Anatolij Rybakow - 04 - Proch i pyl.pdf

(1348 KB) Pobierz
192635022 UNPDF
Anatolij Rybakow
Proch i pył
(Prach i piepiel)
Przekład Michał B. Jagiełło
Część pierwsza.
Zginął kapitan i sternicy!
Ja tylko, śpiewak tajemniczy,
Na brzeg przez fale wyrzucony,
Jak dawniej lutnię trącam swą
I u stóp skał nasłonecznionych
Suszę zamokłe karty ksiąg.
A. Puszkin
1.
- Masz szczęście, kochanieńki! Poszedłem na pocztę i od razu bach! - jest
twoja depesza! No to ja prościutko na dworzec...
Gleb uśmiechał się, szczerzył białe zęby, popatrywał na Saszę.
- Z gospodynią umawiałem się na jednego lokatora, sprowadzać drugiego
trochę niezręcznie. Poszukamy dla ciebie jakiegoś dachu nad głową.
W przechowalni nie chciano przyjąć plecaka. "Bez zamków nie wolno!"
Sasza wsunął pracownikowi rubla do ręki. "Naczelniku, dziś zabierzemy!"
Plecak wylądował obok walizki, przyjmujący wydał kwit na dwa bagaże.
- Chodźmy piechotą - zaproponował Sasza. - Przy okazji pokażesz mi
miasto.
Sklep spożywczy, przemysłowy, papierniczy, piekarnia, apteka... Jak w
Kalininie, jak wszędzie. Ponuro. Stare parterowe i jednopiętrowe drewniane
domki. Zaledwie kilka murowanych budynków, a na nich tabliczki z nazwami
urzędów po rosyjsku i po baszkirsku, ale rosyjskimi literami. Tylko one
przypominały, że to stolica Baszkirskiej Republiki Autonomicznej. Poza tym -
prowincja, kocie łby na ulicach, tu i ówdzie chodniki z desek, jeszcze częściej
ich brak. Kurz.
- Jak ci się podoba nasza Ufa?
- Bezbrzeżny smutek miast rosyjskich...
Tak odpowiedział Glebowi. A w skrytości ducha pomyślał, że może to jego
własny smutek... Znów, który to już raz, trzeba zaczynać wszystko od początku.
- Da się tu żyć - powiedział Gleb. - Baszkirowie naród spokojny, gościnny.
Tyle że łatwo się obrażają. Lepiej z nimi, kochanieńki, nie zaczynaj.
- Jeszcze czego!
- Siedzieliśmy parę dni temu z kolegami, jeden taki inteligent z Leningradu,
młody chłopak, powiada do Baszkira, też młodego: "Stary, masz rację!"
Rozumiesz, kochanieńki? Powiedział "stary", ci leningradzcy inteligenci tak
mówią. A Baszkir go w mordę: "Jaki stary?!" Obraził się o słowo "stary".
Gdyby przy stole siedziały dziewczyny, tamten upokorzyłby go w ich
obecności. Ale dziewczyn nie było, sami mężczyźni.
Gleb wskazał pawilon z szyldem "Kumys".
- Widzisz, jak kumysem handlują? To kobyle mleko. Baszkirowie pędzą z
niego arak, coś w rodzaju naszego bimbru. Nawet spirytus z tego pędzą. Piją
jak smoki, nie oglądają się na Koran. "Piniędz jest - Ufa hulamy, piniędz nie
ma - Cziszma siedzimy".
- Co to jest Cziszma?
- Stacja pod Ufą, nie zauważyłeś?
- Nie zwróciłem uwagi.
- Wypić lubią, a zakąsić jeszcze bardziej. Jedzą głównie mięso: koninę,
baraninę. Beszbarmak jest niezły, da się zjeść.
Szli przez centrum miasta ulicą Jegora Sazonowa - eser, terrorysta, zabił
carskiego ministra Plewego. Z Ufy pochodził, czy co? Często spotykali ludzi w
mundurach NKWD, wyglansowane buty, spodnie galife, nieruchome
kwadratowe pyski.
- Sporo ich tutaj - zauważył Sasza.
- Zobacz - pokazał Gleb. - Komendantura NKWD.
Długi piętrowy budynek z cegły, w oknach kraty z grubych stalowych
prętów, cztery wjazdy blokują połowę chodnika - ślepe pudełka, zamknięte
ciężkimi drzwiami bez szyb.
- Gleb, wiedziałeś, że w Kalininie wprowadzają ograniczenia meldunkowe?
- Wiedziałem.
- Dlaczego nic nie powiedziałeś?
- Jak to nie powiedziałem? Dokładnie pamiętam swoje słowa: "Dziś w
Kalininie nie ma zakazu osiedlania się, jutro może być..." To co to było?
- No, aluzja...
- Taką aluzję nawet dziecko by zrozumiało. Właśnie dlatego
zaproponowałem ci wyjazd.
- Aluzję zrozumiałem już na milicji.
- W twojej sytuacji trzeba szybciej myśleć.
- W sumie wszystko się udało: dokumenty w garści, z pracy zwolniony, z
mieszkania wymeldowany. Dobra jest. Zaczynamy chałturę?
- Kochanieńki! Jak możesz? "Chałtura"! Coś ty? Brygada pod
kierownictwem samego Siemiona Grigoriewicza Zinowiewa.
- Krewny tamtego Zinowiewa?
- Nigdy w życiu! Były solista Teatru Marijskiego, autor książki
"Współczesne tańce towarzyskie", dam ci przeczytać, dowiesz się, co o tańcu
mówili Sokrates i Arystoteles. Siemion to naprawdę ktoś, prowadził Pałac
Pracy w centrum, podpisuje umowy z zakładami i fabrykami. Trzydzieści rubli
od łebka: fokstrot, rumba, tango, boston. - Gleb zwolnił kroku, obejrzał ubranie
i buty Saszy. - Nie masz drugiego garnituru?
- Az tym coś nie w porządku?
- Niemodny. I te buty... Buty, kochanieńki, są najważniejsze. Będziesz
pokazywać ludziom kroki taneczne. Na co będą patrzeć? Na twoją piękną
plerezę, na twoje kurewskie oczka? Nie, kochanieńki, na twoje nogi! I jeśli
zobaczą zdeptane albo brudne buty, to przyznasz, kochanieńki, że twój taniec
ich nie zachwyci. Nieestetyczne! Masz krawat?
- W życiu nie nosiłem.
- To zaczniesz. I lakierki trzeba będzie kupić. Czarne. Czarne pasują do
każdego garnituru. Potraktuj sprawę poważnie - to nie jakieś tam tańce-
łamańce, ale ideologia. Weź to pod uwagę.
- Aż tak?
- Zbiera się trzydzieści osób. Grupa. Myślisz, że nikogo to nie interesuje? A
takich grup jest więcej! Cała Ufa, Rosjanie i Baszkirzy, wszyscy chcą się uczyć
zachodnich tańców. A więc ktoś powinien mieć na to oko. Dobra, chodź,
zobaczysz nasze biuro.
Skręcili z ulicy Jegora Sazonowa w zaułek. Przed domkiem z tabliczką
"Biuro artystyczno- estradowe" kłębili się ludzie.
- Poczekaj tu na mnie - Gleb zniknął za drzwiami.
Sasza odszedł na bok. Wielu ludzi w tłumie najwyraźniej się znało,
nawoływali się po imieniu, przechodzili od grupki do grupki, padali sobie w
objęcia, całowali się i klepali po ramionach: "Kopę lat!" Było to jakieś
udawane, pełne egzaltacji... Jak on, Sasza, będzie żyć, jak będzie pracować
wśród nich? Obcy ludzie, obce obyczaje. Może machnąć ręką na to wszystko?
Poszukać pracy w jakimś garażu?
Wrócił Gleb, pokazał kartkę z adresem.
- W samym centrum. Hotel jest tylko dla zasłużonych i ludowych, reszta
artystów mieszka w pokojach na mieście. Widziałeś tę giełdę? Magicy,
hipnotyzerzy, tancerze, kupleciści... Baszkirowie z kurajami. Wiesz, co to jest
kuraj?
- Nie.
- Coś w rodzaju fujarki, smętna muzyka... Zbierają się pod biurem,
organizują w zespoły, najważniejsze, żeby załatwić sobie dobrego organizatora
- jedzie przed nimi, reklamuje kapelę na jakimś zadupiu - żywi artyści!
Potrzebne jest choć jedno znane nazwisko na afiszu. Tu, kochanieńki, pełno
rozmaitych Kaczałowów, Ktorowów, Cereteli, Ułanowych. I nie ma żadnego
oszustwa. Smirnow to Kaczałow, rozumiesz? Odchodzą takie kombinacje... -
Zerknął na Saszę. - Czemu milczysz, kochanieńki?
- Myślę. Czy to naprawdę zajęcie dla mnie? Sam powiadasz - kombinacje.
Nie jestem do tego przyuczony.
- Chcesz żyć uczciwie?
- Właśnie.
- I będziesz żyć uczciwie, będziesz uczciwie odwalać swoje godziny i
dostawać pensję. Wszystko zgodnie z prawem, kochanieńki. Tego pilnuje nasza
kierowniczka, Maria Konstantinowna, poznasz ją, kobita obrotna i w dodatku
inteligentna. Tylko pamiętaj, że za mieszkanie będziesz musiał płacić z własnej
kieszeni.
- Jasne.
Jedna narożna ściana domu ciągnęła się wzdłuż ulicy Aksakowa, druga -
wzdłuż Czernyszewskiego. Maleńki pokoik w niewielkim mieszkaniu.
Przynajmniej samodzielny, a nie za zasłoną jak w Kalininie. Gospodyni
zaaferowana, roztargniona, długo nie mogła znaleźć okularów, zwalała winę na
dzieci: gdzieś zapodziały. Dzieci - dziewczynka i chłopiec w wieku jedenastu-
dwunastu lat poszły szukać do kuchni, chłopiec kaszlał. "Nie charcz! -
pokrzykiwała rozdrażniona matka. - Szukaj okularów!"
Wreszcie się znalazły.
- A gdzie skierowanie? - spytała gospodyni.
Gleb obdarzył ją czarującym uśmiechem.
- Maria Konstantinowna spieszyła się, podała tylko adres, skierowanie
wypisze w poniedziałek. Adres napisała własnoręcznie, przecież zna pani jej
charakter pisma.
Gospodyni nieufnie obejrzała karteczkę.
- Ma pani wątpliwości? - Sasza sięgnął do kieszeni. - Proszę, tu jest mój
dowód.
- Nie potrzebuję pańskiego dowodu, nie będę pana meldować. Nie trzeba się
meldować!
Wspaniale! Od razu zniknęły wszystkie obawy. Sasza przypomniał sobie
swoje upokorzenia związane z meldunkiem w Kalininie. Tutaj tego nie będzie.
Artysta na gościnnych występach objeżdża w ciągu roku wiele miast, jak
miałby się w każdym meldować? Miejsca w dowodzie by zabrakło. Dobra,
będzie się zajmował tańcami, cholera z nimi!
- Maria Konstantinowna wszystko załatwi - zapewnił Gleb.
- Tylko jeden warunek... - Gospodyni wypchnęła dzieci do sąsiedniego
pokoju i przymknęła drzwi. - Proszę nie sprowadzać kobiet.
- Co też pani? Jak można?
- Można, można. - Pokiwała głową. - Przed panem mieszkał tu artysta
Cwietkow. Nie dość, że pijanica, to jeszcze baby sprowadzał. Niby porządny
lokator, a takie łajdactwa wyprawiał. Przecież tu są dzieci!
- Postaram się pani nie niepokoić - obiecał Sasza.
2.
23 sierpnia 1937 roku w Sali Grigorijewskiej na Kremlu wydano bankiet na
cześć Gromowa, Jumaszewa i szturmana Danilina - lotników, którzy bez
lądowania przelecieli nad biegunem północnym z Moskwy do Ameryki.
Za stołami, ustawionymi prostopadle do sceny, siedziały wybitne osobistości
aparatu partyjnego i państwowego, generalicja, najlepsi konstruktorzy lotniczy,
słynni piloci, znani działacze kultury i nauki. Zaproszenia przygotował
specjalny zespół ludzi, doskonale znających znaczenie każdego z gości,
stosunek towarzysza Stalina do niego oraz przewidywane zachowanie się
gościa na bankiecie i w ogóle. Ten sam specjalny zespół decydował, kogo
zaprosić z żoną, kogo bez żony, kto przy którym stole i na jakim miejscu ma
siedzieć - towarzysz Stalin będzie spokojniejszy, widząc w najbliższym
otoczeniu znajome twarze. Towarzysz Stalin nie lubi pytać "Kto to taki".
Towarzysz Stalin sam wie, kto to taki!
Stoły były zastawione różnymi gatunkami alkoholi i zakąsek, których nikt
jednak nie ośmielał się tknąć: na osobnym stole prezydialnym, ustawionym
równolegle do sceny i prostopadle do pozostałych, też stały wina i zakąski, ale
za karafkami, butelkami i kieliszkami, za paterami owoców widniał równy rząd
pustych krzeseł - przywódcy partii i władz jeszcze się nie zjawili. Wejdą
punktualnie o siódmej. W oczekiwaniu na tę ważną chwilę goście rozmawiali
ze sobą półgłosem. Nikt nie patrzył na zegarek. Zerkanie na zegarek
oznaczałoby niecierpliwość, oznaczałoby brak taktu i nielojalność wobec
towarzysza Stalina.
Powagę chwili podkreślali również kelnerzy, barczyste, srogie byki w
czarnych frakach i białych gorsach, z przerzuconymi przez ramię serwetkami, z
twarzami bez wyrazu, zastygli obok stołów, górujący nad gośćmi. Dwaj
dodatkowi kelnerzy stali przy drzwiach. Goście wiedzieli, że kelnerzy to
etatowi funkcjonariusze NKWD, tacy sami jak obstawa przy wszystkich
wejściach i wyjściach, na wszystkich piętrach i schodach pałacu, oraz
nieetatowi współpracownicy NKWD, licznie siedzący przy każdym stole.
Punktualnie o siódmej otworzyły się boczne drzwi i do sali wszedł Stalin w
towarzystwie członków Biura Politycznego. Wszyscy wstali odsuwając krzesła,
rozległy się burzliwe oklaski. Owacja trwała, dopóki przywódcy nie doszli do
stołu, nie stanęli na swoich miejscach twarzami do gości i nie odpowiedzieli
brawami. Sala oklaskiwała przywódców, przywódcy - salę. Potem członkowie
Politbiura zwrócili się w stronę Stalina i zaczęli go oklaskiwać. Sala też
oklaskiwała Stalina. Goście kierowali ku niemu dłonie, jak gdyby chcąc nimi
dotknąć towarzysza Stalina. Nie klaskali tylko kelnerzy, tak jak przedtem
nieruchomi na swoich miejscach. Nie górowali już jednak nad siedzącymi;
goście wstali, niektórzy byli wyżsi, bardziej pleczyści i tężsi od kelnerów.
Stalin klaskał, ledwie dotykając jednej dłoni drugą, trzymał je tuż nad stołem,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin