przełożyła
Agnieszka Chodkowska-Gyurics
fabryka słów
Lublin 2008
Autorka gorąco dziękuje
Ewie Białołęckiej
za cierpliwość i ogrom wykonanej pracy
Spis treści:
Część pierwsza ZALICZENIE Z WYŻSZEJ MAGII 5
Część druga PRACA DYPLOMOWA 71
Cześć trzecia ZMIANA 155
Cześć czwarta MAG BOJOWY 189
Kolejny rok akademicki - dla mnie czwarty - zaczął się zadziwiająco spokojnie. Dziekanat nie prześladował naszej grupy za kiepską frekwencję, nikt nie łowił na korytarzu niesfornych palaczy, a wykładowcy wprost emanowali uprzejmością. Jednym słowem: panowała niewiarygodna nuda.
Mówiąc szczerze, dopiero teraz zaczęłam poważnie zastanawiać się nad tym, co będę robić po zakończeniu studiów. Muszę zaznaczyć, że jestem prymuską, a wykładowcy niejednokrotnie mówili mi, że mogę liczyć na dyplom z wyróżnieniem. Wszystko to oczywiście cudnie, ale... Co dalej? Zasadniczo nie miałam wielkiego wyboru - mogłam zająć się pracą badawczą w jakimś laboratorium, co jest dość nudną perspektywą, albo zostać na uczelni i wykładać. Wszystkie miejsca, gdzie można by się zająć czymś praktycznym, dawno już rozdrapano i bardzo rzadko coś się zwalnia. Cóż robić, taka jest specyfika tego zawodu.
Studiuję na PUM - Państwowym Uniwersytecie Magii. Nazwa brzmi dość głupio, ale przedtem nasza Alma Mater nazywała się ZTM - Zakład Teorii Magii - i wtedy ciągle mylono nas z zajezdnią autobusową. Złożyłam tu papiery zwabiona romantyką nazwy. Dostałam się zresztą bez kłopotu - a przecież od kandydatów wymagano jednak jakichś zdolności. Ale wybrany zawód nader szybko mnie rozczarował. Przez pierwsze dwa lata wykładano nam tylko przedmioty ogólne: historię, matematykę, język obcy, filozofię, kulturoznawstwo, logikę, retorykę i takie tam inne michałki. Na trzecim roku zaczęła się specjalizacja - tylko dwa przedmioty: historia magii i teoria zaklęć. Na czwartym roku doszły zajęcia praktyczne. Jak stworzyć iluzję, jak szybko zapoznać się z dowolnym mechanizmem, jak przyśpieszyć wzrost doświadczalnego kaktusa... Bzdety nieprawdopodobne, do tego kompletnie nieprzydatne w praktyce.
W końcu byłam zupełnie zrezygnowana. Czyżby niczego więcej nie zamierzali nas nauczyć? Żadnego przechodzenia przez ściany, żadnych zaklęć bojowych, czy chociażby porządnego leczenia...? Z takim samym skutkiem mogłam kształcić się na każdej innej wyższej uczelni. Może, póki nie jest za późno, przenieść się na wydział magii stosowanej? Uczą się tam choćby studenci z dużymi talentami do tworzenia iluzji. Absolwenci tego wydziału często znajdują pracę w kinematografii - produkują naprawdę wstrząsające efekty specjalne. Trudno wyjaśnić, jak to działa, musiałabym streścić kilka opasłych tomów poświęconych teorii i praktyce kreowania iluzji oraz ich zastosowaniom w życiu codziennym. Mam poważne podejrzenia, że panowie reżyserzy, producenci i cała reszta tego tałatajstwa zajmującego się produkcją filmów w ogóle nie zastanawiają się nad teoretyczną stroną zagadnienia. Wystarczy im, że iluzje wyglądają lepiej niż grafika komputerowa, są tańsze i nie mają praktycznie żadnych ograniczeń poza fantazją scenarzysty. A w jaki sposób wszystko to udaje się zapisać na taśmie filmowej...? Prawdę mówiąc, sama nie rozumiem tego do końca i zadowalam się prostą analogią: przecież miraż też można utrwalić na taśmie, a w czym iluzja jest gorsza od mirażu?
