Burza uczuć 01 - DeNosky Kathie - Tornado.doc

(262 KB) Pobierz
Kathie DeNosky

 

 

 

 

Kathie DeNosky

Tornado

 

 

 

 

 

 

 

Niektórych rzeczy najlepiej wyuczysz się w ciszy,

Innych podczas największej nawałnicy...

Willa Cather


ROZDZIAŁ PIERWSZY

-  Katie, to, co ci teraz powiem, na pewno ci się nie spodoba.

Katie Davidson, wpatrzona w mapy pogody i ostatnie prognozy, przypięte do korkowej tab­licy za jej biurkiem, machnęła niecierpliwie ręką.

-  W takim razie wyrzuć to z siebie jak naj­prędzej, Darryl.

-  Ja... ja w tym roku nie pojadę z tobą.

-  Co?!

Mapy i prognozy natychmiast poszły w zapo­mnienie. Katie odwróciła się tak szybko, że jej własny, rodzony koński ogon chlasnął ją w poli­czek. Odwróciła się i wbiła oczy w człowieka, który nerwowo przestępując z nogi na nogę, stał w drzwiach.

-  Żartujesz, Darryl.

Pokręcił głową prawie niedostrzegalnie, za to twarz pełna skruchy świadczyła niezbicie, że Darryl Newmar absolutnie nie żartuje.

Katie wcale nie zamierzała udawać, że nie­wzruszona jest jak głaz. Już sam fakt przekazania hiobowej wieści zaledwie trzy dni przed plano­waną ekspedycją w teren mógł człowieka do­prowadzić do pasji.

-  Nie rozumiem, Darryl. Ten wyjazd zaplano­waliśmy pięć miesięcy temu, a ty dopiero dzisiaj postanowiłeś mnie o tym powiadomić! - Roz­trzęsione ręce Katie nagle zaczęły przekładać starannie ułożone stosy papierów na biurku. Musiała to zrobić, jako że ręce owe zbyt wielką miały ochotę zacisnąć się wokół szyi tego... tego... - Kiedy podjąłeś decyzję?

Darryl spuścił głowę, okazując nagle wielkie zainteresowanie swoim wyblakłym T-shirtem. Nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. To jasne.

-  Wczoraj wieczorem. Ale przedtem zastana­wiałem się kilka dni.

Zostawiła papiery w spokoju. Ręce zajęła ina­czej. Zacisnęła pięści i przykleiła do bioder.

-  A czy mogę wiedzieć, skąd u ciebie raptem taki pomysł i dlaczego tak długo zwlekałeś z prze­kazaniem mi tej informacji?!

-  Chciałem mieć całkowitą pewność.

W końcu podniósł głowę i łypnąwszy brązem oczu, przeczesał palcami gęste, rude włosy.

-  Zrozum, Katie. Zastępcza matka w zeszłym tygodniu urodziła nam dziecko, dlatego Artie i ja musieliśmy zrewidować nasze priorytety. Od­chodzę z instytutu. Znalazłem sobie robotę w telewizji, w Kanale Trzynastym, a Artie zatrudnił w swojej kancelarii drugiego prawnika, żeby przejął od niego część klientów.

Gniew Katie nieco ostygł. Była w stanie pojąć, że Darryl i Artie, jego życiowy partner, chcą poświęcać jak najwięcej czasu swojej nowo naro­dzonej córeczce. Gdyby ona miała dziecko, zrobi­łaby to samo. Ale fakt, że w ostatniej chwili traci partnera do łowienia burz, stawiał ją po prostu pod ścianą.

Przez ostatnie cztery lata ona i Darryl łowili burze w Kansas, Oklahomie i Texas Panhandle (Texas Panhandle - północny kraniec stanu Teksas, wrzynający się w sąsiedni stan, Oklahomę.), gromadząc ważne dane, które, jak mieli na­dzieję, pewnego dnia doprowadzą do tego, że będzie można przewidywać niszczycielskie ży­wioły, przemieszczające się każdej wiosny Aleją Tornad (Aleja Tornad (ang.: Tornado Alley) - Dakota Połu­dniowa, Nebraska, Missouri, Kansas, Oklahoma, północ­ny Teksas.). Niestety dla szefa Instytutu Klima­tologii i Analiz Pogody łowca burz, który samot­nie wyjeżdża w teren, stanowił wielki prob­lem. Zwłaszcza jeśli tym łowcą burz była ko­bieta.

Katie opadła na krzesło za biurkiem.

-  Mówiłeś już o tym Hennessy'emu?

-  Nie. Chciałem, żebyś ty dowiedziała się pierwsza.

Westchnęła ciężko.

-  Wolałabym przede wszystkim dowiedzieć się o tym nieco wcześniej.

Przez kilka kłopotliwych chwil milczeli, wresz­cie odezwał się Darryl:

-  Najlepiej by było, gdybyś jeszcze dziś znalaz­ła sobie nowego partnera, a ja jutro z rana pójdę do szefa z wymówieniem.

Katie jeszcze mocniej zacisnęła pięści. Tylko nie to! Niestety, klamka już zapadła... Wiedziała, dlaczego Darryl swoją rewelacją nie podzielił się wcześniej. Po prostu bał się jej reakcji, doskonale zdając sobie sprawę, że tą decyzją może w ogóle pozbawić ją możliwości łowienia burz w tym sezonie.

Oboje wiedzieli, że szanse znalezienia nowego partnera są prawie zerowe, tak samo jak to, że szef zaakceptuje jej wybór, dokonany tak po­śpiesznie, po prostu w trybie alarmowym. W kwestii wysyłania kobiet w teren Fergus Hennessy był zdecydowanie przedstawicielem starej szkoły, i to począwszy od czubka łysej głowy, a na podniszczonych mokasynach skoń­czywszy. Po prostu nie wierzył, że płeć piękna może być w ogóle zainteresowana przemiesz­czaniem się przez kraj w poszukiwaniu burzy. Ponadto jego niechęć do jakichkolwiek zmian była wręcz legendarna. Wszelkie związane z tym decyzje stary Gus podejmował w tempie o wiele wolniejszym niż tempo ślimacze.

-  A może masz kogoś na oku, kogoś z in­stytutu? - spytała Katie z nadzieją w głosie.

Kiedy Darryl potrząsnął przecząco głową, po­czuła, jak jej żołądek ściska się w mały, twardy, bolesny kamień.

-  Wszyscy są już do kogoś przydzieleni.

-  Finney też?- Słyszałam, jak mówił, że jego partner jeszcze nie doszedł do siebie po operacji kolana.

-  Będzie pracował w parze z Warrenem. Katie... - Darryl wyglądał jak kupka nieszczęś­cia. - Bardzo mi przykro, naprawdę. Wiem, jak dla ciebie jest ważne kontynuowanie badań Marka.

Mark... Katie ogarnął głęboki smutek. Mark Livingston, jej narzeczony. Nie powinien był tak wcześnie umierać. Był wspaniałym młodym me­teorologiem, stworzonym do odkrywania sek­retów rozgniewanej matki natury w celu spożytkowania tej wiedzy do ratowania ludzkiego ży­cia. Jednak jego młode życie zostało przerwane w chwili, gdy próbował znaleźć sposób, jak ocalić innych. Ironia losu. I wielka niesprawiedliwość.

Odetchnęła głęboko.

-  Tak, to dla mnie bardzo ważne, Darryl. Dlatego w tym roku też wyruszę w teren, z part­nerem albo i bez.

-  Dobrze wiesz, że Hennessy ci na to nie pozwoli. On nigdy nie puszcza nikogo samego.

-  Oczywiście, że wiem. Od śmierci Marka...

-  Spojrzała na zdjęcie ustawione na szarym re­gale wypełnionym skoroszytami. Fotografia przed­stawiała ją i młodego mężczyznę, którego ko­chała całym sercem. - Ale ja i tak pojadę, nawet sama. Zrobię to właśnie dla niego, dla Marka. Żeby udowodnić, że nie umarł na próżno. Mark całe swoje życie zawodowe poświęcił na szuka­nie sposobu wczesnego ostrzegania ludzi przed nadciągającym żywiołem. Mam zamiar dokoń­czyć to, co zaczął. Znaleźć bardziej dokład­ny sposób przewidywania burz, które według wszelkiego prawdopodobieństwa przekształcą się w tornado. Będę to robiła, choćbym sama miała zginąć.

Darryl błyskawicznie dopadł do niej, po­chwycił mocno za ramiona i spojrzał jej w twarz.

