Kraszewski JI - 9 Waligóra.pdf
(
844 KB
)
Pobierz
J. I. Kraszewski.
WALIGÓRA
Powieść historyczna
z czasów Leszka Białego.
I.
Gęstwiną puszczy odwiecznej, która zalegała niepewną granicę ziemi krakowskiej od
Śląska, drogą, wijącą się wałami i moczarami, między wybujałymi drzewy, dziką i zdającą się
czasem ginąc wśród zarośli i kłód, przez wichry obalonych, — sunął powoli, wśród uroczystej ciszy
jesiennego wieczora pogodnego, długi orszak, któryby za procesyę kościelną wziąć było można,
gdyby wszyscy udział w nim mający zamiast iść pieszo, nie jechali konno...
W pośrodku tego szeregu duchownych i rycerzy, dworzan, pachołków i służby,
najrozmaiciej poprzybieranej i zbrojnej, widać było podeszłego wieku mężczyznę, w którym łatwo
było poznać prałata, zajmującego w hierarchii duchownej wysokie stanowisko. Z poszanowaniem
otaczali go wszyscy; jechał jakby odosobniony, a wieczorne światło pięknego dnia na schyłku
oblewało poważną twarz jego łagodną aureolą.
Było to oblicze wpośród wszystkich obok niego i za niem widnych wśród zarośli naj-
piękniejsze i wyszlachetnione a opromienione świętością wielką i myślami wielkiemi.
Pomimo wieku, zmarszczki prawie nie pofałdowały twarzy spokojnej, zachowała ona
młodzieńczą świeżość i siłę... Na pięknem czole rozjaśnionem, wyniosłem, nie było śladu ziemskiej
troski, oczy spoglądały z wielkiem męstwem i dobrocią, na ustach był uśmiech łagodny, a słodycz
łączyła się tu z siłą i ufnością, z nią tak się harmonijnie jednocząc, iż mąż ów obudzał cześć i miłość
zarazem...
Lekki płaszcz okrywał szerokie i wiekiem jeszcze niezgięte ramiona, a z pod niego widać było szaty
biskupie, krzyż na łańcuchu u piersi i białą rokietę, która w podróży dziwną się zdawać mogła, lecz
była oznaką dawnego ślubu zakonników świętego Wiktora.
Na powolnym, ciężkim i silnym koniu jechał prałat ów, rzuciwszy mu cugle na szyję; koń
nawykły widać do tego, sam sobie drogę wybierał, szedł swobodnie i śmiało, z głową spuszczoną, a
jadący wcale, się oń nie troszczył. Oczy miał wlepione w niebo, usta poruszały się modlitw zdawał
się oderwany od ziemi.
Wszyscy też jechali za nim powolną stępią; była to godzina nieszporów i mo- dlitwy wieczornej,
które, czasu nie tracąc, odprawiano w drodze.
Jadący w pewnem oddaleniu od biskupa kantor, z księgą otwartą w ręku, intonował śpiew,
inni mu głosy zgodnemi odpowiadali... Duchowni mieli głowy poodkrywane lub lekkiemi
czapeczkami tylko osłonięte, reszta szyszaki i kołpaki zdjęte wiozła w rękach. Na twarzach
wszystkich malowało się pobożne usposobienie i przejęcie modlitwą.
Konie nawykłe pewnie do śpiewu, znając, że im przystało wtedy stąpać powoli i cicho,
kroczyły niby odpoczywając i ledwie się ośmielił który schwycić zieloną gałąź, gdy mu się jak
pokusa pod pysk nawinęła. Chrzęst zbroi żelaznych i mieczów mało co przerywał górą niosące się
głosy, w których brzmiał zachwyt pobożny i wielka gorącość ducha.
Wiek to był takich namiętnych uniesień ku niebiosom, cudów i zachwytów wielkich...
Orszak, towarzyszący prałatowi w tej podróży, dosyć był mnogi i sam już dostojność jego oznaczał.
Nie było w niem błyskotliwego przepychu, ani nic, coby na okaz ludziom służyło, ale dostatek pański
i skromna a trwała zamożność, z jutrem się licząca, ludziom i koniom dworu nadawała cechę
właściwą.
Dwór, jak pan, czuł się bezpiecznym a pewnym siebie. Twarze zdały się dobrane tak, by
jednę rodzinę duchowną składały. Jeśli nie braterstwo krwi, to powinowactwo myśli i obyczaju ich
łączyło. Coś z tej świętej pogody biskupa, przodującego wszystkim, zlewało się na drużynę.
Wprawdzie rysy były różne, lecz jakby skąpane w jednym strumieniu łaski.
Gdy chwilami pieśń ustała, szumiący cicho las zdał się ją pokornem echem powtarzać.
Ostatnie promienie bliskiego już zachodu słońca, wdzierając się wpuszczę gęstą i ciemną, złociły
wierzchołki drzew, a niekiedy przerzynały się i spływały po gałązkach i obnażonych konarach aż ku
ziemi. Czasem promyk taki złocisty zabłysnął na ramieniu zbrojnego męża, na czarnej sukni którego z
duchownych, na szyszaku, spartym o kark konia, na zwieszonej u ramienia małej tarczy, której
gwoździe połyskiwały chwilę i wnet nikły w półcieniach.
Nareszcie intonujący śpiew zamknął ostatnią księgę, którą trzymał przed sobą, a z ust całego orszaku
ozwało się powtórzone głosem podniesionym:
— Amen!
Biskup przeżegnał się i jakby po mo- dlitwie potrzebował spoczynku, czas jakiś jechał
milczący.
Poza nim, wśród zbrojnych dworzan, czeladzi i pachołków, ciche szepty zwolna się słyszeć dały.
Zdawano się naradzać i jedni jeźdzcy przyzostawali dla rozmowy z drugimi, inni pochylali się ku
sobie, zcicha coś pomrukując. Zbrojni mężowie wkładali na głowy szyszaki i kołpaki, konie trochę
żywiej poruszać się zaczęły i łby popodnosiły.
Z obu stron wciąż się wznosiła puszcza gęsta i wyniosła — wspaniała rozrostem
swobodnym i siłą, którą z dziewiczej ziemi czerpała; lecz droga niekiedy tak się zdawała wąską, że
orszak się rozsuwać musiał i przedłużać.
Wtem po prawej ręce jadących gąszcz zrzedniała, rozsunęły się drzewa i dostrzeżono polanę zieloną,
którą twarze wypatrujących czegoś zdala powitały wejrzeniem weselszem.
W tejże chwili prawie biskup konia zwolna idącego, który podniósł był głowę i powietrza nozdrzami
zaczerpnął, — zatrzymał i zwolna głowę odwrócił, szukając kogoś poza sobą.
Zgadując jego myśli, podbiegł ku niemu mąż w sile wieku, zbrojny, pięknej postawy,
starając się uprzedzić pytanie. Oko jego przypadkiem padło pomiędzy drzewa i sta- nął zdumiony.
Dostrzegł wśród polany jakby rodzaj obozowiska, które go równie, jak biskupa zdumiało...
Stanęli wszyscy jadący i ścisnęli się w gromadę.
Biskup patrzał i ręką na dolinę wskazywał. Zbrojny mężczyzna spoglądał też, ale wejrzenie jego
badało próżno widok, który się przedstawiał, nie mogąc sobie zdać sprawy z niego.
Na zielonej polanie u skraju lasu, nieopodal od jadących, rozbity był namiot biały z
powiewającą nad nim chorągwią białą, oznaczoną krzyżem czarnym. Za nim u żłobów płóciennych
żywiły się właśnie silne i rosłe konie. Widać było rozpalone ognisko, około niego kilkunastu
uzbrojonych olbrzymiego wzrostu ludzi, których rycerskie rzemiosło odgadnąć było łatwo. U
namiotu, na pniach, siedziało osobno dwóch starszyzny, z których ramion płaszcze białe z krzyżami
czarnemi spływały... Krzątano się około namiotu i ogniska.
Biskup patrzał, chcąc jakby sobie coś przypomnieć, i po chwili się uśmiechnął. Właśnie
zbrojny, który ku niemu przybiegł miał się puścić naprzód, aby zapewne dostać języka, gdy duchowny
dał mu znak...
— Są to Bracia Szpitalni Maryi Panny, niemieckiego domu! Widziałem ich z temi
płaszczami w Rzymie... Lecz skąd się tu u nas wzięli?
— Mam-li jechać popytać? — odezwał się zbrojny.
— Nie będzie to potrzebnem, — rzekł biskup łagodnie. — Nie mogą to być inni, tylko
wysłańcy Zakonu, których brat pana naszego, Konrad Mazowiecki, posyłał... Zboczyli pewnie z
drogi, a jam rad, że ich zobaczę i rozmówię się z nimi...
Z ciekawością przez gałęzie przypatrywali się jeszcze towarzyszący biskupowi małemu
obozowisku, gdy pasterz dał znak i wszystko z miejsca ku dolinie się poruszyło.
Tętent koni i szczęk oręża teraz dopiero musiał zwrócić uwagę obozujących, którzy trochę
niespokojnie skupili się. Dwa płaszcze białe podniosły się spoglądając ku lasowi. A wtem i biskup a
z nim drużyna jego cała wysunęła się z gąszczy i podjechawszy nieco, gdy cały orszak wydobył się z
nich — stanęła.
Kilkaset kroków zaledwie dzieliły dwie owe gromadki, lecz że dzień jeszcze był biały,
jasny, obie się sobie dobrze mogły przypatrzeć,
A z szat i z orszaku musieli domyśleć się obozujący dostojnika kościelnego; pierwsi
poruszyli się i po krótkiej naradzie dwa białe płaszcze poczęły się zwolna zbliżać do stoją- cego na
koniu biskupa, który postanowił czekać na nich.
Mógł teraz lepiej się im przypatrzeć.
Dwaj rycerze, którzy jeszcze zbroi z siebie zrzucić nie mieli czasu, a szyszaki nieśli w rękach, byli to
wzrostu ogromnego, silni i barczyści mężowie, jakby stworzeni do swojego rzemiosła, które im z
oczów patrzało. Nie wiele po nich widać było zakonu i zakonnego ducha, i gdyby nie owe płaszcze, a
na nich krzyże, trudno się mógł kto domyśleć braci, ślubami pobożnemi związanej. Starszy z nich,
który szedł przodem, trzymał bystre oczy czarne wlepione w biskupa, a choć z krzyża i sukni mógł w
nim poznać wysokiego dostojnika Kościoła, wcale pokornej nie przybierając postawy, rosnął w butę,
powoli idąc ku niemu. Drugi postępujący za nim, jaśniejszego włosa, twarzy płomienisto czerwonej
dzikiego wejrzenia, szedł też, z dumą głowę podnosząc.
Zbliżali się, rozpatrując, jakby do równego sobie, a że niepewni być mogli, z kim do
czynienia mieli, dla uprzedzenia ich o tem, zsiadłszy prędko z konia, którego pachołek pochwycił,
podszedł zbrojny dworzanin biskupi szybkim krokiem ku nim i pozdrowiwszy już na widok jego
zatrzymujących się braci niemieckiego domu, rzekł:
— Ksiądz pasterz nasz krakowski, Iwo...
Czarnowłosy poruszył głową, dając znak idącemu za nim rudemu, i nie odpowiedziawszy na
to oznajmienie, kroczyć zaczął znowu do stojącego na koniu biskupa...
Dawszy im podejść nieco, biskup ręką ich pozdrowił naprzód, na co lekkiem skinieniem
głowy odpowiedzieli.
Plik z chomika:
Lary1918
Inne pliki z tego folderu:
Kossak Zofia - Bursztyny.pdf
(1120 KB)
Kossak Zofia - Trembowla.pdf
(909 KB)
Kraszewski JI - 29 Saskie ostatki.pdf
(1566 KB)
Kraszewski JI - 28 Za Sasów.pdf
(1638 KB)
Kraszewski JI - 27 Adama Polanowskiego dworzanina króla Jegomości Jana III.pdf
(678 KB)
Inne foldery tego chomika:
- !!! ►E-book !!!! KSIĄŻKI (123)
● A
● B
● QVXY
● Sś
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin