Kraszewski JI - Warszawa 1794 r_.pdf

(768 KB) Pobierz
1036730353.001.png
1036730353.002.png
WARSZAWA
W 1794 R.
Powieść historyczna
przez
B. Bolesławitę
Sunt lachrymae rerum....
Poznań.
Nakładem Tygodnika Wielkopolskiego,
1873.
Konwersja do formatu MOBI: Virtualo Sp. z o.o.
1036730353.003.png
Drukiem J. I. Kraszewskiego (Dr. W. Łebiński) w Poznaniu.
Bronisławowi Zaleskiemu
jako pamiątkę przyjacielską posyła
Autor.
11 marca 1873.
Są w życiu narodów chwile gorączki i podbudzenia, które, nie patrząc na ich skutki, (bo te wielce
różne bywają) same przez się wlewają nowe siły w całą społeczność, spotęgowują jej władze,
spajają i zbliżają ludzi i na długie lata zostawiają po sobie nie tylko pamięć przeżytych dni ale jakby
woń uczuć, któremi rozkwitały.
Często po nich następują godziny pokuty i cierpienia, znużenia i wyczerpania — a mimo to jak
iskrą elektryczną działa nawet wśród tego stanu przypomnienie przeszłości.
W dziejach naszego kraju takich chwil jasnych naprężenia, rozbudzenia, podniesienia ducha
liczymy kilka w ostatniem stuleciu. Epoka sejmu czteroletniego, powstania kościuszkowskiego, krótki
moment pierwszy wskrzeszenia Królestwa, rok 1812, 1830 i 1863 do nich należą. Każdy z tych
momentów miał właściwy sobie charakter, ale wszystkie razem wzięte braterskiemi rysy są do siebie
podobne. Ludzie naówczas jakby siłą jakąś nie swoją, zaczerpniętą z tajemniczego źródła, mienili
się, rośli, nabierali siły, szlachetnieli i w ich życiu potem przeżyty rok także zostawał wiekuistą
gwiazdą, ku której się wszystkie myśli zwracały.
Któż z nas nie znał tych niedobitków przeszłości, chodzących potem jak obcy wśród nie swojego
świata i żyjących jedną godziną, w której się, skupiło całe ich życie?
Pamiętam, było to w szczęśliwych dniach młodości, poznałem na wsi w jednym z spokrewnionych
z nami domów pana kapitana Syrucia. Był on pono dalekim jakimś kuzynem samej pani domu i, z tego
tytułu nazywany przez nią wujaszkiem, przesiadywał na Litwie u państwa B.
Byt to rodzaj rezydenta, ale tytuł krewnego i szacunek, jaki dlań mieli wszyscy, przykre to
położenie czynił znośnem. Kapitan Syruć bardzo niechętnie pokazywał się w towarzystwie,
zwłaszcza gdy w domu byli goście; że zaś dom ten w nich zawsze obfitował, rzadko go można było
namówić do salonu. Zajmował parę pokojów w oficynie, miał rodzaj małego swego gospodarstwa,
chłopaka do posługi, konia i wózek i w domu niemal jak gość wyglądał.
Mając mały kapitalik, nie potrzebował właściwie żadnej łaski, bo się z niego mógł utrzymać, —
lecz w miasteczku nie rad był mieszkać, lubił ciszę i samotność; tu był panem swego czasu i kochał
państwo B..., więc zgodził się na ofiarę pary pokojów w oficynie. Nie łatwo jednak pono do tego
przyszło z razu i musiano pozwolić mu próbować tego życia, nim się z niem oswoił. Kapitan bał się
wszelkiego rodzaju niewoli, poddaństwa, służebności, lękał się być rezydentem śmiesznym, jeszcze
bardziej stać się komuś ciężarem i dopiero najmocniej przekonawszy się, iż mu tu będzie dobrze i
ludziom z nim nie gorzej — osiadł stale w Wierzbowni.
Tak milczącego człowieka nie zdarzyło mi się w życiu spotkać... oszczędnym był w słowach aż do
śmieszności, a niekiedy przez całe dnie ledwie kto od niego parę wyrazów półgębkiem wyrzeczonych
po cichu usłyszał.
Powierzchowność była przyzwoita i miła... Na pierwszy rzut oka poznałeś starego wojskowego w
dobrej wytresowanego szkole. W późnym już wieku trzymał się prosto, chodził krokiem mierzonym,
choć nie bez pewnego wdzięku w poruszeniach, nosił się nadzwyczaj starannie i czysto, prawie
elegancko i twarz miał poważną, serdeczną a miłą i słodyczy pełną, jaka rzadko na starość po życiu
zostaje. — Oprócz wyrazu pewnej wstydliwości i obawy, gdy się w liczniejszem gronie znajdował,
nigdy się nic nie malowało na obliczu starego wojaka prócz tęsknego jakiegoś zamy- ślenia... Lubił
dosyć czytywać, szczególniej rzeczy historyczne, ale czytał powoli — z uwagą, długo i, gdy mu się
książka z pierwszych kart nie podobała, wolał już nic nie mieć do czytania jak się do niej
przymuszać...
Zresztą żadnych szczególnych namiętności i nałogów nie miał — polował czasem, ale się nie
zapalał do łowów, grywał nie tęskniąc za grą, jeździł konno nie pasyonując się do koni. Człowiek był
widocznie zobojętniały i wyżyty, choć to mu serca nie odjęło do ludzi i miłości ku nim.
Przywiązywał się do niego każdy, co dłużej z nim pobył. On ze swej strony nie narzucał się
nikomu, nie łatwy był do spoufalenia, chłodny na pozór, ale gdy raz do kogo przystał, choć słowami
mu nie okazywał przyjaźni, czuć było, iż jej serce miał pełne.
W Wierzbowni nauczyli się już stosować tak do jego obyczajów, że mu jak największą zostawiano
swobodę. Kapitan przychodził, gdy chciał, odchodził, gdy mu się podobało, wyjeżdżał, wracał a
czasem tygodniami całemi, choć był w domu, nie pokazywał się we dworze. Miał w ciągu roku kilka
takich napadów jakiemś melancholii, w ciągu której od ludzi uciekał...
W poufałem zupełnie gronie i gdy go nie wyciągano na słowo, bo to był najgorszy sposób
dopytania u niego czegokolwiek, gdy sam się powoli rozgadał, opowiadał w sposób bardzo miły
przygody ze swojego życia i służby. Znał ludzi bardzo wielu, w przyjaźni był z najznakomitszymi i ze
stosunków z nimi pozostały wspomnienia daleko żywsze niż innym. Chwytał znać stronę życia i
fizyognomii prawdziwszą i głębiej umiał wniknąć w charaktery. Ale te zwierzenia się jego
półgłosem były rzadkie, ostrożne, bojaźliwe i lada najdrobniejsza przeszkoda, dysharmonijna nuta,
niezręcznie wtrącone słowo... usta mu zamykało.
To też gdy kapitan mówić zaczął, milczało wszystko... bano się odetchnąć i słudzy nauczyli się
chodzić na palcach.
Zamieszkawszy w Wierzbowni, przywiązał się tu i do starszych i do dzieci. Szczególniej też je
lubił... i nas, cośmy naówczas dorastali.
Młodzież była dlań jakby przedmiotem ciekawych studyów, przedsiębranych widocznie z pewnym
celem i myślą, bo szczególną zwracał uwagę na uczucia jej, na słowa, które objawić mogły żyjącą
pamięć przeszłości kraju i obowiązków dla niego.
Z wyjątkiem tych nadzwyczajnych chwil rozbudzenia, rzadkiej rozmowy i uśmiechu Syruć
prowadził życie samotne, zamknięte, spokojne i zwrócone więcej ku przeszłości niż ku
teraźniejszości...
Mała gromadka ludzi zwabiała go czasem do dworu, od tłumu szczególniej wrzawliwego uciekał.
W dniach imienin, w zapusty, w wigilią, pożegnawszy gospodarzów, wyjeżdżał gdzieś w okolicę i
nie wracał, aż gdy się uspokoiło.
Dobyć z niego coś, gdy nie miał ochoty opowiadania, było niepodobieństwem...
Na zapytania odpowiadał ruszaniem ramion, składaniem ust dziwnem a naostatku pospieszną
ucieczką z placu.
Ja miałem do niego dosyć szczęścia, ale nigdym go o nic nie pytał, mimo gorącej ciekawości...
Chadzaliśmy razem na przechadzki w milczeniu, zbierali kwiatki, które lubił, patrzeliśmy siedząc w
lesie na obalonych kłodach w zielone gąszcze, z po za których zachodzące niebo jaskrawo
przebłyskiwało, i wracaliśmy do dworu czasem dopiero po dwóch godzinach medytacyi,
rozmawiając nieco żywiej.
Kapitan mówił (gdy mu się na to zebrało) z pewnym słów doborem, z wolna, namyślając się, cicho
i śledząc, jakie czynił wrażenie. Nie lubił, by mu przerywano.
Jak w innych rzeczach tak do kieliszka Syruć nie miał pociągu namiętnego, nie odmawiał ani
Zgłoś jeśli naruszono regulamin