-  Katie! Obiecaj mi, że sama nie wyruszysz!

-  Gdy uparcie milczała, potrząsnął nią mocno.

- Do cholery, Katie! Daj mi słowo, że nie wyru­szysz w teren, jeśli nie znajdziesz kogoś o od­powiednich kwalifikacjach! - Nadal milczała.

- Katie! Mark też był mi bardzo bliski, jak brat. Bardzo mi go brakuje. Ale nie wolno nam narażać swego życia, żeby dokończyć to, co on zaczął. Oboje dobrze wiemy, że nigdy by się na to nie zgodził.

-  Ale...

-  Katie, kochanie, minęły cztery lata. Czas, żebyś pozwoliła mu odejść na zawsze i zaczęła żyć swoim życiem. Proszę, obiecaj mi, że nie pojedziesz w teren sama.

Przez kilka pełnych napięcia sekund Katie wpatrywała się w pochyloną nad sobą twarz Darryla. Martwił się o nią szczerze, to było jasne, tak samo jak to, że ona zrezygnowała ze swoich badań i poświęciła się całkowicie kontynuowaniu dzieła zmarłego narzeczonego. Jednak musiała to zrobić, dawało jej to poczucie, że Mark tak naprawdę nie odszedł. Teraz, po tych czterech latach, nie wyobrażała sobie, że mogłaby robić coś innego. Że mogłaby zacząć żyć wyłącznie swoim życiem.

Podniosła dwa złączone palce na znak, że składa szczerą obietnicę.

- Przyrzekam ci, Darryl, że nie zrobię niczego głupiego.

 

Nadciąga burza, chociaż niebo było czyste, bez żadnej chmurki. Nic nie wskazywało, że pogoda ma się zmienić, ale Josh czuł, że tak się stanie. Był tego pewien tak samo jak tego, że nazywa się Josh Garrett. Było za gorąco jak na połowę maja tu, na północy Teksasu. I ta cisza. Martwa, obezwład­niająca.

Stał na frontowej werandzie i podwijając ręka­wy koszuli, wpatrywał się w horyzont na połu­dniowym zachodzie. Coś wisiało w powietrzu, coś ciężkiego, złowieszczego. Tylko idiota by to zignorował. Idiota, jakim okazał się przed sześciu laty, tamtego dnia, kiedy na ziemi rozpętało się prawdziwe piekło.

Nagle w oddali, gdzieś wśród zieleni łąk rancza Broken Bow, pojawiła się smużka dymu. Josh obciągnął szerokie rondo kowbojskiego kapelusza od Resistola, żeby osłonić oczy przed słońcem. Teraz widział dobrze. Jakiś duży samochód, chy­ba suv, jechał po nierównej drodze prowadzącej do bramy na ranczo. Ten samochód, o ile Josha przeczucie nie myliło, wiózł łowców burz z In­stytutu Klimatologii i Analiz Pogody.

Zawsze dwóch. Przez ostatnich kilka lat zja­wiali się tu każdej wiosny, zwykle jako forpoczta groźnej burzy, i pytali uprzejmie, czy mogą skorzystać z prywatnych dróg, żeby podążać przez prerię za gwałtownymi zmianami pogody. I każdej wiosny Josh bardzo chętnie udostępniał im każdy centymetr kwadratowy Broken Bow w nadziei, że pewnego dnia młodzi naukowcy w radykalny sposób udoskonalą systemy ostrze­gawcze.

Kiedy dżip zatrzymał się przed domem, Josh odczekał sekundę, aż opadnie tuman kurzu wzniecony przez auto, i zszedł po schodkach, żeby powitać parę naukowców, jednak, ku jego zaskoczeniu, z wozu wysiadła tylko jedna osoba. I to kobieta. Bardzo dziwne.

Dodatkowo, kiedy tylko wysiadła z wozu, obdarzyła go na powitanie takim uśmiechem, że go po prostu przytkało.

-  Dzień dobry, panie Garrett.

Milczał jak jakiś głupek. Do cholery, czyż­by tak zdziczał bez damskiego towarzystwa, że nie potrafi teraz wydukać prostego „dzień dobry"?

-  Dzień dobry - wydukał jednak. - A gdzie jest pani... pomocnik? - Za Boga nie mógł sobie przypomnieć, jak nazywa się jej partner.

