Makuszyński Kornel - Najweselsze opowiadania.rtf

(387 KB) Pobierz
Najweselsze opowiadania

Kornel Makuszyński

 

 

 

Najweselsze opowiadania

 

Nakład

Gebethnera i Wolffa

Warszawa

1930


Utwory, pomieszczone w tym zbiorze, wybrane zostały z dwóch wyczerpanych całkowicie książek K. Makuszyńskiego: „Rzeczy wesołe” (wydane po raz pierwszy w r. 1908, ostatnio w wydaniu dziewiątem w r.1926) i „Romantyczne historje” (wydanie pierwsze w roku 1909, ostatnie – szóste z rzędu — w r. 1926). Niezrównane te opowiadania ukazują się obecnie w nowym układzie.

Zakł. Graficzne Siraszewiczów — Warszawa, Leszno 112.


Dwie przygody najmilszego ze złodziei

I

Rzecz jest godna zastanowienia, że pan Józef Karczoch został wreszcie złodziejem: a dlatego „wreszcie”, albowiem miłe to z wielu względów indywiduum starało się przez wiele lat przystosować do jakiegoś zawodu, a ściślej mówiąc, starało się zawód przystosować do siebie; jednak każdy zawód przynosił mu niewiele, bo tylko — zawód. Pan Karczoch miał tedy wiele powodów do melancholii; nic mu się nie wiodło. W młodych swoich leciech ukradł po raz pierwszy kilka książek szkolnych kolegom, a ponieważ Ellen Key była niemowlęciem dopiero, nie mogła go przeto uchronić przed wpojeniem, cokolwiek gwałtownym, kilku grubszych zasad katechizmowych.

 I za co — za zwyczajną kradzież literacką — mówił pan Józef Karczoch — ukradłem bowiem cudzą książkę tylko…

Zrażony do życia, które na niego patrzyło dość niechętnie, mniej więcej jak policyjny komisarz na przyniesionego do biura podrzutka, pan Karczoch stał się zasadniczo smutny. I to była jego jedyna zasada, chociaż i ją później utracił, co się objawiło dosadnie wesołym pojęciem za małżonkę byłej panny, z jednego zawodu praczki, z drugiego zaś kobiety w całym tego słowa znaczeniu — wolnej. Ponieważ jednak Józef Karczoch wszedł wreszcie w siebie (w braku gorszej spelunki wchodził w siebie) i ujrzał, że mu po prometejsku zmniejsza się wątroba, wyjadana mu przez żonę, zbuntował się i zerwał pęta. Okradł tedy małżonkę swoją, a pozostawiwszy jej cześć i dobre imię, zabrał jej wszystko poza tym, oskarżył ją — w komisariacie o kradzież, co miało być znakomitym wybiegiem w stylu Conan Doyla, i wyjechał.

Józef Karczoch bywał w Paryżu (J. d’Artichaut, bez bliższego adresu), był w Ameryce, był w Australii. Przez czas jakiś był matadorem w Sewilli, sprzedawał szkaplerze w Lourdes, szukał złota w St. Francisco, był „jeźdźcom wyższej szkoły” w cyrku w Chicago, był braciszkiem w gminie „ludzi natury”. Ach! był jeszcze wędrownym kaznodzieją, chociaż ‘nie miód mu z ust spływał, lecz wódka, i grał któregoś z apostołów na scenie w Oberamergau. Wtedy to ukradł chlamidę swojemu koledze apostołowi Szymonowi Judzie.

A potem tragedię historyczną napisał Józef Karczoch, w wielu aktach i w wielu obrazach, pominąwszy to, że pisał wiersze. Pisał wiersze smętne, bardzo nastrojowe, bardzo czułe. O miłości pisał. Józef Karczoch miał serce miękkie, miał sentyment duży i bardzo był nieszczęśliwy. Miał zresztą to wszystko, o czym się pisze w krytyce o nowym zbiorze poezji, „który w powodzi tomików tym się odznacza, że itd… i na półkach księgarskich wybitne zajmuje miejsce”…

Od takiego wolnego zawodu, jak literatura, jeden krok do drugiego wolnego zawodu. Józef Karczoch sądził tak przynajmniej, tłumacząc się wymownie przed taką łajdacką figurą, jak sumienie, kiedy wyłamał pierwszy w życiu zamek. Karczoch tłumaczył to sobie nieposkromioną żądzą przygód; zauważyć jednak należy, że mimo tego rycerskiego patosu Józef Karczoch wcale przygód nie szukał i starał się stąpać jak najciszej. Jednak poezja w nim była. Kiedy, włamawszy się do mahoniowego biurka, znalazł paczkę listów związanych różową wstążeczką, zabrał je wraz z dwoma srebrnymi lichtarzami i całą noc, do białego rana, czytał listy i — płakał.