Zresztą w kinematografii konkurencja też jest ostra, więc wielu absolwentów tego wydziału znajdowało pracę przy organizacji różnych imprez. Kto by nie chciał, aby z okazji urodzin złożyła mu życzenia sławna modelka albo ziejący ogniem smok? I czy nie byłoby fajnie zmienić smętną salę, wynajętą na służbową imprezę, w stary zamek lub plażę na wybrzeżu Oceanu Spokojnego? I to z kompletem wrażeń - także zapachowych i dotykowych. Tak czy siak, iluzjoniści zarabiają nieźle, a to, musicie przyznać, nie jest bez znaczenia.
Jednak na wydział magii stosowanej nie przyjęto mnie, motywując odmowę tym, że we wszystkich grupach jest już komplet studentów. Oceny mam bardzo dobre, ale nie wyróżniam się wybitnymi zdolnościami w jakiejś dziedzinie, więc nie mam co pchać się na prestiżową specjalizację. Wszystko to prawda, dlatego nawet niespecjalnie się zmartwiłam: iluzjonista rzeczywiście byłby ze mnie marny. Magowie iluzjoniści muszą mieć bogatą plastyczną wyobraźnię, a ja mam z tym problemy - przerabianie myśli na miraże wychodzi mi kiepsko.
Na wydziale magii medycznej też nie było miejsc, a kryteria były jeszcze ostrzejsze, niż podczas naboru studentów na wydział magii stosowanej. Prosta motywacja „chcę leczyć ludzi” to o wiele za mało, żeby nawet myśleć o tej specjalności. Na tym wydziale uczyli się przede wszystkim ludzie, którzy ukończyli już zwykłą medycynę albo przynajmniej technikum medyczne, czyli tacy, którzy dobrze wiedzieli, jakim problemom będą musieli stawić czoła.
Był jeszcze jeden kierunek, potocznie zwany „magią wiejską”, ale tam zupełnie mnie nie ciągnęło. „Wsioki” zajmowały się weterynarią i zagadnieniami magicznego wspomagania hodowli roślin w trudnych warunkach klimatycznych. Ze zwierzętami nie radziłam sobie jakoś szczególnie dobrze, no i oczywiście nie miałam za sobą nauki w technikum weterynaryjnym. A wyjechać po ukończeniu studiów gdzieś na Kamczatkę, by bohatersko próbować uprawiać tam pomarańcze - o, piękne dzięki!
Na mój nie do końca bezstronny rozum, tylko te wydziały zajmowały się czymś rozsądnym i ani myślałam przenosić się na inne - zamieniłby stryjek siekierkę na kijek. Nie pójdę przecież na historyczny, żeby potem przez całe życie badać wpływy magii na rozwój światowej cywilizacji i spekulować, co by było, a co by nie było, jakby jej nie było. Znaczy się, magii. Zajęcie równie fascynujące jak odkurzanie obrazów w muzeum. Byli też jeszcze „łącznościowcy”, „chemicy”, „fizycy”, „przemysłowcy” i inne naukowo-techniczne dziwolągi, ale do takich zajęć zawsze wykazywałam zapał zerowy.
Sporą rolę w tym wszystkim odgrywał fakt, że na zewnątrz nasz uniwersytet prawie niczym nie różnił się od pierwszej lepszej uczelni tego typu. Po korytarzach nie łaziły tajemnicze istoty, nikt - nawet najwybitniejsi magowie (a wiedziałam z całą pewnością, że w PUM było ich sporo) - nie demonstrował swoich zdolności poza ścianami specjalnych laboratoriów, nie rozpływał się w powietrzu, nie lewitował, a już tym bardziej nie zmieniał w coś paskudnego studentów łamiących regulamin.
Idzie sobie na ten przykład korytarzem siwiutki staruszek, jakich na ulicy można spotkać co krok - i za nic nie zgadniesz, że jest to najbardziej znany w kraju magomedyk, którego ktoś cudem namówił na cykl wykładów!
O ile było mi wiadomo, bezpośredniego zakazu stosowania magii w życiu codziennym nie było, ale za to istniało coś na kształt niepisanego prawa, etyki zawodowej. W każdym razie, ani razu nie widziałam, żeby na przykład palący na półpiętrze wykładowcy zapalali papierosa w sposób inny niż przy użyciu zapalniczki. Pewnie był w tym jakiś sens... W roztargnieniu ten czy ów mógłby się zapomnieć gdzieś na ulicy i śmiertelnie wystraszyć jakiegoś biednego przechodnia.
Być może problem polegał nie na tym, że na moim wydziale magii ogólnej uczono źle, ani nawet nie na tym, że uczelniana rzeczywistość nie spełniła do końca moich oczekiwań. Najprawdopodobniej problemem byłam ja sama. W żaden sposób nie mogłam znaleźć niczego, co by mi pasowało, czym rzeczywiście chciałabym się zajmować. I to nieprawda, że winne było moje lenistwo; jak zwykli powtarzać moi rodzice, tego, co mnie interesowało uczyłam się bez trudu i z przyjemnością. Zresztą tego, co mnie nudziło też się uczyłam, chociaż na siłę, i całkiem przyzwoicie zdawałam egzaminy, za to wykute informacje utrzymywały mi się w głowie nie dłużej niż tydzień. W końcu doszłam do wniosku, że najwidoczniej źle wybrałam uczelnię. No cóż, pouczę się tu jeszcze chociażby do końca roku, a potem zobaczę. Całkiem prawdopodobne, że będzie ze mnie, podobnie jak z mojej matki, niezła księgowa albo ekonomistka, a na naukę tego zawodu nigdy nie jest za późno.
I tak uspokoiłam się na pewien czas, pogodziłam z losem, ale zapał do nauki straciłam prawie całkiem.
Pewnego pięknego dnia trafił mi się referat z historii magii. Zawsze nienawidziłam wygłaszania referatów: nie cierpię sterczeć na środku audytorium i w rytm potakujących kiwnięć głowy wykładowcy wygłaszać wcześniej przygotowany tekst, gdy w tym samym czasie koledzy z grupy zabawiają się, jak który może: jedni katują komórki grami, tradycjonaliści rżną w statki i w karty, inni czytają książki. Gdybym choć temat dostała ciekawy, nie byłoby aż tak źle. Niestety, nasz rocznik nie miał szczęścia do wykładowców, nawet całkiem ciekawe fragmenty historii magii omawiali tak, że na zajęciach można było zapaść w letarg.
Niemniej jednak zupełnie nie miałam ochoty zdawać egzaminu, a za wygłoszenie iluś tam referatów pozytywną ocenę wystawiano „automatycznie”. Tak więc, choć o owe referaty się nie napraszałam, to i nie wykręcałam się od ich przygotowania. W rezultacie musiałam iść do biblioteki i tkwić parę dni w czytelni. Temat trafił mi się tak obszerny, że na jego przygotowanie straciłam mnóstwo czasu. Książki, jak na złość, były grube, zakurzone i potwornie nudne. Z trudem przekopywałam się przez meandry pustosłowia w poszukiwaniu przydatnych informacji i co chwila biegałam napić się kawy, żeby nie zasnąć.
Jedna z pracownic biblioteki, młodziutka Lenoczka, także nie paliła się do grzania krzesła między regałami i równie często odwiedzała bufet. Tam właśnie się poznałyśmy i prawie zaprzyjaźniłyśmy.
Lenoczka Śliwina kiedyś także próbowała studiować na naszym PUM, na tym samym wydziale magii ogólnej co ja, ale nie dała rady - wyrzucili ją na drugim roku. Moim zdaniem, żeby zostać wyrzuconym, trzeba było albo bardzo się o to starać, albo nie robić kompletnie nic. O dziwo, Lenoczka wyglądała na sumienną i staranną dziewczynę, a do wizerunku mąciwody było jej równie daleko jak Ułan Bator do Vegas. Jednak po kilku dniach kontaktów z nią zrozumiałam, że Lenoczka jest po prostu niewiarygodnie głupia. Bywają tacy ludzie, w zasadzie dość przyzwoici i fajni, ale zupełnie nieprzystosowani do nauki. W szkole często jadą na trójkach tylko dlatego, że nauczycielom przykro jest stawiać „pały” dobrym dzieciakom, które nigdy nie wykręcają się od dyżuru w klasie czy, powiedzmy, przygotowania gazetki ściennej. Ale na wyższą uczelnię tacy ludzie mogą dostać się tylko cudem. Skądinąd cud często ma postać bogatych rodziców - wtedy takie dzieciaki lądują na płatnym wydziale i przez następne pięć lat oddają się słodkiemu lenistwu, po czym ci sami rodzice lokują obarczone dyplomem cudo na jakiejś ciepłej posadce.
Ale Lenoczka nie miała bogatych rodziców. Jej stara i niezbyt zdrowa matka pracowała jako internistka w przychodni rejonowej, a jak tam płacą, nie trzeba wyjaśniać - nie da się nawet uciułać na łapówkę za przyjęcie na uczelnię. Pozostaje więc dla mnie tajemnicą, jak Lenoczce udało się dostać na uniwersytet. Być może zadbał o to ten sam opiekun, który potem załatwił jej pracę w bibliotece, gdy Lenoczkę mimo wszystko skreślili z listy studentów.
Prawdę mówiąc, mimo głupoty i całkowitego braku zdolności, Lenoczka była czarującym stworzeniem. Mogła godzinami opowiadać o rozmaitych bzdurkach i sądzę, że była lubiana. Myślę, że ów nieznany protektor wybrał Lenoczkę nie tylko ze względu na urodę, dobroć i troskliwość, ale także za to, że dobrze wiedziała, kiedy można dać czadu, a kiedy lepiej nie męczyć rozmówcy i milczeć. Wydaje mi się, że to wyczucie bardzo pomagało Lenoczce radzić sobie w życiu.
Gdy znowu przysypiałam w czytelni, gdzie oprócz mnie nikogo nie było (!), podeszła do mnie i zapytała:
- Dużo ci jeszcze zostało?
W milczeniu wskazałam stertę grubych tomów.
- No tak... - Lenoczka zasmuciła się. - Myślałam, że mi pomożesz...
- A co się stało? - zapytałam, przypuszczając, że znowu zawiesił się komputer z elektronicznym katalogiem. Lenoczka nie umiała poradzić sobie samodzielnie z takim nieszczęściem, bo cierpiała, jak to delikatnie określił jeden z doktorantów, na kompletny debilizm techniczny. Nie umiała nawet poruszać się bez pomocy po Internecie i to, że udało jej się opanować pracę z katalogiem elektronicznym, osobiście uznawałam za naprawdę ogromne osiągnięcie.
- Rozstawić książki na miejsce - odpowiedziała Lenoczka. - Makrela wyszła wcześniej, odebrać wnuka ze szkoły, a mnie kazała to zrobić. Przyjdzie jutro rano i jak nic się przyczepi...
„Makrelą” Lenoczka nazywała swoją kierowniczkę, Emmę Germanownę Sztolc, i trzeba powiedzieć, że przezwisko było udane - profil Emmy Germanowny zadziwiająco wręcz przypominał tę rybę. Makrela była człowiekiem wielkiej dobroci, Lenoczkę bardzo lubiła, jednak bez wzajemności. Rzecz w tym, że Makrela uwielbiała wygłaszać umoralniające przemowy i pouczać wszystkich dookoła. Każdego dnia smędziła Lenoczce, że najwyższa pora zmądrzeć i nauczyć się jakiegoś zawodu, chociażby tego bibliotekarstwa. Rozumie się, że biedna dziewczyna miała jej wyżej kokardek, ale nie mogła powiedzieć tego wprost z powodu wrodzonej delikatności.
- No dobrze, pomogę... - westchnęłam, przeciągając się. - Chociaż kości rozprostuję.
We dwie szybko rozstawiłyśmy książki na regałach i postanowiłyśmy napić się kawy. Muszę dodać, że po raz pierwszy byłam w środku w bibliotece, to znaczy w magazynie, a nie w czytelni czy punkcie wydawania książek. Naprawdę nie miałam pojęcia, jaki jest wielki! Szkoda tylko, że większa część zbioru miała wartość zwykłej makulatury.
- A co tam jest? - Wskazałam metalowe drzwi znajdujące się na końcu wąskiego korytarza. - Szczególnie cenne egzemplarze?
Lenoczka nagle spoważniała i powiedziała ściszonym głosem:
- Tak jakby. Tam chodzą tylko ci z szóstego piętra, nikt więcej.
Szóste piętro naszej uczelni było owiane tajemnicą. Teoretycznie mieściły się tam siedziby wydziałów, sale konferencyjne, gabinety rektora i jego zastępców, ale... Kiedyś, gdy nie miałam nic lepszego do roboty, obeszłam całą uczelnię i przyjrzałam się tabliczkom na drzwiach. Wszystkie siedziby wydziałów znajdowały się na niższych piętrach. Gabinety rektora i jego zastępców też. Nie pozostało nic, co mogłoby znaleźć się na szóstym. Chodziły słuchy, że prowadzi się tam jakieś tajemnicze eksperymenty, że są tam tajne laboratoria albo też katedra magii bojowej, chociaż kierownictwo uczelni zaklinało się, że PUM nie zajmuje się magią bojową, gdyż do tego celu powołane są specjalne służby rządowe. Mówiąc krótko, każdy plótł, co mu ślina na język przyniosła. Jakie znowu tajne laboratoria, jeśli nie ma tam nawet zwykłej ochrony! Osobiście przez długi czas traktowałam bajki o szóstym piętrze jako element uniwersyteckiego folkloru, podobnie jak opowieści o „czarnej wołdze” i dziwiłam się, że ludzie mogą być tak łatwowierni. Przecież na szóste piętro można bez przeszkód wejść! Tylko, nie wiadomo dlaczego, nikt tego nie robił, nawet najbardziej niesforne egzemplarze z braci studenckiej.
Ale teraz byłam gotowa zmienić zdanie. Najwyraźniej plotki nie biorą się znikąd, a na szóstym piętrze rzeczywiście zajmują się czymś poważnym, jeśli ich księgozbiór ukryty jest za stalowymi drzwiami!
- Tam nawet nie ma okien - dodała Lenoczka szeptem pełnym grozy. - A do tego powiedzieli mi, że jeśli zgubię klucz, to oddadzą mnie pod sąd. Dlatego klucz trzymam w sejfie!
Jak to nie ma okien? Gdy patrzy się z zewnątrz, to na drugim piętrze, gdzie znajduje się biblioteka, nie ma ślepej ściany! Czyli... czyli jest to iluzja i, trzeba przyznać, mistrzowska: a to na szybie pojawi się pęknięcie, a to lufcik jest otwarty, a to zasłony zmieniają położenie... Nieźle! Wychodzi na to, że tam przechowywane jest coś naprawdę ważnego!
Poczułam, że zamknięta część magazynu książek jest miejscem, do którego chcę się dostać naj-najbardziej na świecie. A do tego nie było to znowu takie trudne... Jaki bym z tego miała pożytek? Opanował mnie nieprzeparty głód wiedzy, czy co? Wtedy się nad tym nie zastanawiałam, a teraz po prostu nie wiem, co powiedzieć. Zdarza się czasem, że wbiję sobie coś do głowy na amen. Na przykład jak wtedy, gdy mimo ogromnej rodzinnej awantury odmówiłam złożenia papierów na uczelnię ekonomiczną i zdawałam na PUM - w takiej sytuacji zawsze dopnę swego. Co prawda, upragniony cel często już po fakcie okazuje się niewart takich wysiłków, ale to już zupełnie inna sprawa. I mój odwieczny problem. Gdybym zadała sobie nieco trudu i zastanowiła się, po co mi to wszystko, co tak strasznie chcę osiągnąć, na pewno uniknęłabym wielu kłopotów. Ale cóż, jestem jaka jestem...
I tak, zaczęłam od oznajmienia wszem i wobec, że jutro nie przyjdę na zajęcia. Ostatnimi czasy często opuszczałam wykłady, więc nikogo to specjalnie nie zdziwiło, tylko przewodniczący samorządu jęknął, że na seminarium z literatury ezoterycznej znowu będzie nie więcej niż pięć osób, a to przekracza już wszelkie granice przyzwoitości, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę, że w grupie jest osiemnastu studentów! Ale inni szybko go zakrzyczeli, proponując, żeby zamiast się rządzić, sam poszedł na to całe seminarium, i to wyczerpało temat.
Rodzinę uprzedziłam, że zostanę na noc u szkolnej koleżanki, co też nie wywołało żadnych podejrzeń, bo dziewczyna, w przeciwieństwie do mnie, była poważna i konsekwentna. Rodzice uważali, że ma na mnie dobry wpływ, więc nie sprzeciwiali się naszym kontaktom. Katarzyna też ciągle miała nadzieję, że sprowadzi mnie na dobrą drogę, dlatego dawała mi schronienie (jako że mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu; jej starzy mogli sobie na to pozwolić), gdy miałam już zupełnie dosyć wysłuchiwania rodzicielskich kazań. Z kolei Katarzynie naplotłam coś o organizowanej w akademiku imprezie z okazji urodzin kolegi z roku, na którą rodzice nigdy w życiu by mnie nie puścili. Katarzyna westchnęła ze zrozumieniem i obiecała zapewnić mi alibi. Tak oto zdobyłam wolność na najbliższą noc.
Kolejnym krokiem była niezbyt skomplikowana operacja, w wyniku której w kawie Lenoczki znalazły się pewne w sumie zupełnie nieszkodliwe zioła. Lenoczka kawę piła na okrągło i chętnie częstowała nią wszystkich odwiedzających bibliotekę, w tym mnie, z czego skwapliwie skorzystałam. Po półgodzinie Lenoczka poczuła nieodpartą potrzebę odwiedzenia damskiej toalety, a wkrótce potem doszła do wniosku, że najlepiej będzie, jeśli wróci do domu, żeby nie latać w tę i z powrotem po korytarzu.
- Idź do domu - poradziłam jej. - Pewnie zjadłaś coś nieświeżego. Znowu kupiłaś sałatkę w stołówce?
- Aha... - odpowiedziała Lenoczka z miną męczennicy. - Dobrze, pójdę... Tylko uprzedzę Makrelę.
- Idź już... - westchnęłam. - Sama jej powiem. Niech ci na jutro da wolne.
- Może lepiej ja sama... - Lenoczka wahała się, ale ja byłam niezłomna.
- A ty co, chcesz, żeby Makrela przez godzinę ci tłumaczyła, dlaczego nie należy kupować sałatki w naszej stołówce? - zapytałam. Lenoczka pokręciła głową. Na jej twarzy odmalowało się szczere przerażenie. - Idź już do siebie. Ja zajdę do Emmy.
Oczywiście iść do bibliotekarki nie miałam najmniejszego zamiaru.
Mój plan opierał się na bardzo prostym założeniu: Emma Germanowna, mimo że pracowała na PUM, byk całkowitym laikiem w dziedzinie magii. A przynajmniej nie była w stanie rozpoznać iluzji. Przekonałam się o tym kiedyś, gdy pilnie potrzebowałam podręcznika, a nie mogłam wypożyczyć dodatkowych książek - i tak miałam ich na karcie więcej, niż przewidywał regulamin. Wzięłam wtedy legitymację biblioteczną od koleżanki z roku, „założyłam” jej postać i bez najmniejszego trudu dostałam to, czego potrzebowałam. Emma Germanowna niczego się nie domyśliła, chociaż znała twarze wszystkich studentów - pamięć miała fenomenalną.
Wczesnym rankiem zjawiłam się w bibliotece pod postacią Lenoczki. Na początek wysłuchałam nagany za to, że wczoraj tak lekkomyślnie opuściłam miejsce pracy, nie czekając na koniec zmiany. Musiałam prosić 0 wybaczenie i wysłuchać długiego kazania, po którym zaczęłam znacznie lepiej rozumieć niechęć, jaką Lenoczka darzyła poczciwą, ale diabelnie marudną starszą panią. Całe szczęście, że zahartowały mnie rodzicielskie pouczenia - dzięki temu umiałam odłączyć się od wygłaszanego przemówienia, zachowując na twarzy wyraz skruchy i kiwając głową w odpowiednich momentach. W końcu Emma Germanowna nagadała się do woli i dała mi spokój.
Siedziałam w punkcie wydawania książek. Praca była łatwa, Lenoczka nieraz opowiadała mi, według jakiego systemu książki są rozłożone i jak można szybko odszukać tę, która jest właśnie potrzebna. Oczywiście nie zapominałam od czasu do czasu wychodzić do bufetu po drożdżówki i cały czas dolewać sobie kawy. W porze obiadu ta nieszczęsna kawa prawie już wylewała mi się uszami i zaczęłam się zastanawiać, jak można codziennie pić to świństwo w takich ilościach. Najwyraźniej organizm Lenoczki był zbudowany jakoś inaczej; mnie po nesce zwyczajnie mdliło.
Po przerwie obiadowej nastała cisza. Pierwsza zmiana już skończyła zajęcia, a nikt nie poczuwał się do siedzenia w bibliotece po godzinach.
- Lenoczko - Emma Germanowna znowu zaczęła mówić. Po całym dniu spędzonym w jej towarzystwie jeszcze lepiej zrozumiałam Lenoczkę. Dziewczynie należał się dodatek za szkodliwe warunki pracy. - Dlaczego nie chcesz się uczyć? Siedzisz, czytasz jakąś głupią gazetę...
Fakt, studiowałam w udawanym skupieniu „Cosmopolitan”, od którego mdliło mnie jeszcze gorzej niż od tej kawy rozpuszczalnej. Ale przecież nie mogłam wypadać z roli!
- Masz, przejrzyj. - Emma Germanowna podsunęła mi opasły tom. - Bardzo ciekawe!
Westchnęłam i pokornie otworzyłam książkę. Hmmm... „Zielnik”? No proszę, jakie stare wydanie! Nie widziałam takiego w katalogu.
- Przynieśli dzisiaj z szóstego piętra, nie zdążyłam odnieść do magazynu. - Emma Germanowna potwierdziła moje podejrzenia. - Przejrzysz i odniesiesz, dobrze?
- Oczywiście, Emmo Germanowna - uśmiechnęłam się smętnie. - Tylko...
- Znowu zapomniałaś kodu do sejfu? - Załamała ręce. - Lenoczko, tak nie można!
Westchnęłam ze skruchą, robiąc nieszczęśliwą minę.
- Zapisuję ci kod tutaj, na kartce - powiedziała Emma Germanowna. - Uważaj, nie zgub!
Podziękowałam i zajęłam się książką. To rzeczywiście był zielnik, ale jaki! Żadnych nudnych pouczeń ani lirycznych wstawek, wszystko wyjaśnione jasno i prosto, rośliny narysowane bez stylizacji, nie mogło być żadnych kłopotów z rozpoznawaniem, szczegółowe instrukcje dotyczące użycia tej czy innej rośliny, dozowanie... Zamyśliłam się. Czy nasza profesorka od medycyny ludowej miała tę książkę chociaż raz w ręku? Biorąc pod uwagę brednie, jakie nam opowiadała, raczej nie.
Rozejrzałam się dookoła jak złodziej, ale nie dostrzegłam nigdzie Emmy Germanowny, więc wyjęłam z torebki malutki aparat cyfrowy, który dostałam od rodziców na urodziny i sfotografowałam kilka najciekawszych stron. A po krótkim namyśle cyknęłam jeszcze kilkadziesiąt.
Nie wiadomo, czy uda mi się dostać do magazynu, a taki zielnik jest rzeczą przydatną również na co dzień.
Wieczorem, jak to miała w zwyczaju prawdziwa Lenoczka, zaczęłam zbierać się do domu na godzinę przed końcem pracy. Emma Germanowna miłościwie mnie zwolniła, ucieszona moim nieoczekiwanym zainteresowaniem medycyną ludową i nawet nie wspomniała o tym, że kazała mi zanieść zielnik do magazynu. Oczywiście nigdzie nie poszłam, tylko postarałam się zlać ze ścianą w korytarzu. Niebawem obok przemaszerowała Emma Germanowna, spojrzała na mnie, wymamrotała coś w rodzaju „dawno już trzeba było tu odmalować”, zamknęła drzwi i wyszła.
Zostałam w bibliotece sama. Było ciemno, cicho i jakoś tak strasznie.
Wyjęłam z torby latarkę - bałam się zapalać górne światło, żeby nie przyciągnąć czyjejś uwagi. Nigdy nie wiadomo, kto po zmroku może kręcić się po uczelni, a nuż stróż się zainteresuje...? Znalazłam sejf, wystukałam na panelu kod, który tak uprzejmie podała mi Makrela i wyjęłam klucz. A dokładnie cały pęk kluczy, w tym jeden elektroniczny, służący do wyłączenia alarmu.
Otwierając drzwi magazynu, czułam się jak jedna z żon Sinobrodego. W zasadzie nie jestem tchórzem, ale tym razem coś w środku mnie trzęsło się, a do tego czułam dziwną słabość w nogach. Chociaż mogły to być efekty uboczne przesycenia organizmu kofeiną.
Sam magazyn okazał się niezbyt interesujący. Duże pomieszczenie było ciasno zastawione regałami, do granic możliwości nabitymi książkami. Pomiędzy nimi zostawiono przejścia tak wąskie, że dwie osoby nie dałyby rady się wyminąć. Pospacerowałam między półkami i znalazłam jeszcze kilka innych starych zielników. Potem dotarłam do działu... magii bojowej! Przynajmniej tak głosił napis na tabliczce. No proszę, tyle są warte zapewnienia kierownictwa, że PUM nie ma nic wspólnego z bojową magią! Zdjęłam z półki jeden foliał, drugi, przekartkowałam... ale nie zrozumiałam ani słowa. Nie chodziło nawet o to, że opisana tam była jakaś abrakadabra - ostatecznie wszystkie zaklęcia tak brzmią - ale w tych książkach nie byłam w stanie rozpoznać nawet jednej litery!
Zdusiłam w sobie uczucie gorzkiego rozczarowania, rozejrzałam się po magazynie i wzięłam do ręki czerwony tom pod tytułem „Flora i fauna Gór Północnych: mity i rzeczywistość”. Gdzie znajdowały się te całe Góry Północne, nie miałam pojęcia, ale książka okazała się nadzwyczaj ciekawa. Zużyłam na nią resztę pamięci cyfrówki, a potem wyszłam z magazynu. Zamknęłam drzwi, włączyłam system alarmowy, schowałam klucze do sejfu i zaczęłam szykować sobie nocleg.
Legowisko na stole było niezbyt wygodne, a do tego kawa (niech będzie przeklęta) zdrowo mnie rozbudziła, pogrążyłam się więc w rozmyślaniach. No cóż, teraz przynajmniej wiedziałam, że nie wszyscy w tych ścianach zajmują się głupotami. Na szóstym piętrze najwyraźniej robią coś poważnego, ale kto i co? I jak by się można tego dowiedzieć? Długo jeszcze snułam fantastyczne plany odkrycia tajemnic szóstego piętra, ale w końcu, mimo wszystko, usnęłam.
Emma Germanowna przyszła, jak zwykle, bardzo wcześnie. Udało mi się zgrabnie wyślizgnąć z biblioteki, nie korzystając nawet z iluzji. Mam nadzieję, że Lenoczka nie zdziwi się za bardzo, gdy Emma Germanowna zacznie wychwalać jej wczorajszy pęd do wiedzy. Pewnie dojdzie do wniosku, że staruszce coś się w głowie poprzestawiało, ale głośno tego nie powie, jest zbyt dobrze wychowana. Co najwyżej wygada studentom. To też nieciekawie... A nuż się rozniesie i ktoś zacznie zadawać niewygodne pytania! Szkoda, że nie zastanowiłam się nad tym wcześniej. Ze mną zawsze tak jest, najpierw robię, a rozsądek działa z opóźnionym zapłonem. Ale mimo wszystko, tym razem było warto...
Na wszelki wypadek przez kilka dni nie pojawiałam się w bibliotece. A na trzeci dzień, podczas jednego z seminariów, do audytorium zajrzała laborantka Masza i powiedziała:
- Czernowa! Natychmiast do rektora!
Poczułam, jak serce podchodzi mi do gardła. Czyżby dowiedzieli się o moich wyczynach? Ale co takiego strasznego zrobiłam, żeby zaraz wzywać mnie do samego rektora? Dlaczego nie do kierownika wydziału albo dziekana?
Wszyscy gapili się na mnie z niezdrową ciekawością. Wyszłam z sali na miękkich nogach i zapytałam:
- Do którego gabinetu?
- Sześćset dziewięćdziesiąt sześć - odpowiedziała zalękniona Masza. - Na szóstym piętrze...
- Domyśliłam się - fuknęłam i ruszyłam do windy.
W głowie miałam kompletną pustkę, ale jednego byłam pewna: najgorsze, co mi mogą zrobić, to skreślić z listy studentów. I wreszcie przyszło mi na myśl: jeśli w magazynie jest system alarmowy, to w środku mogły być także i kamery! Pewnie szukali mnie kilka dni - porównywali moją niczym niewyróżniającą się fizjonomię ze zdjęciami studentów. Chociaż możliwe, że poszukiwania prowadzono jakimiś nowocześniejszymi metodami. Jeśli prawdą jest to, co słyszałam o magach poszukiwaczach, i jeśli chociaż jeden taki jest u nas na PUM, to dla niego znaleźć mnie to tyle, co splunąć. „No tak, Czernowa, taki z ciebie tajny agent jak z koziego tyłka waltornia!” - pomyślałam, nie wiadomo dlaczego, radośnie. Ciekawe, co mi mogą przypiąć? Włamanie? To się samo przez się rozumie. Dobrze chociaż, że nic stamtąd nie wyniosłam. Sfotografowałam kilka stron, ale jeśli są to tajne dane, to za to też mnie nikt po głowie nie pogłaszcze...
Dotarłam na szóste piętro i ruszyłam wzdłuż korytarza, sprawdzając numery gabinetów. Ma być 696... Dobrze, że nie 666... Stop! Jaki znowu pokój 696?! Na piątym piętrze ostatni miał numer 518! Korytarz tam kończy się ścianą z oknem, przez które wspaniale widać jedynie zagracone podwórko.
Poczułam, jak mi drżą nogi, tym razem na pewno nie z powodu kawy. W ogóle na szóstym pi...
GILGUSZ