-  W tym roku postanowił zostać w domu. Josh sposępniał.

-  Ale rozumiem, że ktoś do pani dołączy?

-  Nie. W tym roku pojeżdżę sobie sama. - Nie zabrzmiało to najpewniej. - Mam nadzieję, że pan domyśla się, dlaczego tu jestem.

-  Oczywiście. Przecież czuję, że matka natura znów się szykuje do wielkiego skoku.

-  Niestety, na to wygląda. - Zadarła głowę i zapatrzyła się w niebo po stronie południo­wo-wschodniej. Jednocześnie wsunęła ręce do kieszeni znoszonych dżinsów. Josh odruchowo spojrzał na te dżinsy, dokładniej na to, co je wypełniało. Bardzo zgrabny tyłeczek. - Z za­chodu nadciąga układ niskiego ciśnienia, a prąd strumieniowy nad zatoką wypycha w górę masy wilgotnego powietrza. Kiedy to wszystko spotka się ze sobą, pogoda nie będzie, delikatnie mówiąc, najlepsza. Prawdopodobnie trzeba liczyć się z kil­koma tornadami. - Odwróciła się i spojrzała na niego niemal przepraszająco. - O ile prąd strumieniowy nie zmieni kierunku, lecz o tej porze roku zakrawałoby to na cud.  Obawiam się,  że ta okolica znajdzie się na linii ognia.

Josh przestał studiować dżinsy i skupił się na wypowiedzi ich właścicielki. Nie był zaskoczony tymi rewelacjami, nie był też, naturalnie, zado­wolony z powodu tego, co usłyszał. Już sam fakt, że kataklizm zagrażał Broken Bow, był wystar­czająco niepomyślny. Do tego natychmiast od­żyło w nim wspomnienie tamtej wiosny, kiedy stracił wszystko, co jego życiu nadawało sens.

Także fakt, że piękna pani meteorolog będzie samotnie uganiać się za trąbą powietrzną po jego ranczu, zdecydowanie nie przypadł mu do gustu. Po prostu nie mieściło mu się w głowie, że ten drugi, ten... jak mu tam było... och, nieważne, w każdym razie że ten dupek został w domu, w Albuquerque, a jego piękna przyjaciółka ma uganiać się solo za tornadem po całym Texas Panhandle.

Coś jeszcze go zastanawiało. Dlaczego doskonale pamięta imię i nazwisko pani meteorolog, a za Boga nie może sobie przypomnieć, jak nazywał się jej partner? Ten kretyn, który wysyła dziewczynę w teren, żeby w najbardziej niebez­pieczną pogodę polatała sobie sama po hektarach Josha Garretta...

Strasznie go to wkurzało. Z drugiej jednak strony nie miał prawa nikogo za nic potępiać. Sam przecież kiedyś zawiódł. Zawiódł kobietę. Swoją kobietę.

Kiedy gorączkowo szukał w głowie argumen­tów, które pomogłyby odwieść Katie od zamiaru prowadzenia badań w pojedynkę, na werandzie pojawił się jeszcze ktoś. Stary Earl Crawshaw, najęty przez Josha do gotowania, czyli coś w ro­dzaju gosposi rodzaju męskiego.

Stary zgred rozpływał się teraz w bezzębnym uśmiechu.

-  Długo tak tu będziesz stał, Josh, i robił do niej słodkie oczy jak zakochany kundel? Chyba wypadałoby zaprosić damę do stołu! Przepra­szam panią, ale Joshua to prawdziwy dzikus, w ogóle nie umie się zachować. Ja to zupełnie co innego.

Joshua... Skrzywił się w duchu. Tak nazywała go tylko matka. Earl sam przyznał sobie do tego prawo. Jedynym powodem, dlaczego Josh jeszcze nie zwolnił tego starego piernika, był szacunek dla jego wieku. W końcu, było nie było, siedem­dziesiąt kilka lat na karku to nie byle co.

-  Pani Davidson...

-  Proszę nazywać mnie Katie.

Jej prześliczny uśmiech zdecydowanie wywie­rał na niego zgubny wpływ. Odbierał głos. Teraz też musiał odchrząknąć, i to dwukrotnie.