Józef Karczoch płakał… Kiedy czytał ustęp: …bo nie zostanie mi wtedy tylko trucizna i ona mi da rozkosz śmierci, która łaskawsza będzie, niźli Ty byłaś dla mnie…, Karczoch otarł łzę rękawem i szeptał: — straszne! straszne!…

A kiedy przeczytał: dziś przespałem noc na rewolwerze, czy ty rozumiesz, okrutna, na re—wol—we—rze!… Karczoch jęknął: — Ten człowiek cierpiał prawdziwie! — Cały dzień potem był smutny i oba przepił lichtarze.

Czyż nie godzien sympatii człowiek ten? Głowę miał bardzo dumną, zawsze poważną, twarz nieco dramatycznie ponurą; bujne włosy rozmierzwione, jak przystało na poetę; oczy trochę nerwowo niespokojne, jak przystało na złodzieja; na palcu ukradziony gdzieś sygnet, jak przystało na człowieka nie byle jakiego pochodzenia. Zawsze chodził w tużurku, którego kołnierz podnosił, albowiem, jako były człowiek natury, nie używał kołnierzyków, i zawsze miał lakierowane kamasze, chociażby doprowadzone do tego stanu błyszczącej świetności z żółtych butów, polakierowanych czymś świecącym, byle czarnym. Używał też cylindra sposobem ludzi poważnych: szewców, poetów i profesorów uniwersytetu, radców miejskich i przedsiębiorców pogrzebowych.

A oto ujrzymy Karczocha w dziele jego. Wieczór już jest bowiem i pachną bzy, gąszcz bzów kryjących ustronną, samotną willę, w której jedno okno tylko oświecone patrzy z głupia w zmrok wieczorny. Karczoch krąży dokoła jak zadumany, samotny włóczęga, który przyszedł słuchać słowików.

Rozanielił go cichy wieczór wiosenny. Karczoch zdjął swój cylinder, przystanął i dyszał; zdaje się, że nie obchodziło go nic na świecie, prócz bzów i chrabąszczów. Bodaj, czy w tej chwili nie szukał rymów, bo zamyślił się bardzo, zupełnie machinalnie splunął na cylinder i machinalnie począł go gładzić rękawem; w ten sposób przybywało mu blasku, co Karczoch cenił nadzwyczajnie.

Cicho było i coraz ciszej; Karczoch powlókł się ostrożnie w cień, obejrzał się i czekał. Coraz ciszej; wille w oddali zaczęły do siebie gadać rozświetlonymi oknami jak oczyma. Potem im oczy ślepły, ciemność była dokoła, tylko w samotnej willi okno mdlało światłem. Karczoch ostrożnie posunął się ku ogrodzeniu i pilnie patrzył; sylwetka kobieca mignęła ‘kilka razy na szybie.

 Samotne biedactwo! — pomyślał Karczoch — mąż bałwan gdzieś pije…

Karczoch był z gruntu poczciwy.

Obejrzał się jeszcze kilka razy, bardzo poza tym spokojnie, i zaczął mozolnie przełazić sztachety.

 Jak Napoleon przez Alpy — szepnął, wydostawszy się na terytorium, hipotecznie nie na niego zapisane.

Przystanął i nasłuchiwał.

Nic… Cisza… Karczoch zrobił gębę groźną, jak wypadało z chwili, i zaczął się ostrożnie posuwać ku domowi. Omijał kwiaty, aby ich nie deptać. Bardzo miły złodziej…

Wszedł na schody.

Cicho…

Drzwi otwarte.

Karczoch wytarł nogi o rogóżkę i wsunął się przez drzwi tym piruetem wężowym, jakim wchodzi złodziej do cudzego mieszkania, Żydowin z wekslem, poeta początkujący do gabinetu literackiego referenta, petent do ministra, aktor do dyrektora, mąż wracający późną nocą.

W przedpokoju — jako żywo! — Karczoch zdjął z głowy cylinder.

 Kobieta jest w tym lokalu — pomyślał — trzeba być z uszanowaniem.

W tej chwili trącił nogą jakoweś wieszadło i pot mu wyszedł na czoło.

 Kataklizm! — pomyślał. — Apokalipsa! — albowiem Karczoch nawet w chwilach niebezpiecznych używał wyrażeń tragicznych, z domieszką patosu. Ukrył się za czymś tam i czekał. W przyległym pokoju ktoś się ruszył i biegł ku drzwiom. Niewiasta piękna wyjrzała przez drzwi i zaszczebiotała: — „Toś ty?” — Nic. Cisza. Karczochowi serce poderwało się w piersi; niewiasta zamknęła drzwi i poszła.

 Ucisz się serce! — szepnął Karczoch — to była rusałka.

Potem stąpał dalej.

Otworzył jakieś drzwi, potem drugie. Padła nań blada struga światła z oddalonego pokoju, w którym się świeciło. Karczoch zmrużył oczy, potem patrzył. Niewiasta czytała, czy coś takiego. (Co może robić niewiasta?) Bardzo była niespokojna i ciągle spoglądała w stronę drzwi, wiodących do przedpokoju. Karczoch spojrzał na nią z zadowoleniem.

 Nie do twarzy jej tylko w białym — pomyślał — zresztą owszem, owszem…

Rozpatrywał teren działania; był w salonie czy czymś takim; podszedł do kominka, na którym stały dwa biusty niewieście. Z lekka stuknął palcem w jeden.

 Brąz! — szepnął — bardzo słusznie. Coraz mniej na świecie brązów. Dywany także niezgorsze…

Rozejrzał się po pokoju z miną znawcy, jakby galerię oglądał. Zauważył, że okno do ogrodu otwarte, co go napełniło zadowoleniem. Zdjął tedy po cichutku oba biusty z kominka i złożył je w pobliżu okna. Potem drobiazgi wybierał ze znajomością rzeczy; zachowywał się, jednym słowem, jak dyrektor muzeum.

 A to co? — szepnął nagle.

Skrzypnęły w oddali drzwi, ktoś przyszedł.

Karczoch spojrzał ostrożnie; niewiasta zerwała się z krzesła i zawisła komuś na szyi. (Cóż może innego robić niewiasta?) Karczoch stał niezdecydowany; dość niebezpiecznie było czekać. Ukryć się? Nie ma gdzie… Więc patrzył. Niewiasta okrywała młodego jakowegoś gentelmana pocałunkami.

 To nie mąż… — rzekł sobie bardzo słusznie głęboki znawca życia, Józef Karczoch.

I nie wiadomo dlaczego, uradował się. Kombinował bardzo rozumnie:

 To nie mąż, z całą pewnością, a jeżeli nie mąż, w takim razie on się więcej boi ode mnie, chociaż ja się właściwie nie boję. Bo mnie tylko zamkną, a jego nabiją…

Lecz stała się rzecz przykra, albowiem piękna pani i piękny pan zdradzili wyraźną ochotę przejścia w miejsce operacji Karczocha.

 Moi chlebodawcy tu idą… Do diabła! To może być moje Waterloo! — jęknął Józef Karczoch i dał susa drogą kochanków, księżyca i złodziei przez okno.

 Ha!… — Jęknął w tejże chwili głęboko…

Przewrócił kogoś i został ujęty za nogę.

Ten ktoś porwał się z ziemi i zdradzał ochotę, zgoła barbarzyńską, zaduszenia ozdoby złodziei, wykwintnego poety w wolnych chwilach, Józefa Karczocha, autora historycznej tragedii.

 Kto to? — ryczał (cicho wprawdzie bardzo, lecz ryczał) człowiek niewykwintny, do którego Karczoch już od pierwszej chwili poznania czuł gwałtowną i wcale nie ukrywaną niechęć.

Karczoch podniósł się z trudem i rzekł z niesmakiem:

 Złodziej, do usług…

Zaznaczyć jednak należy, że wcale nie pochylił głowy.

 Łajdaku!

Karczoch spojrzał poważnie, można nawet rzec, tragicznie:

 Nie mam przyjemności znać pana…

Była w tym duma człowieka, nad którym ciąży wprawdzie przemoc, ale człowieka, który ma maniery.

Jegomość, który zawładnął wybitną indywidualnością Józefa Karczocha, spojrzał na niego z wściekłością.

 Czegoś tu chciał, łotrze?

Józef Karczoch obejrzał go powoli, z pewnego rodzaju politowaniem; wydął wargi, uśmiechnął się bardzo, ale to bardzo ironicznie i rzekł szeptem, wybijając wyrazy, bardzo znacząco:

 Szanowny pan pozwoli… Szanownemu panu idzie zapewne o to, aby teraz, mówię wyraźnie: teraz nie podnosić głosu… Więc się dziwię, że szanowny pan tak krzyczy, powtarzam, krzyczy. Daruje pan, ale innego wyrażenia użyć na to nie mogę. Tu się Karczoch uśmiechnął zjadliwie i dokończył:

 A tam — wskazał ręką okno — mogą usłyszeć…

Spojrzał na jegomościa z niesmakiem i z pewną wyższością.

W tej chwili jegomość chwycił go kurczowo za rękę i wpił się w nią palcami.

 Cicho, łotrze! — szepnął.

 Jak pan uważa — odrzekł, nie spiesząc się, Karczoch.

Jegomość nasłuchiwał; twarz mu się mieniła i miała wyraz mocno apoplektyczny. Karczoch spojrzał na niego niedbale, z miną znudzoną, bardzo bowiem lubił wszelkie pozy w chwilach nastrojowych. Rzekł jednak po chwili sentencjonalnie, z pewnym obniżeniem głosu:

 Obaj jesteśmy biedni…

Jegomość, mimo wszystko, spojrzał na niego jak na wariata.

 Coś powiedział?

 Powiedziałem, że obaj jesteśmy biedni. Tak, panie, każdy człowiek jest biedny już w łonie matki swojej…

Karczoch myślał przez chwilę, tragicznie zamyślony. Potem, wskazując rzutem głowy nieszczęsną willę, rzekł znacząco:

 Pan jest… tego… że tak powiem, mąż?…

Jegomość spojrzał na niego jak wilk.

 Milcz!

 Więc mąż… — zakonkludował Karczoch. — Ha! życie jest przykre, drogi panie, sądzę, że nawet, panie hrabio, zważywszy, że głowę masz pan bardzo zdegenerowaną…

Potem się smętnie zamyślił. A kiedy wytrzymał w tej pozie chwilę wrażenia swoich słów, zwrócił się do jegomościa z żądaniem, przez pół, i to bardzo tylko idealnie, uzasadnionym:

 Sądzę, że już mogę odejść?

Spojrzał na jegomościa trochę z obawą, trochę z nadzieją, trochę kpiąco.

 Ani mi się rusz — syknął mąż — złodziej jesteś. Na sucho ci to nie ujdzie.

Józef Karczoch zachował się z godnością. Przekrzywił drwiąco usta i mówił:

 Słusznie, słusznie… Ale sądziłem, że kiedy pan ma nieszczęście w familii…

Nie dokończył, gdyż srogi mąż ścisnął mu rękę, tę spracowaną, biedną rękę tak silnie, że wrodzonej bohaterskości Karczocha zawdzięczać należy jego pogardliwe w tej chwili milczenie.

 Rozumiem — rzekł — rany bolą. Wiem o tym.

Stali tak długą chwilę: mąż nasłuchując, Karczoch posągowo piękny, zimny, nieporuszony, tylko trochę poirytowany.

Po chwili jednak począł uciemiężony dramaturg tonem perswazji:

 Pan źle robi… Przepraszam, że mówię, ale mówię cicho. Otóż pan źle robi, ośmielam się nawet powiedzieć, że dość głupio… Niech mnie pan tak nie ciśnie, bo sądzę, że nagły krzyk nie będzie panu miły… A dlatego głupio, bo jeszcze żaden Kaligula nie wygrał dwóch bitew, na dwa fronty. I nikt, uważa pan, dwóch srok od razu za ogon nie złapał. To jest prawda odwieczna, można powiedzieć nawet, prawda narodów… Tak, teraz dobrze… Wcale nie ucieknę, niech mnie pan nawet zupełnie nie trzyma.

 Zaimponowałem mu Kaligulą — pomyślał Karczoch — idiota!

 Pst!… — syknął mąż.

Karczoch przyczaił się.

Mąż nachylił się ku Karczochowi:

 Byłeś tam?

 Obym był tego uniknął!

 Widziałeś ich?

 Owszem, owszem… Nie mogę powiedzieć, żebym nie widział…

 Panią i pana?

 Można się i tak wyrazić, lepiej jednak nie tak konwencjonalnie.

 Milcz, głupcze! Co widziałeś jeszcze?

Karczoch przymrużył filuternie jedno oko.

 Dwa prawdziwe brązy, na kominku w salonie…

Mąż uderzył go ręką w bok.

 Łajdaku! bez złodziejskich figlów… Co widziałeś?

Karczoch westchnął boleśnie.

 Gdybym, łaskawy panie, miał ochotę, poszedłbym sobie z tego niewdzięcznego domu, nie powiedziawszy panu nawet: — dobranoc, co najwyżej: — do widzenia, ale tkwię tu koło pana, bo mnie ta cała sprawa interesuje ze strony romantycznej. A pan się awanturuje. Niechże pan nie będzie tak cholerycznie impertynencki, bo narobię krzyku, potem mnie pan będzie szukał. Zresztą wygląda pan inteligentnie; może się mylę, ale pan tak wygląda, więc niechże się pan u stu diabłów uspokoi…

Mąż spojrzał na niego ze wściekłością, ale mu przyznał rację we wzburzonej duszy.

Karczoch dorzucił wreszcie:

 Zresztą jestem człowiekiem wykształconym…

I umilkł.

Mąż myślał, długo myślał bezradnie.

Romantyczny rzezimieszek stał spokojnie; ani mu przez myśl nie przeszło, aby uciekać. Wesołym swym spostrzeżeniem podzielił się natychmiast z nieszczęśliwym mężem:

 Wcale nie ucieknę. Owszem, pomogę panu. O co tylko panu idzie?

Karczoch uśmiechnął się w tej chwili jadowicie.

 Pan prawdopodobnie jest w tej chwili w klubie?

 Jak to w klubie?

Mąż, zdenerwowany, nie rozumiał czasu teraźniejszego w inscenizacji genialnego autora historycznej tragedii.

 To znaczy — mówił szeptem Karczoch — że poszedł pan do klubu, miał pan wrócić rano, a teraz jest dopiero północ. Racja czy nie racja?…

 Owszem, racja.

Mąż spojrzał na rzezimieszka z pewnego rodzaju uzasadnionym podziwem, a ten dorzucił niedbale i lekceważąco:

 Jak w starej sztuce… Wszystko na świecie się powtarza…

Mąż chwycił go nagle za ramię:

 Słyszysz? Śmieje się!

Aż syknął z wściekłości nieszczęśliwy mąż.

Karczoch rzekł łagodnie:

 Śmiech ten jest srebrzysty, ale niech się pan uspokoi. Winni poniosą karę.

Wyrzekł te słowa z namaszczeniem, a równocześnie złowieszczo, groźnie, po apostolsku. Mężowi aż błysnęły oczy.

Konfidencja już była zupełna. Nieszczęśliwy mąż odrzucił wszelkie skrupuły; nie ma broni, której by zdradzony mąż nie ostrzył na żonę. A któż miał o tym lepiej wiedzieć, jak nie głęboki psycholog, Józef Karczoch, złodziej me byle jaki?

Stali teraz bezradni, jakby dotknięci jednym nieszczęściem; niewiele brakowało fantazji poetyckiej rzezimieszka, aby sobie zaczął wyobrażać, że to go własna żona zdradza, była panna, zasadniczo praczka.

Zimno było.

Mąż widocznie postanowił czekać wyjścia swego „wice”, swego zastępcy bez prawnego po temu pozwolenia. Wreszcie natchniony zwrócił się do Karczocha:

 Silny jesteś?

 Dwadzieścia sześć byków legło na arenie w Sewilli…

Mąż skombinował z tego, nie wiadomo jakim sposobem, że rzezimieszek jest widocznie silny.

 Utrzymasz mnie na ramionach?

 Dźwigałem życie — odrzekł Karczoch.

 Unieś mnie w górę, muszę zobaczyć, co się tam dzieje…

Karczoch pomyślał chwilę.

 Właściwie nic się tam dziać nie może, czego by z góry nie można przewidzieć, a po drugie słyszałem, że pan ma skłonność do apopleksji? Czy tak?

Nikt tego Karczochowi nie opowiadał, lecz nieszczęsny mąż potwierdził skinieniem głowy. Karczoch zrobił tedy słuszną uwagę:

 Więc po co ma pan zaglądać w mroki tajemnicy i narażać się na apoplektyczny atak? Zapewniam pana, że tam nic złego dziać się nie może; widziałem szanowną małżonkę pańską i jestem pewien, że kobieta, tak anielskiej piękności, hańby panu nie przyniesie, ale, uważa pan, licho nie śpi… o!… nawet się śmieje!

Karczoch powiedział to z wyrafinowanym jadem, bo się nikt w tej chwili w cichym domu nie śmiał.

Mimo to nieszczęsny mąż najwyraźniej słyszał śmiech. Józef Karczoch spojrzał na niego zwycięsko.

Potem rzekł:

 Więc lepiej ja będę patrzył, a pan mnie podniesie. Sądzę, że plan mój jest doskonale obmyślony i poparty rzeczowymi dowodami. Stań pan tu… o!… tu…

Mąż robił wszystko posłusznie, bezwolny we wściekłości.

 Tu bliżej… bardziej w cieniu. Nogi pan rozkracz! Hop!

Karczoch umocował na głowie cylinder i wdrapał się na plecy nieszczęsnego męża.

Ten jęknął.

 Co widzisz? Gadaj! Prędko gadaj! — szeptał.

 Przede wszystkim nic nie widzę, bo już ciemno — mówił cichutko z wys...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin