MARIA RODZIEWICZÓWNA
Florian
Rozdział I
- A to było tak. Ze czterysta lat temu jechała tędy królowa Bona. Babsko włoskie chciwe i chytre wymamiło od męża cały ten kraj - i jechała z pocztem i zgrają dworzan ziemię dzierżawić, zastawiać i sprzedawać. Kto dukaty miał, albo drogie kamienie, leciał jak pszczoły na sytę i na każdym popasie powstawali dziedzice, arendatory, ciwuny, gubernatory, a sepet Włoszki pęczniał. Otóż się zdarzyło, że gdy do Hłuszy dotarła, już wracając ku Koronie, most się pod karocą zawalił i królowa Bona w bagnie ugrzęzła. Królowa i sepety, które zaraz za karocą podskarbi wiózł. Zrobił się sądny dzień. Rzucili się dworzanie i ci, co jeszcze nic nie dostali, i choć się dwóch utopiło, reszta królowę na ląd wyniosła, a franciszkanie dali jej pierwsze poratowanie i gościnę. Wskutek tego przebyła w Hłuszy trzy dni - na długie wieki w historii tego kraju pamiętne. Czyniła sądy - wyroki i nagrody. Więc po pierwsze wystawiono na rynku szubienicę i powieszono ciwuna i tylu chłopów, ilu dało się złapać - za niezreperowanie mostu; po drugie gubernatorem zamianowano dworzanina Rupejkę, burmistrzem Sielużyckiego, a Wereszyńskiemu, który siłacz i olbrzym był i całą karocę z bagna wydźwignął, i królowę nad głową niosąc na brzeg wysadził, dano w wiekuisty zastaw Murasznik i Czarne Jezioro.
Franciszkanom opłaciła się też królewska gościna. Otrzymali wiekuiste prawo połowu ryb w jeziorze i pięćdziesiąt włók lasu z obowiązkiem utrzymywania w całości owego niefortunnego mostu.
I wtedy to ufundowała królowa Bona wielki dzwon do franciszkańskiego kościoła, który otrzymał na chrzcie w królewskiej ludwisarni imię Florian, jako że wypadek i cudowne uratowanie stało się dnia czwartego maja w święto Floriana Męczennika. Dopiero w trzy lata potem dzwon tu zjechał i zawisł w nowo zmurowanej dzwonnicy - ot, tej właśnie, w której ty teraz sznury ciągasz.
Tak prawił pan Michał Horehlad do Florka Skowrońskiego, syna organisty przy kościele pofranciszkańskim w miasteczku Wielka Hłusza, na dalekich kresach dawnej Rzeczypospolitej.
Florek słuchał, miarowo ciągnąc sznur sygnaturki na Anioł Pański i gapiąc się na gołębie zaludniające dzwonnicę.
Wśród ich skrzydeł błyskał czasem, barwą zielonozłotą wielki dzwon, sława miasteczka, ów historyczny Florian.
Głos zabierał rzadko, w dorocznych świętach i wielkich wypadkach. Zwykle dumał niemy i potężny, i przez łuki otwarte widny był daleko wśród płaskiego piaszczysto-wodnego krajobrazu okolicy, której stróżował od czterystu lat.
Dzwonnica mieściła się w murze wysokim, który otaczał kościół, klasztor, cmentarz i sławne ogrody i sady franciszkańskie, ciągnące się od rynku aż do jeziora, nad którym szeroko rozsiadło się szare, brudne, senne miasteczko. Popod murem wiła się ulica niebrukowana od piaszczystego gościńca, przez rynek i miasteczko do owego mostu nad przepływającą przez jezioro rzeką. Most wysoki, wąski, bez poręczy urągał wszelkim przepisom inżynierii i stał tylko dlatego, że nie mógł się zdecydować, w którą stronę miał runąć.
- Ciekawa historia? Co? - spytał pan Michał Florka, oglądając się po ogródku przed furtą do dawnego klasztoru.
- Ja ją znam i jeszcze więcej! - odparł Florek urywając dzwonienie na: "A Słowo Ciałem się stało". Mnie opowiadał stary pan z Murasznika, jakem tam raki nosił.
- I jeszcze więcej! - powtórzył uśmiechając się.
- Co więcej? - zagadnął pan Michał. - Stary łże, bo stary. Co łgał?
- Ot, o sepecie! Wydobyli podskarbiego brykę i zabrakło jednego sepetu. Królowa obiecała grafski tytuł temu, co odnajdzie, bo był pełen dukatów, a potem dali łozy tym wszystkim, co szukali i nurkowali, i nic nie pomogło. A mówią, że był taki, co grafem być nie chciał, łozy odleżał, a dukaty schował.
- Rozumnie zrobił! - mruknął pan Michał i dodał: - A gdzie ksiądz?
- Tato go powiózł do chorego za rzekę.
- To i majowego nabożeństwa nie będzie.
- Spóźni się, ale będzie.
Florek zaczepił sznur o kołek i wyszedł zamykając drzwi dzwonnicy.
- Rozpytam Żydków o wojnę i wstąpię, bo mam do proboszcza interes.
Już odchodził - i w bramie jeszcze rzucił:
- Twój tato się upiera i dereszki mi sprzedać nie chce, a słyszałem, że lada dzień konie do wojska brać będą.
- To po co pan kupuje, kiedy mogą wziąć.
- Ryzykuję!
- Tato też ryzykuje - odparł Florek niknąc w drzwiach zabudowań klasztornych.
Pan Michał wgramolił się na kałamaszkę, którą sam powoził, i ruszył na rynek.
Był to wielki piaszczysty plac z kwadratem drewnianych kramnic pośrodku i z wielką zieloną cerkwią u przeciwległej do kościoła strony. Resztę boków zdobiły żydowskie domy i karczmy z zajazdami. Powietrze pomimo pięknego majowego popołudnia przesycone było wonią dziegciu, konopi, ryby i rogoży - towarów, którymi handlowano; rynek jak zwykle w powszedni dzień był pusty i tylko kilka kóz spacerowało, badając wartość spożywczą śmieci pozostałych z ostatniego targu.
Pan Michał zatrzymał swą dereszowatą klacz przed najokazalszym domem, ustrojonym w szyld sklepu kolonialnego, i wszedł do środka.
Kilku Żydów rozprawiało gwałtownie przez ladę sklepową z gospodarzem, który głaskał długą szpakowatą brodę i z zadowoleniem się uśmiechał. Na dzwonek u drzwi gwar ustał, niespokojne spojrzenia objęły wchodzącego, gospodarz dość lekko głową skinął.
- Dobry wieczór, panie Abram. Co słychać w gazetach? Biorą Germańce w skórę? - zagadnął pan Michał.
- Ojoj! Biorą. Wczoraj uradniki (uradnik - po ros. podoficer policji) tu zbili na rynku!
- Skądże? Jeńców pędzili?
- Ni! Tabor jechał. Kolonisty z Polski. Precz ich gonią, na Sybir. Można tanio konie i wozy kupić, bo ustają.
- Słusznie! Szpiegi, szelmy!
- A jakie zuchwałe! Jeden to w głos gadał, że Kajzer i na Sybir po nich przyjdzie.
- A policja co na to?
- Policja nie rozumie ich mowy. Żydki słyszeli.
- Trzeba było prystawowi (prystaw - po ros. naczelnik policji niewielkiej jednostki administracyjnej) powtórzyć.
- Nu, a jak on przyjdzie?
- Co za on?
- Nu, ten Kajzer!
- Tu do Hłuszy? Zwariowaliście!
- Dlaczego ja mam być zwariowany, dlaczego nie gubernator! Ta jeden Żydek słyszał, że mają miedź z gorzelni zabierać i wywozić, i dzwony też. Po co to?
- Et, brednie! Gdzie wojna, gdzie my!
- Nie daj Boże, żeby brednia była!
Pana Michała obleciał niepokój. Wierzył niezachwianie w Żydów.
- To wy się ich spodziewacie? - szepnął.
- Och, niech ich nasze wrogi się spodziewają. My zalękane. Oni straszne grabieżniki.
Tu pan Michał ujrzał przez okno księdza na wozie organisty i wyszedł prędko.
- Proboszczu, poczekajcie - jął wołać biegnąc za furą. Ksiądz - stary, od piętnastu lat osiadły w Hłuszy - obejrzał się, głową skinął i ręką mu dał znak, żeby do plebanii szedł, bo się spieszy.
Jakoż gdy pan Michał znowu pod kościół zjechał, dzwoniono na majowe nabożeństwo i ksiądz w kapie z zakrystii wychodził.
Pobożnych było niewiele, ale z chóru rozległ się śpiew loretańskiej litanii - na dwa głosy kobiece, tak czysty, silny i zgodny, że dziw było, skąd takie cudo istniało w dzikim poleskim miasteczku.
Pan Michał jako odwieczny tubylec wcale się nie dziwił. Wiedział, że panna Bronisława Wereszyńska skończyła konserwatorium w Warszawie, że mogłaby śpiewać na scenie, ale wedle woli dziada, pana Melchiora, siedzi w Muraszniku i uczy śpiewać chłopskie dzieci, a jako wielka demokratka przyjaźni się nawet ze Skowrońskimi i śpiewa co niedziela na chórze z piękną Łusią organiścianką, którym z tej racji wyrosły rogi, że się mają za obywatelstwo - łyki, dłabidudy!
Pan Michał nienawidził Wereszyńskich, nienawidził ich sąsiadów Skołubów, nienawidził w ogóle sąsiadów, którzy nie byli tak jak on groszorobem, koniarzem, jarmarkowiczem, plotkarzem i na pół żydowskim geszefciarzem. Ale pomimo swej poziomej natury nie mógł się powstrzymać, by na Bronkę Wereszyńską nie popatrzeć i przywitał ją uniżenie, gdy po skończeniu nabożeństwa zeszła z chóru.
Była bo piękna, że oczy rwała, piękna wzrostem, linią młodego ciała, piękna złotą glorią włosów nad głową kształtną i hardo osadzoną, piękna oczami prawie czarnymi, tak były fiołkowe, i bladym koralem warg trochę dumnych w wyrazie, i złotawą barwą zdrowia na ściągłych licach.
Nikła przy niej urodziwa Łusia Skowrońska; choć nie było młodego człowieka w miasteczku i okolicy, który by się nie podkochiwał w pięknej organiściance.
Odkłoniła się lekko Bronka Wereszyńska panu Michałowi i szła z nim przez kościół do zakrystii, gdzie ksiądz kapę zdejmował i zaprosił ich oboje za sobą.
Szli sklepionymi korytarzami dawnego klasztoru aż do mieszkania proboszcza, przerobionego z dawnego refektarza i paru sąsiednich cel. Pierwotne, nieudolne freski zdobiły korytarze i oczy Bronki ciekawie śledziły naiwne sceny z życia wielkiego naśladowcy Chrystusa, a pan Michał recytował księdzu wieści żydowskie.
- Broń Boże nieszczęścia i Niemcy przyjdą.
- Skołuba będzie się cieszył! - zaśmiał się ksiądz niefrasobliwie. - On ich wygląda jak zbawienia.
- A co myśli dziad pani? - spytał pan Michał Bronki.
- Dziad ich też czeka, chociaż nie jak zbawienia. Właśnie w kwestii dzwonów kazał mi do księdza wstąpić. Moskale z Królestwa już dzwony wywożą.
- To źle idzie? - niespokojnie szepnął Horehlad.
- Nie może iść dobrze w Rosji.
- No, no! Pan Melchior patrzy przez swą nienawiść.
- A pan ich kocha? - rzuciła ostro.
- Kto by gałganów kochał, ale zawsze mniej straszni niż Szwaby.
- Toteż Szwaby ich stąd przegonią.
- To już my zginiemy z kretesem w takim razie.
- My odzyszczemy Ojczyznę.
Pan Horehlad poruszył brwiami, skrzywił się i ręką machnął. Wiadomo było, że w Muraszniku politykowano i spiskowano, i że ród Wereszyńskich przy każdej okazji stawał z motyką na słońce i karmił się chimerą - no i wskutek tego interesy były, że pożal się Boże.
- A jakże ja, nieszczęsny, uratuję te dzwony? Toć miasteczko, dwóch popów, prystaw, uradniki! - stęknął ksiądz zwalony w fotel, jak ruina człowiecza. - Jeszcze parę sygnaturek, to można by nocą cichaczem ze Skowrońskimi ściągnąć, ale Florian przepadł.
Krew uderzyła do twarzy Bronki.
- A właśnie Floriana dać nie można!
- To niechże pan Melchior nie daje! - mruknął ksiądz. - Łatwo komenderować!
- Dziad też przypomina, żeby pochować zawczasu stare ornaty, cyny do organów, złote i srebrne przybory i wszystko co jest cennym metalem.
- Co znowu za panika i krakanie - oburzył się ksiądz - gdzie front, gdzie my! Kto w te bagna, piaski, wody i chaszcze zalezie, gdzie tu teren dla bitew. Królestwo nietknięte, a ja mam tu w Hłuszy spodziewać się Niemców. Aeroplanem zlecą?
- My za Bugiem i Brześciem bezpieczni - nabrał rezonu pan Michał. - Byle żniw się doczekać, to i ceny będą wojenne, a Żydzi mówią, że od tych kolonistów, co przeciągają, można za bezcen konie kupić. Niech pani to powie dziadowi, bo was podobno bardzo mobilizacja obrała.
Bronka zaczęła naciągać rękawiczki.
- Polecenie spełniłam, więc żegnam proboszcza - rzekła spokojnie. - Muszę spieszyć, bo na piechotę się wybrałam.
Skinęła głową w stronę pana Michała i wyszła.
- Ot, będzie komuś jędza! - rzekł pan Michał. - W tym Muraszniku to gniazdo rewolucji. Ksiądz wie, że obydwóch wnuków stary gdzieś wysłał, niby na studia za granicę, a przecie starszy powinien w wojsku służyć.
- Dzwonów nie dać! Ukaz wydał i basta. A jakże ja ich nie dam! Będę się bić z policją, czy mieszczan zbuntuję, żeby kozaków przysłali na egzekucję. Trudno, każą, to i wezmą! - mruczał ksiądz, w głębi duszy czując coś głucho niezadowolonego.
A Bronka Wereszyńska poszła dalej korytarzem, aż do mieszkania Skowrońskich w końcu zabudowań klasztornych z wyjściem na gospodarskie podwórza i ogrody.
Znalazła całą rodzinę przy wieczerzy i usiadłszy wśród nich przy misie kwaśnego mleka, zagaiła sprawę krótko i szczerze.
- Lada dzień Moskale będą dzwony zabierać. Musimy uratować Floriana.
- Rozumie się! - odparł Skowroński.
Przestał jeść i zamyślił się.
- Nie damy! Bunt zrobimy, całe miasteczko poruszymy! - zawołała Skowrońska, kobieta potężnych barów i sławna z bezczelnego zuchwalstwa.
Bronka potrząsła głową.
- Dziadek mówił, cichaczem zrobić, nocą!
- Ile on waży, tatu? - spytał Florek.
- Dwanaście pudów. (Pud - 16,38 kilogramów.)
- Windą spuścimy.
- Po drodze mniejsze zawadzają.
- Spuścimy i mniejsze.
- Głupiś. Trzeba ze sześciu ludzi i noc majowa, i łoskot, i jak, dokąd wywieźć? Trzeba dużo pomyśleć. Księdza się poradzić.
- Ksiądz mi odmówił, na niego nie liczcie.
- Odmówił, bo mu tak wypada. Już ja go znam. Nie zechce o niczym wiedzieć, ale rad będzie, jak zrobimy. Ludziom też trudno ufać, pewnychmieć. Jak się zacznie śledztwo, wygadać może głupi albo podły, albo tchórz.
- Przygotujcie sznury, windy, ja wam czterech przyprowadzę. Przypłyniemy łódką jeziorem aż pod ogrody.
- Panienka ma czterech pewnych ludzi? - zdziwił się Skowroński.
- Mam! Czterech Skołubiaków.
Zastanowił się Skowroński, pomyślał, wreszcie się uśmiechnął.
- No, ci to i diabła za rogi przyprowadzą, ale to dzieciuchy słabe!
- Trudno! Moc musi być i znajdzie się. Zresztą niech nam święty Florian sekunduje.
- My też na coś się zdamy! - rzekła Skowrońska wskazując na córkę.
- A gdzie schowamy? - spytał Florek.
- To mniejsza. Jezioro głębokie.
- Ale do jeziora przez klasztor i mury nie przeniesiemy. Trzeba dereszką wywieźć.
- No to rozdzielmy robotę! - rzekła Bronka. - Pan, panie Skowroński, obmyślcie windy, bloki, przygotujcie sznury. Pani Skowrońska z Łusią przyszykują płótna, lniane pakuły, żeby dzwon spowinąć, by głosu nie wydał. Florek zajmie się wysłaniem i przykryciem wozu, ja na oznaczony wieczór przypłynę z moją komendą pod starą wierzbę. Jutro po majowym nabożeństwie dzień postanowicie. Trzeba się spieszyć.
Wstała i oni powstali wszyscy, by ją przeprowadzić. Spojrzała na nich.
- Nie straszno? - spytała z uśmiechem.
- Ot i czego! - odparł spokojnie Skowroński. - Wiadomo, że trzeba zrobić, nie można dać świętości na pohańbienie.
- Mnie tylko straszno tej wojny, co na nas idzie. A może Bóg odwróci! - stęknęła Skowrońska. - Dzwon by im dać, to niedoczekanie tych świntuchów.
- A ja myślę, jak go dobrze schowam, a potem wydobędę i znowu zawiśnie, i będziemy weń grać, grać! - rzekł swym powolnym głosem Florek. - A gdzie schowam, to nikomu nie powiem, chyba w chwili skonania!
- Ot, skonanie mu w głowie, mazgaj - fuknęła rezolutna Łusia.
Wypuścili Bronkę gospodarską bramką na zaułek przy jeziorze i dziewczyna poszła szybko ku wodzie, rozglądając się czy nie dojrzy spóźnionego rybaka z łodzią. A wtem z jakiegoś żydowskiego podwórka wpadła jej pod nogi wielka siwa koza, na której siedział chłopak i pchał uparte bydlę ku jezioru.
- Gaweł! - zawołała uradowana.
Chłopak się obejrzał.
- Ja jestem Paweł, ale to mniejsza. Ot, pomóż mi kozę do czółna dopchać.
- Dobrze, to i mnie zabierzesz, i przy Muraszniku wysadzisz. A po co ta koza?
- A to dla Ewy. Matysowa powiada, że dzieci powinny pić kozie mleko. Sprzedałem ryby Nuchimowi i kupiłem kozę. Pięć rubli kosztuje.
Wspólnymi siłami dopchali kozę do brzegu i wsadzili do łódki. Kupa Żydziaków im pomogła i gapili się starsi. Nikt się nie dziwił tej robocie eleganckiej panny i strasznie oberwanego, bosego wyrostka.
Koza tak się zachowywała niespokojnie w czółnie, że chłopak związał ją rzemiennym paskiem od spodni, a potem zażądał od Bronki paska od bluzy, a gdy odmówiła, kazał jej trzymać bydlę za rogi - i tak odbili na jezioro.
Zziajany, wiosłował sprawnie i klął.
- Mówiłem Gawłowi, żeby mi choć Judę dał do pomocy - to zabrał się znimi na raki.
- Wuj w domu?
- Nie wiem, bom od rana w domu nie był.
- Toś bardzo głodny.
- At, głupstwo. Kozę kazałem wydoić Żydówce na próbę, tom się mleka napił. Dobrze daje, na raz trzy kwarty.
- I wszystkoś wypił.
- Przecie Żydówce nie darowałem.
- A cóż u was się dzieje?
- Do ojca złe przystąpiło. Lekcje nam daje. Dwie godziny rano uczymy się po niemiecku.
- No, no i naprawdę się uczycie?
- Musimy! Obiecał każdemu fuzję prawdziwą.
- A ty umiesz po niemiecku?
- Umiem.
- To dobrze, bo ojciec mówi, że Niemcy wypędzą Moskali i zajmą nasz kraj.
- Słuchaj no, Paweł. Ja do was pojutrze przyjadę, albo lepiej wy wszyscy przyjedźcie do nas, ale żeby nikt o tym nie wiedział.
- A kto ma wiedzieć. Tylko napisz wezwanie do naszego związku na imię naczelnika.
- Do jakiego związku? Kto naczelnik?
- My jesteśmy "Kawalerowie Ciemności". Naczelnikiem jest Gaweł, bo przeszedł zwycięsko próbę męstwa. Leliśmy mu lak roztopiony na plecy, a on gwizdał.
- Dobrze. Napiszę, tylko potrzymaj kozę.
Znalazła kawałek papieru wśród zwitka nut, nagryzmoliła słów parę i wręczyła mu.
- Czy mamy przyjść z bronią?
- Na razie nie. To będzie narada.
- Podałaś miejsce schadzki, godzinę, hasło?
- Znajdziecie mnie w gaju, za stodołą.
- Co za głupie, babskie gadanie. Musi być oznaczone drzewo - ot, ta narożna sosna, o północy mamy się zejść, sygnał: wabienie kuropatwy.
- Dobrze, tak powiedz Gawłowi. A teraz przybij tu do brzegu, bo mi najbliżej do domu. Ale jak dasz sam radę kozie?
- Kurtą jej łeb obmotam?
- Czemuś tego od razu nie zrobił, a ja się tyli czas męczę z tym upartym stworzeniem.
- Nie chciałem rozbierać się przy damie.
Parsknęła śmiechem, wyskoczyła na brzeg i poszła szybko łąką ku gęstwinie dworu, a chłopak zdjął kurtę i wtedy się okazało, że słusznie się żenował, ile że koszuli miał na sobie ledwie strzępy. Ale zresztą mało co sobie z tego robił, bo skrępowawszy łeb kozy puścił się szybko na przełaj ku piaszczystym górom nad wodą i po półgodzinie wylądował o pół wiorsty (wiorsta - 1067 metrów) od rodzinnego gniazda.
Był to także dwór, a raczej był nim kiedyś, bo teraz była to gęstwina drzew, krzaków, bez ogrodzenia, bez dróg, bez mostów na porosłych rzęsą kanałach. W tej gęstwinie dzikich i owocowych drzew wiły się ścieżki wśród chwastów, aż się dobrnęło do wielkiego murowanego domu, w którym połowa okien była zabita deskami, a ganek wchodowy porosły przepiękne okazy pokrzywy.
Dostawało się do środka bocznym wejściem, widocznie kuchennym, sądząc po ilości śmieci, trzasek, cebrów i zgrai różnobarwnych chudych psów.
Na rozpaczliwe beczenie kozy zaroiło się przed domem. Wypadło trzech chłopców identycznie podobnych do Pawła, Matys spełniający zbiorowefunkcje kucharza, ogrodnika i lokaja, żona jego, wszechwładna Matysowa, i dużo mniejsza od chłopców dziewczynka, siostrzyczka czered...
keris1