-  Dziękuję. W takim razie ja jestem Josh. Katie, pozwól, że ci przedstawię Earla Craws­hawa, najbardziej prymitywnego starego durnia po tej stronie Missisipi.

-  Miło mi pana poznać, panie Crawshaw.

- Posłała staremu taki uśmiech, który na pewno na chwilę wstrzymał akcję jego serca. - Bardzo dziękuję za zaproszenie na lunch, ale proszę sobie nie zawracać mną głowy. Mam chipsy i jakiś napój.

Uśmiech Earla znikł, prawdopodobnie staru­szek szykował się do wykładu na temat od­żywiania się przez młodsze pokolenie. Josh, prag­nąc zaoszczędzić Katie gderania starego nudzia­rza, położył rękę na jej plecach i popchnął ją lekko w stronę schodków. To dość obcesowe zachowa­nie wzbudziło w niej lekki niepokój.

-  Przepraszam, co ty...

-  Lepiej nie dopuszczać Earla do głosu. Potrafi zanudzić na śmierć. Bardzo proszę do środka.

-  Kiedy weszli po schodach, dokończył prawie szeptem: - Radzę przełknąć choć parę kęsów, to zaoszczędzi nam obojgu wielu kłopotów.

-  Rozumiem - powiedziała równie cichutko.

- Wróg chipsów i napoi.

-  Zgadza się.

Otworzył frontowe drzwi i szerokim gestem zaprosił Katie do środka. Weszła pierwsza, on za nią, wpatrzony w rytmiczne kołysanie się szczup­łych damskich bioder we wspomnianych już dżinsach. Skonsumował wzrokiem również no­gawki, opinające długie smukłe nogi. Między dżinsami a bluzką widać było pasek kremowej skóry, a między tym paskiem i paskiem dżinsów widać było coś czerwonego.

Josh przełknął nerwowo. Do cholery! Kawałek damskiej skóry i kawałek czerwonych majtek, a on już czuje się tak, jakby z domu coś wyssało całe powietrze!

Poza tym po śmierci żony wcale nie żył jak mnich. To prawda, ale... Kiedy po raz ostatni spał z kobietą? Pół roku temu? Może rok? Nie pamiętał. Nic dziwnego więc, że teraz gapił się na Katie, jakby miał ją zaraz zeżreć. Gość po trzydziestce - dokładnie lat trzydzieści cztery

-  ma w końcu swoje potrzeby. A on wyraźnie je zaniedbał.

Weszli do kuchni. Josh, przypominając sobie nagle o dobrym wychowaniu, elegancko pod­sunął Katie krzesło, potem sam zasiadł przy stole naprzeciwko niej. Kiedy patrzył, jak Katie sięga po szklankę z mrożoną herbatą, po raz drugi zastanawiał się w duchu, dlaczego tamten gość - nieważne, jak mu dali na chrzcie - wolał zostać w domu, kiedy jego dziewczyna - bardziej niż niczego sobie - ma zamiar stanąć na drodze najbardziej niebezpiecznego żywiołu.

- Jedzcie. - Earl przerwał Joshowi chwilę zadumy i postawił na stole wyładowane po brzegi talerze. Stek w panierce i sosie red-eye, frytki i bułeczki drożdżowe. - Jak zjecie, nie ma problemu z dokładką. Wszystkiego jest bardzo dużo.

Kiedy Earl odpłynął, żeby wyjąć ciasto z piekar­nika, Josh zapytał:

Jak myślisz, kiedy zjawi się ta burza?

-  Najprawdopodobniej dziś wieczorem albo jutro wczesnym rankiem. -Wypiła łyk mrożonej herbaty, odstawiła szklankę, potrząsnęła głową. - Obawiam się, że na tym się nie skończy. Za tym frontem burzowym idzie następny, a za nim jeszcze jeden.

Josh powoli odkroił kawałek steku i włożył go sobie do ust. Mięso jakoś dziwnie nie miało smaku, równie dobrze mógłby przeżuwać swój własny but.

-  Innymi słowy, to wszystko będzie się ciąg­nąć co najmniej z tydzień.

-  Na to wygląda. - Katie dzióbała widelcem frytki. - Od dłuższego czasu nie spotkałam się z taką ilością postępujących po sobie fron­tów atmosferycznych.

Im dłużej Josh słuchał Katie, tym mniej po­dobało mu się to, co miała mu do przekazania. Za bardzo to wszystko pasowało do tego, co zdarzyło się tamtego roku, kiedy zginęła jego żona.

Zupełnie odechciało mu się jeść. Odłożył wi­delec, odsunął się z krzesłem od stołu.

-  I ty, mimo wszystko, masz zamiar prowa­dzić te swoje badania?

-  Oczywiście.

-  Sama?

-  Darryl zrezygnował kilka dni przed plano­wanym wyjazdem w teren. Było za późno na znalezienie nowego partnera. - Uśmiechnęła się do Josha. Ten jej uśmiech jakoś tak dziwnie przemknął przez całe jego ciało, od czubka głowy po obcasy butów rozmiar czterdzieści cztery. - Przez ostatnie lata to Darryl zawsze uzgadniał z tobą przejazd po twoich drogach. Mam na­dzieję, że choć go zabrakło, pozwolisz mi pojeź­dzić po swoim ranczo.

Poczuł się tak, jakby znalazł się między przysłowiowym młotem a kowadłem. Rozsądek mówił jedno. Łowienie burz dla samotnej kobie­ty jest stanowczo zbyt niebezpiecznym zaję­ciem. Powinien teraz po prostu odmówić i po­radzić jej, by jak najprędzej wracała do Albuquerque. Z drugiej jednak strony instynkt podpowiadał mu, że Katie, mimo jego odmowy, z niczego nie zrezygnuje. Po prostu pojedzie drogami publicznymi albo przekabaci jakiegoś innego, mniej przewidującego ranczera. Tak czy siak, na pewno będzie podczas tego piekła sama.

Głęboko odetchnął, podejmując w tym czasie pewną decyzję. Wiedział, że nie spodoba się Katie. Do końca nie był też pewien, czy ta decyzja podoba się jemu samemu. Ale innego wyjścia nie było. Wiedział, że to jedyny sposób, żeby Katie Davidson nie polowała na te swoje burze sa­motnie.

-  Pozwalam ci jeździć po moich drogach...

-  Dziękuję.

-  ...pod jednym warunkiem.

Katie, nadal radosna i pogodna, ukroiła sobie kawałek mięsa.

-  A jakim? - spytała.

-  Pojadę z tobą jako twój partner.


ROZDZIAŁ DRUGI

Widelec z kawałeczkiem mięsa znieruchomiał w połowie drogi do ust. Katie zmroziło. Nie wierzyła własnym uszom. Ten ranczer - notabe­ne wyglądający jak uosobienie męskiego seksu - zamierza jechać razem z nią. Jeśli nie pojedzie, nie użyczy jej swoich dróg.                               

-  Przepraszam, czy dobrze usłyszałam?

-  Pozwolę ci korzystać z moich dróg, jeśli pojadę z tobą jako twój partner - powtórzył bardzo spokojnym głosem.

Natychmiast zapomniała o jedzeniu, choć było znakomite. Powoli opuściła rękę, oparła widelec o talerz i spojrzała Joshowi Garrettowi w twarz, w tym momencie pełną determinacji. Zawsze zachęcała Darryla, żeby to on z nim pertraktował, i to z kilku powodów. Darryl był człowiekiem bardzo bezpośrednim, umiał rozmawiać z ludźmi i ich przekonać. Po in­stytucie krążył żart, że potrafiłby uciąć sobie pogawędkę nawet z marmurową rzeźbą i zmusić ją do odpowiedzi.

Tak naprawdę jednak prośba Katie wcale nie wynikała z nadzwyczajnych perswazyjnych zdol­ności Darryla. Raczej chodziło jej o komfort psy­chiczny. Nie chciała rozmawiać z Joshem, który w jej odczuciu posiadał aż nadmiar męskości, z tego też powodu w jego towarzystwie wcale nie czuła się swobodnie.

Kiedy dowiedziała się, że Darryl w tym sezonie nie będzie jej towarzyszył, zastanawiała się, czy nie ograniczyć się wyłącznie do dróg publicznych, dzięki czemu uniknęłaby kontaktu z właścicielem rancza Broken Bow. Niestety ranczo Josha, poło­żone na styku trzech hrabstw, zajmowało ogrom­ny teren i omijanie jego dróg stanowiących dogod­ne skróty byłoby dużym utrudnieniem.

-  Czy mógłb...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin