Kraszewski JI - 4 Masław t.2.pdf

(702 KB) Pobierz
1036718340.001.png
Józef Ignacy Kraszewski
Masław
Powieść z XI wieku.
Tom drugi.
Rozdział I.
Następnych dni w dolinie się nic jeszcze nie zmieniło, nie przybywały siły nowe; te, które
nadciągnęły, nie ważyły się bliżej Horodyszcza przystąpić; wewnątrz ciągle się pilno około obrony
krzątano. Stary Belina z wałów prawie nie schodził lub po podwórcach się przechadzał, albo do
ostrokołów zaglądał, na oku ciągle mając ludzi, surowszy dla nich niż kiedy, sam też nie spoczywając
prawie. Gdy go głód znużył, szedł wołać, aby mu garnek podano, i tą samą strawą, która dla
wszystkich służyła, posilał się stojąc, nawet za stół nie siadłszy. Widok też tego starca i przykład
jego zmuszał drugich, by na małym przestawali; szemrać nikt nie śmiał.
Okopy od strony rzeczki i moczarów stały już podsypane, nowym opatrzone ostrokołem, kłody i
kamienie na pomostach leżały gotowe ku obronie, a od czasu ucieczki jednego z pospólstwa nad
ludem w podwórcu czujność była wielka dniem i nocą.
Tymczasem gromady zebrane w dolinie leżały bezczynne, jakby tylko grozić i niepokoić chciały, do
niczego się nie biorąc. Kilka szubienic postawili dla zabawki przeciw okopom, krzycząc i pokazując
na grodek:
― To dla was!
Na tym się cała ich robota skończyła. Chodzili, śpiewali, Jedli i pili; nocą palili ognie, dniem się
puszczali na łowy.
Wszeborowi nie udało się namówić nikogo do wyjścia przebojem; sam on z bratem ani się mógł, ani
chciał ważyć. Spytkowej, której ten sposób ocalenia przedkładał, brakło odwagi; słuchać o tym
nawet nie chciała. Drudzy się odwracali, gdy mówić poczynał, ramionami ruszając; w Doliwie też
krew czasu ostygła, choć uparcie myśli się swej trzymał i powtarzał, że siedzieć na Olszowym
Horodyszczu, było to pewne śmierci czekać. Znano Doliwów z tego, że ciągle potrzebowali coś
nowego przedsiębrać, dawano im więc wygadać się z jednym, póki by co innego nie wymyślili.
Całą zabawką tych, co stali w dolinie, i tych, co na ostrokołach czuwali, było codziennie wzajemne
ujadanie i łajanie. Przychodziła gromadka, stawała, w boki się wziąwszy, i wyzywała do tej utarczki,
w której sobie przezwisk i obelg nie żałowano.
Pluto na siebie i pięści pokazywano, szubienicami grożono, na których już dwa psy wisiały, czasem
kto niecierpliwszy puścił kamień lub strzałę, i noc dawała spoczynek.
Doliwom to życie w zamknięciu jednostajne przykrzyło się co dzień bardziej.
W kilka dni zaczęli namawiać do wycieczki, ofiarując się prowadzić, ale i na to nie było zgody.
Minęło już tak dni z dziesięć, a że się po kilka razy na dzień ścierali, u komina siedząc w wielkiej
izbie, to z jednym, to z drugim, w końcu się ze wszystkimi niemal poróżniwszy, osamotnieni chodzili
i posępni. Spory to były niestraszne, nazajutrz zapominano o nich, rozpoczynano rozmowę na nowo,
która się jak pierwsza kłótnią kończyła. Gdy wieczór nadszedł, z nim chłód i ciemność, przywlekali
się oba do cieplejszej izby, siadali pospołu z drugimi, słuchali milcząc zrazu, potem się któremu co
gorzkiego wyrwało, ząb za ząb zaczęto się kłócić i swarzyć, i tak wieczór przechodził.
Raz tedy, pono jedenastego dnia, nie zważając na to, że stary Belina, wszedłszy po cichu, stał z tyłu,
Wszebor, gdy poczęto narzekać a boleć, że się tak oblężenie ciągnęło, ani było mu widać końca,
odezwał się kwaśno:
― Co za dziw! Siedziemy w dziurze jak trusie! Chłopy sobie z nas drwią, nie mają nas za nic. Ba, i
prawda! Dawnośmy byli powinni im pokazać, że jaką taką siłę mamy, a przecie się ich tak nie
bojemy, żebyśmy nosa za drzwi wytknąć nie śmieli!
― A jak im nosa pokażesz, to ci go obetrą ― rzekł Lasota.
― Ech, no! ― krzyknął Wszebor. ― Żebym tylko dziesięciu ochotników miał
z takim sercem, jakie w sobie czuję, na uczyłbym ja tę zgraję! Na ich szubienicach obok psów oni by
mi wisieli!
Kaniowa, który po łosiowym stratowaniu znacznie się już był wylizał i do siebie przyszedł, zawołał:
― Na zadatek dziesięciu, ja z wami!
― I ja! I ja! ― poczęli wołać drudzy. ― A cóż?
― Ale ― rozśmiał się Wszebor, który do Beliny starego ząb miał ―
wszystko to daremna ochota, bo nasz wódz a kneź nie pozwoli; woli, żebyśmy tu pognili.
Wtem z tyłu go ktoś ogromną dłonią po ramieniu uderzył, a razem się głos rozległ po izbie:
― Ano, szczęść Boże! Ja pozwalam! Krwi szkoda, ale krew nie woda! Kiedy się Miłości Waszej tak
zażądało koniecznie... idźcie!
Odwrócił się Wszebor trochę zmieszany, poznawszy po głosie Belinę, który stał za nim.
― Gorącą krew macie ― dokończył stary. ― Nabiją wam guzów, to ostygnie.
Idźcie, kiedy chcecie, a rozumnie.
― Pójdziemy! ― zawołał, porywając się z ziemi, Doliwa. ― Jak Bóg miły, ja słowa dotrzymam!
Nie mówiłem na wiatr; com rzekł, tom uczynić gotów, byle ci, co się ze mną ofiarowali, dotrzymali
też, a poszli ze mną.
Wszyscy ci, co się wprzód odezwali, poczęli wołać:
― Idziemy! Idziemy! Kiedy wola?
― Kiedy? ―odparł, śmiejąc się, gorący Wszebor. ― A po co mamy
odkładać? Noc ciemna, jak należy, z wierzchu nie ciecze, czerń się już pokładła spać przy ogniskach.
Jakby to dziś gorzej było niż jutro? Chodźmy!
Belina, z tyłu stojąc, patrzał i słuchał.
― Abyście nie myśleli, że Belinom serca braknie ― zamruczał odwracając się, Tomko też będzie z
wami.
Ode drzwi głos się raźny, ochoczy dał słyszeć:
― Gotowym!
Wszeborowi aż krew zakipiała, rzucił się do drzwi, drudzy za nim do szop po konie. Ten i ów
chwycił z kołka kaftan łuskami naszywany i szłyk nabijany żelazem.
Poczęli pospiesznie przypasywać mieczyki, oszczepów szukać, radzić się czy tarcze brać, czy
zaniechać, topory porzucić czy zabierać? bo już onego czasu topór coraz z użycia wychodzić
poczynał. Każdemu wolno było ubrać się i uzbroić, jak zechce; czynił też każdy po swej myśli. Kto
więcej ufał mieczowi, miecz przypasywał, komu zręczniej było z siekierą i młotem, ten je brał do
boku.
Po dworcu rozeszła się błyskawicą wieść o wycieczce. Kto ją zaniósł na wyżki, gdzie jeszcze
dziewczęta z kądziołkami u ognia siedziały; tu się wszczął
lament srogi i narzekania! Belinowa nie bardzo syna puszczać chciała, lecz gdy mąż przykazał,
wstrzymać nie mogła. Zapłakała tylko po cichu nieboga i poszła łzy otrzeć do kąta. Zdana,
zobaczywszy matkę we łzach, rozpłakała się też, bo jej o brata tylko chodziło, a może, choć się nie
przyznawała i o Mszczuja.
Mszczuj Doliwa wpadł był w oko ładnemu dziewczęciu Stało się to tak jakoś niespodzianie,
przypadkiem. Zbliżył się do niej, pochlebiając sobie, że przez nią do Kasi trafi. Zdana nań
popatrzała, rozśmiała się, zagadała; zawiązała się dobra znajomość i już teraz spoglądali na siebie
tak, jakby się z niej co innego urodzić miało. Co miał Mszczuj biedny robić! Kasia nań patrzeć nie
chciała, a ta się ani wzroku, ani rozmowy, ani śmieszków z nim nie wzdrygała. Trudno znowu próżno
kochać, zwłaszcza w oblężonym grodzie.
Rozpłakała się i wystraszyła Kasia Spytkówna, tak że o mało z tajemnicą nie wydała się przed matką.
Wybiegła nawet na pomost ze Zdaną, aby uzbrojonego Tomka zobaczyć! Zapomniała się nieboga, i
nierychło dopiero ochłonąwszy, do izby powróciła, cichaczem skradając się pod ścianami.
Szczęściem, że Spytkowa, opowiadaniem o sobie mocno zajęta, nie postrzegła, co się z córką działo.
Na wyprawę niespodzianą znalazło się z obu Doliwami dwunastu ochotników, chłop w chłopa,
młodzież sama, gorąca, krzepka, silna, uzbrojona mocno, gotowa choć na tysiące, lekceważącą
zgraję, przeciw której ciągnęła jak na łowy. Szli ze śmiechami i weselem w sercach.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin