Waligorski Andrzej - Docent Basset.pdf

(316 KB) Pobierz
Waligorski Andrzej - Docent Basset
DOCENT BASSET
W sali operacyjnej panowała cisza, przerywana tylko wesołym brzęczeniem much,
przelatujących od czasu do czasu w pobliskiej trupiarni.
Trzej asystujący lekarze nie odrywali wzroku od spowitej w białe całuny postaci
pacjenta, od której krwawo odcinało się wyodrębnione pole operacyjne, atakowane
wprawnymi rękami docenta Basseta, ucznia i godnego następcy słynnego profesora
Wilczura.
- Wyjątkowo duŜe migdałki - mruknął anetstezjolog, dr Kundelek, ostrząc
jednocześnie na podręcznym toczydle igłę od jednorazówki, aby była gotowa do
ewentualnej iniekcji.
- Siostro, kombinerki - warknął docent Basset spod maski, mającej zapobiegać tak
rozpowszechnionemu wśród chirurgów nawykowi oblizywania skalpela.
- A Ŝeby cię - dodał, mocując się z jakimś opornym ścięgnem.
Nagle puściło z jękiem jak urwana gumka od majtek, a chirurg usiadł w kałuŜy
posoki, trzymając w szczypcach krwawy ochłap.
Zabrzmiały spontaniczne oklaski. Współpracownicy podchodzili pragnąc uścinąć
dłoń mistrza, podczas gdy adiunkt, dr Wygrzmocony ślinił nitkę, aby nawlec igłę i
zaszyć blugoczącą jeszcze ranę.
- A pudziesz - docent Basset Ŝartobliwie przepędził tłustego szpitalnego kota,
ciągnącego coś z kubełka. Basset był juŜ bez maski, jego wspaniała, męska twarz
świeciła od potu, ale w oczach widać było radość z udanej operacji. śartował nawet z
asystentką ściągającą połatane, gumowe rękawiczki:
- Znowu dwie łatki zostały w pacjencie, panno Franiu - mówił z humorem - a potem
podczas rehabilitacji ozdrowieńcy się skarŜą, Ŝe co przysiad, to balonik!
- A z pana docenta to wieczny jajcarz - śmiała się Frania, czyli Franciszka Ruchała,
patrzaąc rozkochanym wzrokiem na Basseta.
- śe jajcarz, to fakt - mruknął kwaśno adiunkt Wygrzmocony, przyglądając się
rozwiniętemu juŜ z prześcieradeł pacjentowi.
Wszyscy spojrzeli w tym kierunku. Cisza zaległa salę.
- Ładne migdałki mu pan wyciął... - bąknął z przekąsem anestezjolog.
- A skąd mogłem wiedzieć - sumitował się docent Basset. – Jak przyszedłem do sali,
to pole operacyjne było juŜ odsłonięte, a reszta zasłonięta!
- Pewnie Walkowiak znowu się upił i ułoŜył pacjenta na odwyrtkę - podsunęła
siostra przełoŜona.
Dr Ruchała podskoczyła nagle i po dziecinnemu plasnęła dłońmi:
- Wiem! Wszyjemy mu z powrotem i nawet nie zauwaŜy!
- Akurat... - siostra przełoŜona wskazała na spęczniałego od przeŜarcia kota, który
siedząc na oknie oblizywał się smakowicie.
- JuŜ tam mój Mruczuś Ŝadnym podrobom nie przepuści! – dodała z uznaniem,
drapiąc czule za uchem spasionego bydlaka.
Tymczasem adiunkt Wygrzmocony, studiujący od kilku chwil kartę pacjenta, złapał
się oburącz za głowę:
- Panowie, czy wiecie kto to jest? ToŜ to jest towarzysz Podnośnik!
- Obecny! - zawołał pacjent, siadając na stole operacyjnym. - Co to jest? Gdzie ja
jestem? O co walczymy? Dokąd zmierzamy? -dopytywał się głupio, jak to zwykle
bywa w pooperacyjnym szoku.
- O, widzę, Ŝe juŜ po zabiegu! - dodał, odzyskując świadomość i zaraz teŜ wpadł w
tonację swoich rozlicznych przemówień:
- Pragnąłbym z tego miejsca - zaczął - złoŜyć serdeczne, braterskie podziękowania
naszej uspołecznionej słuŜbie zdrowia, słuŜącej swą cięŜką, wytęŜoną i ofiarną pracą
 
ludowi miast i wsi...
- A dlaczego ja tak cienko mówię? - zainteresował się naraz.
- No cóŜ... - wyjaśnił Basset, unikając jego wzroku. - Migdałki!
- To jakŜeŜ ja teraz będę przemawiał? - zmartwił się towarzysz Podnośnik. - Chyba...
- dodał z nadzieją - chyba, Ŝe przejmę Referat Do Spraw Kontaktów z ZSMP! Tam są
sami gówniarze około czterdziestki i przewaŜnie jeszcze przed mutacją!
Ale docent Basset nie słyszał juŜ tych słów, spieszył bowiem do domu, gdzie czekała
go rodzinna uroczystość: imieniny jego pięknej Ŝony, pani docentowej Jolanty Basset.
Obszerny hall w willi docentostwa Bassetów tonął w dyskretnym półmroku.
Popołudniowe słońce, nisko juŜ stojące nad horyzontem, docierało tu tylko
fragmentarycznie, przesiane przez wprawione w ścianę denka od butelek po
koniakach, wręczonych ongiś znakomite-
mu chirurgowi przez wdzięczne wdowy. Podłogę zaścielał puszysty dywan, a ściany
pokryte były obrazami renomowanych malarzy, od Starowieyskiego po Krajewskiego.
Zgodnie wisiały tu obok siebie tak odległe tematycznie dzieła, jak "Pizdozwierz 2-gi
Numeryczny
z Katarynką" i "Minister Berman całujący Sieroty po Akowcach". W swoim
klubowym fotelu siedział osłupiały docent Basset i po raz nie wiadomo który
odczytywał znaleziony na marmurowym kominku list:
Drogi Mietku! Wiem, Ŝe sprawiam Ci ból sroŜszy, niŜ Ty zdołałeś sprawić
którejkolwiek ze swych ofiar na stole operacyjnym, ale wreszcie przyszła koza do
woza. Odchodzę od Ciebie na zawsze!...
- Koza do woza! - prychnął urągliwie chirurg. - Nigdy nie umiała właściwie cytować
przysłów!
MoŜe wyda Ci się dziwne - czytał dalej - Ŝe porzucam dobrobyt, a nawet przepych,
którym otoczyłeś mnie jak Święty Michał diabła. Nie wszystko jednak da się
przeliczyć na pieniądze. Człowiek, dla którego Cię zostawiłam, potrafi zapewnić mi
tę odrobinę ciepła, tak potrzebnego kaŜdej kobiecie, podczas gdy Ty karmiłeś mnie
wyłącznie wzniosłymi dewizami. Odchodzę więc, zostawiam wszystko, czym mnie
obdarzyłeś jak jakąś burą sukę. Zabieram tylko te dewizy. Niegdyś Twoja - Jolanta.
- Zabiera tylko dewizy... - powtórzył odruchowo docent Basset, ocierając łzę ze
spuszczonego na kwintę nosa.
- Jak to zabiera dewizy? - wrzasnął nagle i rzucił się otwierać sejf, zamaskowany
chytrze obrazem zatytułowanym "Zielone światło dla rzemiosła", a przedstawiającym
nędzarza, wieszającego się w celach samobójczych na szyldzie własnego warsztatu.
Stalowe
drzwiczki odskoczyły ze zgrzytem, ujawniając opustoszałe wnętrze.
- OŜeŜ ty... - zawołał Basset pod adresem nieobecnej Ŝony. -Ja cię...!
- Baba z wozu, koniom lŜej - odezwał się sentencjonalnie stojący w progu wierny
sługa rodu Bassetów, magister polonistyki Bazyli Podgumowany, którego znakomity
chirurg zabrał kiedyś z zawodu nauczycielskiego, odkarmił, zdezynfekował,
odrobaczył i zatrudnił w charakterze famulusa, pokojówki i palacza centralnego
ogrzewania.
- Nie płacta, panocku - dodał bezbłędną gwarą, nabytą podczas długoletnich studiów.
- Pambók nierychliwy, ale sprawiedliwy, i tylko patseć jak onemu kurwisonowi
dokopie z woleja. – Co rzekłszy ucałował drŜącą dłoń swego ukochanego
chlebodawcy.
- Pies z nią tańcował - odrzekł docent, wysmarkując się jednocześnie w pochyloną
kornie głowę lokaja - stara to była fisharmonia i mocno zdezelowana...
- śe zdezelowana, to racja - zgodził się sługa. - No, ale pograć jeszcze na niej szło...
 
- dodał z uśmiechem, jakby nagle sobie coś przypominając.
- Ale dolary, dolary! - rozszlochał się znowu pan domu, wspomniawszy zagraniczne
delegacje przeŜyte o zimnej konserwie, ciułane z trudem dewizy i niewybredne Ŝarty
celników na Okęciu, grzebiących mu bez Ŝenady długopisami gdzie popadło w
poszukiwa-
niu przemytu.
- Dolary wzięła, ale wielmoŜną panienkę Simonę teŜ zabrała, a zawszeć to jakaś
ulga! - perswadował słuŜący polonista.
- Wódki! - zaŜądał docent Basset, poniewaŜ jednak wódka teŜ zniknęła, narzucił na
ramiona kosztowne futro z nutrii i poszedł w miasto, na wiatr, deszcz i poniewierkę...
W knajpie "Pierwiosnek" kipiało Ŝycie. Za kontuarem królował potęŜny jak wielkie
piece Magnitogorska ajent Wincenty Jamochłon, słynny ongiś zapaśnik i sztangista.
Rozstawione nie bez smaku baterie róŜnokolorowych wódek otaczały aureolą słuszny
w treści,
chociaŜ opluty w formie napis "Alkohol szkodzi zdrowiu", pod którym ktoś dopisał
"...ale ratuje budŜet państwa". W szklanej szafce widniały zwłoki śledzia, omszałe
jajko na twardo i spory kawałek pasztetu, po którym łaził wywijający z radości
ogonkiem
duŜy, złocisty gronkowiec.
BliŜej wejścia pousadzali się urzędnicy samorządu terytorialnego, chłepcząc w
pośpiechu jakieś chude zupki, przełykając zimny makaron i zerkając ze strachem ku
centrum sali, gdzie stoliki zajęte były przez podziemie gospodarcze, drobnych
rabusiów, artystów estrady, prostytutki i zwyczajnych pijaczków. W kącie skupiała się
rozpoznawalna na pierwszy rzut oka konspira. Rysowano tam na bibułkowych
serwetkach wzory ulotek, wymieniano szeptem zbrodnicze wiadomości i zerkając
znad podniesionych kołnierzy puszczano z premedytacją fałszywe informacje,
notowane skwapliwie przez siedzącego opodal tajniaka, ucharakteryzowanego na
zaraŜona syfilisem konduktorkę MPK.
- Wódki dla wszystkich - powiedział docent Basset, podchodząc do kontuaru i
rzucając banknoty ozdobione wizerunkami naszych pierwszych monarchów z linii
piastowskiej.
- Jak dla wszystkich, to Szopen - burknął bufetowy, mając na myśli pięć tysięcy
złotych. Jednak kierownik orkiestry nie wyczuł intencji i zawołał z entuzjazmem: Tak
jest, szefie, Szopena!
I zaraz teŜ zabrzmiała Fantazja A-dur na tematy polskich pieśni ludowych, opus 13-
te, grana tym chętniej, iŜ muzycy byli bez wyjątku pracownikami filharmonii
dorabiającymi sobie w wolnych chwilach i z największą niechęcią naginali się do
knajpianego repertuaru, opartego głównie na popularnych rytmach hardrockowych.
- Jeleń, jeleń! - rozległy się na sali Ŝyczliwe głosy i zaraz teŜ grono bywalców
otoczyło hojnego ofiarodawcę, klepiąc go przyjacielsko po ramionach,
niedźwiadkując się z nim i zerkając na pękaty portfel, z którego wysupływał coraz to
nowe banknoty.
Basseta wzruszenie dusiło w gardle. Wreszcie widział wokół siebie Ŝywych ludzi, a
nie ich wyłonione w polu operacyjnym, okrutnie masakrowane narządy. Pił bez
umiaru, nie zauwaŜył nawet jak ulotnił się gdzieś jego płaszcz podszyty nutriami, jak
z nóg ściągnięto mu buty, a z przegubu ręki elektroniczny zegarek "Maładiec". Jego
zamglony wzrok z trudem odróŜniał poszczególne twarze, a przeszłość mieszała mu
się z teraźniejszością.
- Jolanto.... dlaczego odeszłaś...? - bełkotał, wieszając się na szyi babci klozetowej. -
O, i pan sekretarz Jaskiernik jest z nami! - wykrzyknął na widok wiszącego nad
bufetem portretu Marii Konopnickiej na rok przed śmiercią, uwaŜanego przez ajenta
 
za zdjęcie ministra Nieckarza, zrobione przy okazji pierwszej komunii.
- A ty kto właściwie jesteś? - wypytywał go Wincenty Jamochłon, wiedząc z
doświadczenia, Ŝe taka informacja bywa zazwyczaj bardzo przydatna nazajutrz, gdy
juŜ dochodzi do identyfikacji zwłok.
- Ja jestem nikim... - zachrypiał chirurg. - Do dziś byłem Bassetem, a teraz... Teraz
wiesz, kto ja jestem?
- Jam wał koński! - tu roześmiał się tak okropnie, Ŝe pobledli nawet wielokrotni
recydywiści, i słaniając się podszedł do drzwi.
- Jam wał koński! - zawołał jeszcze raz i wypadł w mrok ulicy,a za nim kilku jego
nowych przyjaciół.
W ciemnościach zakotłowało się, coś uderzyło głucho, ktoś jęknął, zawrzała krótka
potyczka o łup, wreszcie wszystko ucichło. I tylko z ust siedzącego na kupie gnoju
docenta Basseta po raz trzeci zabrzmiał szept:
- Jam... wał... koński...
Tu omdlał i legł bezwładnie obok butelki po piwie, którą go przed chwilą ogłuszono.
Oj, nabiegał się tego dnia sieŜant Miziak, ręce po łokcie urobił, nogi do kolan
uchodził, a tu ciągle piętrzyły się przed nim nowe zadania. Interweniował w spory
rodzinne, zapobiegał bójkom, wykrywał bimbrownie i ścierał nieprzyjazne napisy,
albo neutralizował je przy pomocy drobnych poprawek, tak jak nauczono go na
kursie, dopisując na przykład przed hasłem "PRASA KŁAMIE" – wyraz
"AMERYKAŃSKA".
Wreszcie usiadł, by napisać raport dzienny, gdy wtem kapral Modliszka wprowadził
jakiegoś odraŜającego osobnika, ubranego tylko w krawat, kapelusz i podarte
skarpetki.
- Ktoś go podrzucił na wóz staremu Kociorupie - wyjaśnił Modliszka. - Kociorupa
wracał z targu w Warszawie, gdzie sprzedał kapustę i kupił kolorowego "Rubina".
PrzyjeŜdŜa do chałupy, a tu zamiast "Rubina" ten facet.
- Kociorupa to pijaczysko - zastanowił się sierŜant - mógł go kupić w zamroczeniu
zamiast "Rubina".... Zwłaszcza, Ŝe gość ma takie same kolory jak telewizor - dodał,
przyglądając się sinym plamom, buraczkowym podbiegnięciom i zielonym zastoinom
widniejącym na ciele nieznajomego.
- Jak się nazywacie? - spytał, kładąc przed sobą formularz przesłuchania.
- Jam wał koński... - jęknął przybysz.
- Jan Wałkoński - zanotował sierŜant. - No, dobrze, powiedzcie nam teraz,
Wałkoński, gdzie was tak urządzono? Adresy, hasła, punkty kontaktowe? Krypto- i
pseudonimy?
- Jolanta... - wymamrotał cicho nieszczęśnik, trzęsąc się z zimna.
- Pseudonim "Jolanta"? - zapytał Miziak. - Mówcie, mówcie, Wałkoński! Wiemy o
was więcej niŜ przypuszczacie! - dodał, mrugając porozumiewawczo do kaprala
Modliszki. Podejrzany zamilkł jednak i tylko szczękał zębami.
- Ech, puścić by mu światło w oczy, jak na francuskich filmach kryminalnych... -
rozmarzył się sierŜant. - Ale trzeba by co najmniej sześćdziesiątkę, a nie jakąś
gównianą czterdziestkę...
śebym to ja miał takie wyposaŜenie jak porucznik Borewicz... -westchnął z
zazdrością.
- A moŜe by zadzwonić do Borewicza? - podsunął Modliszka. – To ludzki facet,
swój chłop, on nawet wiejskiego milicjanta ma w powaŜaniu!
- Racja - zgodził się Miziak i podniósłszy słuchawkę telefonu, rzucił w nią
zdecydowanie:
- Ewa wzywa zero siedem!
 
W mieszkaniu Borewicza zadzwonił telefon.
- Co jest, kurwa? - rozeźlił się Borewicz, złaŜąc z przystojnej prywaciary, którą
właśnie przesłuchiwał i nawykowo zapinając na gołym ciele szelki z kaburą
podpaszną lewostronną, kryjącą w sobie miły cięŜar niezawodnej, oksydowanej
dziewiątki.
- A, to wy, Miziak! - powiedział Ŝyczliwie. - Meldujcie szybko, bo mi opadnie!
- Mierzy opadanie krwinek w probówce, uczony z niego człowiek - wyjaśnił Miziak
kapralowi, przysłaniając ręką słuchawkę.
- Melduję - zawołał słuŜbiście - Ŝe mamy tu podejrzaną osobę, pseudo "Jolanta", ale
nie chce nic gadać!
- Sam bym ją zbadał, ale nie mam, kurwa, czasu - odrzekł Borewicz, który jako swój
chłop posługiwał się luźnym językiem dnia codziennego.
- W dodatku, kurwa, bezpartyjny jestem - dodał bez sensu, tak jak to robił we
wszystkich odcinkach serialu.
- To co mamy robić? - zmartwił się sierŜant.
Borewicz parsknął krótkim, męskim śmiechem.
- Powiem wam tylko sierŜancie, Ŝe w łóŜku kaŜdemu rozwiązuje się język! - i
połoŜył słuchawkę, bo do jego sypialni dobijała się juŜ następna podejrzana,
złotowłosa trucicielka ze stołówki w Zakładach Produkcji Zabawek im. Feliksa
DzierŜyńskiego.
- Modliszka! - rozkazał sierŜant Miziak. - Ja wychodzę, a wy macie się przespać z
zatrzymanym!
- Nigdy! - załkał kapral. - Dostanę od tego adidasa!
- W takim razie - zawyrokował po chwili namysłu Miziak -odprowadźcie go do
starego Kociorupy. Jak go sobie kupił, to niech się teraz o niego martwi!
śycie nie układało się staremu Kociorupie po róŜach. Rozkułaczony w 1952 i
pozbawiony swoich hektarów, stał się nagle biedniakiem wiejskim, a jako taki z
entuzjazmem przyjęty został do Spółdzielni Produkcyjnej imieniem Jakuba Szeli. śe
zaś był pyskaty i obrotny, juŜ wkrótce spółdzielcy okrzyknęli go swoim prezesem,
dzięki czemu mógł pousadzać krewnych i znajomych na wszystkich prominentnych
stanowiskach w gminie. Zrobił to zaś tak konsekwentnie, Ŝe podczas zebrań i
rocznicowych akademii przy stole prezydialnym zasiadała cała rodzina Kociorupów,
spoglądając władczo sponad zielonego sukna na skłębioną w świetlicy resztę
ciemnego ludu. Rozpad spółdzielni nie zaskoczył doświadczonego kmiecia. Nachapał
ile się dało ze wspólnego inwentarza, okopał w
swoich zabudowaniach i ogłosił, Ŝe zakłada gospodarstwo specjalistyczne, bardzo
podówczas lansowane. Zaraz teŜ udzielono mu licznych kredytów, otoczono opieką
agro- i zootechniczną, a nawet pewnego dnia odwiedził go ktoś z najwyŜszego
szczebla, chodził po
obejściu, chwalił wybetonowane gumno i gładził po płowych głowinach liczne
rzekome wnuki Kociorupy, wypoŜyczone przez niego za dwa metry ziemniaków z
pobliskiej ochronki. Podziwiał teŜ krowy, przywiezione z okolicznego PGR-u, tak juŜ
przywykłe do ciągłego przerzucania z miejsca na miejsce, poklepywania i pozowania,
Ŝe na widok ekipy telewizyjnej same ustawiły się do zdjęcia. Dwie z nich legły nawet
wdzięcznie u stóp dygnitarza, dwie inne usiadły na zadach po obu jego stronach,
reszta zaś stanęła w tle i
przechylając wdzięcznie mordy wpatrywała się w obiektyw.
- Jakaś zmyślna rasa! - zachwycał się prominent. - Czy to moŜe leghorny?
- Od razu Ŝeście poznali - krzyknął z udanym podziwem chytry Kociorupa. - A
niechŜe was dunder świśnie! - dodał, co bardzo spodobało się gościowi, znuŜonemu
juŜ nachalnym wazeliniarstwem swego dworu.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin