Gemmell David - Opowieści Sipstrassi 3 - Kamień krwi.pdf

(1148 KB) Pobierz
1015563695.002.png
1015563695.003.png
GEMMELL DAVID
Opowiesci Sipstrassi #3
Kamien Krwi
1015563695.004.png
DAVID GEMMELL
Podziękowania
Dziękuję moim redaktorom, Johnowi Jarroldowi z wydawnictwa Random i Stelli
Graham z Hastings, oraz korektorce Jean Maund i pierwszemu recenzentowi, Valowi
Gemmellowi. Jestem również wdzięczny kolegom pisarzom, Alanowi Fisherowi i
Peterowi Lingo-wi, za tak chętnie ofiarowaną mi pomoc. I wielu moim wiernym
czytelnikom za listy nadsyłane przez lata z prośbą o napisanie dalszych opowieści o
Jonie Shannowie. Dziękuję!
Prol
o i
TVTidziałem upadek światów i śmierć narodów. Z miej sca w chmu-W rach
obserwowałem gigantyczną falę przypływu zalewającą wybrzeża, wchłaniającą miasta
i zatapiającą tłumy.
Dzień początkowo zapowiadał się spokojnie, ale ja wiedziałem, co nastąpi.
Nadmorskie miasto tętniło życiem, ulicami ciągnęły sznury pojazdów, na chodnikach
panował tłok, w podziemnych arteriach roiło się od ludzi.
Ostatni dzień był bolesny. Mieliśmy dobrych, pobożnych parafian, hojnych i
życzliwych. Kochałem ich. Trudno jest patrzeć w dół na takie twarze, wiedząc, że
zanim minie dzień, ci ludzie staną przed swym Stwórcą.
Toteż czułem wielki smutek, podchodząc do błękitnosrebrzyste-go samolotu, który
miał nas unieść wysoko ku przyszłości. Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy
czekaliśmy na start. Zapiąłem pas i wyjąłem Biblię. Ale nie znalazłem pocieszenia.
Saul siedział obok mnie i wyglądał przez okno.
–Piękny wieczór, Diakonie – powiedział. Miał rację. Lecz nadciągał już wiatr
przemian.
Gładko unieśliśmy się w powietrze. Pilot poinformował nas, że pogoda się
pogarsza, ale przed burzą zdążymy dolecieć na Bahamy. Wiedziałem, że tak nie
będzie.
Wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej. Saul pierwszy zauważył zapowiedź czegoś
złego.
–Jakie to dziwne – klepnął mnie w ramię. – Zdaje się, że słońce znowu wschodzi.
1015563695.005.png
–To ostatni dzień, Saulu – odrzekłem. Zerknąłem w dół i zobaczyłem, że odpiął pas.
Kazałem mu go zapiąć z powrotem. Ledwo
zdążył to zrobić, pierwszy potworny podmuch wiatru targnął maszyną. Naczynia,
książki, tace, bagaże spadały na podłogę- Pasażerowie zaczęli krzyczeć z
przerażenia.
Saul zamknął oczy i pogrążył się w cichej modlitwie, ale ja byłem spokojny.
Odwróciłem się w prawo i wyjrzałem przez okno. W dole rosła ogromna fala. Pędziła
w kierunku wybrzeża.
Pomyślałem o ludziach w mieście. Z pewnością sądzili, że są świadkami cudu – oto
zachodzące słońce znów wschodzi. Pewnie uśmiechali się, może klaskali w dłonie.
Ale niedługo spojrzą na horyzont. Najpierw uznają, że to tylko niskie chmury
burzowe przysłoniły niebo. Lecz wkrótce dotrze do nich straszna prawda, że to
morze unosi się na spotkanie z niebem i zaraz zwali się na nich spienioną ścianą
śmierci.
Odwróciłem wzrok. Samolot drżał, wznosił się i opadał, daremnie próbując oprzeć
się miotającym nim wichrom. Wszyscy pasażerowie byli pewni, że lada chwila
pożegnają się z życiem. Wszyscy oprócz mnie. Ja wiedziałem.
Po raz ostatni spojrzałem przez okno. Miasto wydawało się teraz maleńkie,
strzeliste wieżowce przypominały palce dziecka. W budynkach wciąż paliły się
światła, po obwodnicach mknęły rzędy samochodów.
A potem wszystko zniknęło.
Saul otworzył oczy i wpadł w panikę.
–Co się dzieje, Diakonie?!
–To koniec świata, Saulu.
–Zginiemy?
–Nie. Jeszcze nie. Wkrótce dowiesz się, jakie plany ma wobec nas Pan.
Samolot pędził po niebie niczym słomka niesiona wichrem.
A później pojawiły się barwy. Żywa czerwień i purpura otuliły kadłub i przesłoniły
okna. Jakby wchłonęła nas tęcza. Potem zniknę-ły, może po czterech sekundach.
Tylko ja wiedziałem, że w ciągu tych czterech krótkich sekund minęło kilka stuleci.
–Zaczęło się, Saulu – powiedziałem.
1015563695.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin