„Książka powinna być nieukończona...”
Albert Camus, „Pierwszy człowiek”
17 lipca 2007 życie na lotnisku RAF-u w Lemming (North Yorkshire) toczyło się ospale jak każdego dnia. Dyżurni piloci zaparzyli sobie właśnie poranną kawę i major John Darnby chciał opowiedzieć kumplom brzydki dowcip o „muzułmance i weterynarzu”, gdy na dyspozytorce rozbłysła czerwona lampka i rozjazgotał się dzwonek „czerwonego” telefonu, alarm. Ze słuchawki usłyszeli:
- Gramolić się, piorunem!
Wskoczyli do maszyn; kilka chwil później myśliwce przechwytujące Tornado F-4 były już nad morzem, pędząc ku dwóm wykrytym przez radary bazy Fylingdales „niezidentyfikowanym samolotom”, muskającym bezczelnie brytyjską strefę powietrzną i głuchym wobec wezwań identyfikacyjnych. Ujrzawszy angielskie myśliwce, intruzi - dwa rosyjskie bombowce dalekiego zasięgu, Tu-95 - zrobili duży tuk wzdłuż granicy brytyjskiej przestrzeni powietrznej i odlecieli w kierunku północno-wschodnim, do swej bazy na półwyspie Kola. Żeby Londyn nie miał wątpliwości, iż jest to pięść prezydenta Putina wygrażająca „Angolom”, trzy doby później bombowce rosyjskie powtórzyły ten sam agresywny manewr.
Wszystko stało się jasne: dzień przed pierwszą zbrojną demonstracją, 16 lipca 2007 roku, nowy brytyjski premier, Gordon Brown, wyrzucił z Anglii czterech moskiewskich dyplomatów, gdyż Moskwa odmówiła wydania Anglikom majora FSB, Andrieja Ługowoja, którego Londyn chciał sądzić za otrucie Alieksandra Litwinienki radioaktywnym polonem 210, wlanym do herbaty przy stoliku baru sushi w samym centrum Londynu. Bombowce Tu-95 zaczęły fruwać ku granicom Wysp, czterech brytyjskich dyplomatów dostało rewanżowego kopa z Moskwy, i tak odgrzana została „zimna wojna” (tym razem „mała zimna wojna”) między Rosją a Zachodem. Rosji bowiem można wiele wytknąć, przeszłego i dzisiejszego, ale nigdy nie można jej zarzucić, że stosunki z nią są nudne. Z Rosją nie sposób się nudzić.
* * *
Kresem długoletniej dużej „zimnej wojny” był polski triumf „Solidarności” i wkrótce „upadek Muru Berlińskiego”. Za prezydenta Michaiła Gorbaczowa Związek Sowiecki zemdlał, a za Borisa Jelcyna zdechł, i do końca XX wieku nikt nie myślał o „zimnej wojnie” - myślano o współpracy, złomując rakiety. Wszystko to odmieniło się na samym początku wieku XXI. Rosja, wkurzona globalną supermocarstwowością USA i pankontynentalną siłą UE, zachciała odzyskać swą dawną muskulaturę, dawną rangę i dawny prestiż, czyli swą dawną mocarstwowość, ku czemu miała jeden niepodważalny argument vel instrument perswazji: wielkie złoża gazu i ropy naftowej, bez których Zachód cierpiałby niczym spragniony pustynny nomad bez oazy z wodą. To była broń strategiczna klasy mega (swą pracę kandydacką, pisaną A.D. 1997, Władimir Putin poświęcił czynieniu gazu i ropy bronią polityczną, a w tezach Rady Polityki Zagranicznej i Obronnej Federacji Rosyjskiej stoi jak byk, że „handel strategicznymi nośnikami energii i ich tranzyt to silne instrumenty polityki zagranicznej państwa”). Ale szantaż surowcami energetycznymi, plus wyrwanie się kilku dawnych kolonii spod władzy moskiewskiej (Gruzja, Ukraina, Pribaltika) - budziły napięcia, czyli różne „zimne wojenki” między Moskwą a Brukselą tudzież innymi stolicami Zachodu. Słowem: pierwsza dekada XXI wieku stawała się coraz bardziej ciekawa; od samego jej początku ani przez chwilę nie było nudno.
Najcieplej układały się relacje Moskwy z Berlinem, wedle prusko-petersburskiej (czyli: fryderycjańsko-jekatierińskiej) tradycji. Jak to ujął kultowy pisarz-dysydent, Alieksandr Sołżenicyn (w wywiadzie dla „Der Spiegla”, 2007): „- Niemcy i Rosja mają do siebie słabość. Jest tu wyraźny «palec boży», bo inaczej ta sympatia nie przetrwałaby dwóch szaleńczych wojen”. Tymczasem drugi biegun - najzimniejsze stosunki - cały czas zwie się: Polska. Rosja i Polska zawsze miały do siebie tylko wrogość, nigdy słabość bądź czułość, od tysiąca lat, i XXI wiek niczego tutaj nie zmienił. Nic się też nie zmieniło jeśli idzie o antypolską współpracę Rosji z Niemcami. Władimir Iljicz Lenin, człowiek, którego Niemcy wysłali zaplombowanym wagonem do Sankt Petersburga, żeby przerobił go na Leningrad - w 1920 roku (tuż po ciężkiej łaźni, którą sprawiło Sowietom polskie wojsko marszałka Piłsudskiego) rzekł: „Im silniejsza będzie Polska - tym większą nienawiść będzie wzbudzała wśród Niemców. A my będziemy umieli tę odwieczną nienawiść wykorzystywać. Przeciwko Polsce będziemy jednoczyć się z Niemcami, i przeciwko niej będziemy mobilizować cały rosyjski naród”. Zjednoczyli się militarnie (wedle tamtej zapowiedzi) w 1939 roku, a później u schyłku wieku XX. Plan niemiecko-rosyjskiej rury bałtyckiej stał się na progu XXI wieku nowym symbolem antypolskiego małżeństwa. Pojawiły się też symbole personalne. Berliński kanclerz, Gerhard Schroder, tak wiernie służył Rosjanom, iż ci wynagrodzili go dyrektorską synekurą w swym kartelu surowcowym, a szefowie III Rzeczypospolitej Polskiej stawali okoniem, wszyscy, również postkomunistyczni, bo zostali kupieni przez Waszyngton, co musiało budzić zrozumiałą furię Kremla.
Sarmacja była do XVIII wieku wrzodem na tyłku Rosji, później zaś guzem w gardle, gdyż została połknięta, lecz nie przełknięta, a więc nie mogło być mowy o trawieniu. Przez sto kilkadziesiąt lat niewoli robiła rebelię za rebelią, waląc żelazem mordę ruskiego niedźwiedzia i wybijając mu szereg kłów. Traciła dużo krwi, lecz też upuszczała „kacapom” hektolitry krwi, i tymi ciągłymi buntami przypominała całemu światu, że istnieje, chociaż wytarto ją z map. Aż wreszcie buntem ostatnim, „solidarnościowym”, skorodowała czerwone imperium, i tylko głupota plus wredność Zachodu (głównie germańska propagandowa bezczelność) sprawiły, że światowym symbolem upadku komunizmu jest dziś Mur Berliński, a nie Stocznia Gdańska. Jednak Kreml dobrze pamiętał komu zawdzięcza tamtą klęskę roku 1989. „Polacziszki” mogli liczyć na różne łaski serwowane im przez Madonnę Jasnogórską, lecz na łaskę zapomnienia w Rosji o ich zbrodni kontrsowieckiej - nigdy. Nie zapomina się bowiem dawnemu rabowi, że samowolnie zrzucił kajdany i zdzielił nimi po łbie właściciela niewolników, odbierając mu przytomność i godność.
Wieki mijały i lata mijają, a mecz Ruś-Lechistan ciągle jest konkursem toczonym dla uśmiechu: kto będzie śmiał się ostatni. Wzajemnie wyszczerzone zęby, miotanie kalumni, eskalowanie pretensji, odgrzewanie historycznych długów. Cud tej konfrontacji polega na tym, że walczą liliput terytorialny z megakontynentem, i zawzięty karzeł ciągle się trzyma! Putinowski Kreml już w 2005 roku uznał, że ta sytuacja obraża prawa logiki, fizyki, grawitacji, przestrzeni i zdrowego rozsądku.
Kilka lat przed upadkiem komunizmu Witold Nowerski pierwszy raz trafił do więzienia, chociaż wcześniej mógł trafić „pod celę” nieomal każdego roku, i to od samego dzieciństwa. Miał fatalne dzieciństwo. Jego ojciec był „żołnierzem wyklętym” (to znaczy walczył z sowiecką okupacją swego kraju), więc ubecy rozstrzelali tego „leśnego bandytę” przystawioną do potylicy bronią krótką, na piwnicznych schodach gmachu Urzędu Bezpieczeństwa. Matka Witolda była pielęgniarką, którą aresztowano jako żonę (czyli wspólniczkę) „wroga ludu”, a w trakcie przesłuchań radzieccy „prokuratorzy” kontrolujący MBP tak często i tak brutalnie ją gwałcili, że utraciła zmysły i dwa lata później popełniła samobójstwo. Jej syn (rocznik 1955) został pensjonariuszem domu dziecka.
Domy dziecka zawsze są złymi placówkami wychowawczymi, a te z wczesnego PRL-u były piekłami sensu stricto. Dzieci, traktowane tam szorstko, chamsko i okrutnie - same stawały się okrutnikami, dewiantami, zezwierzęconą mierzwą ludzką. Jadłospis (wodniste ciecze zwane zupą, i wyschły chleb z surową cebulą lub, od święta, z dżemem) budził głód, a dryl budził nienawiść wobec wszystkich i wszystkiego. Rozrywki pozaregulaminowe były proste: wlewanie mydlin do biurowego akwarium, rozlepianie na ścianach znaczków zbieranych przez ciecia-filatelistę, dręczenie kotów, ptaków i żab, etc. Karano za te sadystyczne wybryki ciemnicą i chłostą.
Mając dwanaście lat, Witold uciekł. Co nie było wielkim wyczynem; wyczynem było, że nie dał się złapać. Zbierał i sprzedawał butelki, kradł cmentarne wieńce i kwiaty, wreszcie prysnął w Bieszczady, gdzie został przygarnięty najpierw przez drwali mających tu swoją bazę, a później przez komunę hipisów mających tu swój raj. Wśród pierwszych nauczył się wybijać zęby kułakiem, palić machorkowe skręty i pić spirytus jak zwykły alkohol; wśród drugich - wąchać „klej”, uprawiać „love not war” metodą „sztafety”, i gitarowo akompaniować wyśpiewywanym „dumkom” oraz „bluesom”. Jeden z hipisów (Mariusz Bochenek, ksywa „Rubens”) był grafikiem, który wprawdzie nie zarabiał swymi „obrazami” (bo tych nie chcieli kupować nawet głupi turyści), ale świetnie prosperował jako fałszerz dokumentów. Przy tym był urodzony pod szczęśliwą gwiazdą: stara ciotka mieszkająca w Krakowie „kopnęła kalendarz”, wcześniej zapisując bratankowi luksusowe mieszkanie, pełne sof, kredensów, kryształów i olejnych malunków. „Rubens”, który wziął swego fałszerskiego pomagiera ze sobą, patrząc na te płótna prychnął wzgardliwie:
- Kossaki, same Kossaki! Julek, Jurek i Wojtuś! Dziewczyny, ułany, bohomaz zasrany ! Kupa gówna dla nuworyszów! Tylko ten mały „Holender” jest coś wart...
- Skąd wiesz? - zapytał Witold.
- Bo się znam na arcydziełach, głupku. Ta deseczka ma kilkaset lat i ani jednej zmarszczki.
- Że czego nie ma, zmarszczki? - wytrzeszczył gały Witold.
- Metafora, głupku - rzekł „Rubens”. - Czy ktoś ci kiedyś tłumaczył co to jest metafora?
Zamieszkali razem. Bochenek musiał szybko uciułać podatek spadkowy, więc szybko wyprzedał „Kossaki” kilku nobliwym panom. Każdy taki facet, o prezencji żydowskiego lichwiarza lub sanacyjnego kawalerzysty - lustrując nabywane dzieło cmokał ze znawstwem i używał wielu obcych dla Witolda słów, jak „perspektywa”, „chromatyka”, „estetyka” czy „laserunek”. Tylko termin „sztuki piękne” nie wpędzał młodzieńca w kompleksy, za to stresował „Rubensa”, który po wyjściu dwóch szacownych klientów warknął:
- Sranie w banię! Koneserzy!... Jedyną sztuką piękną, jaką ci ramole uprawiają, jest pedofilia!
- Czyli co? - spytał Witold.
- Czyli gdybym cię zerżnął, głupku, to już nie byłaby pedofilia, bo wkrótce będziesz miał własny dowód osobisty! Sam ci go zrobię. A propos: skończyłeś te blankiety matur i te dwa dyplomy cechu?...
- Niezupełnie...
- No to na co czekasz, kurde mol, do roboty!
W tym samym roku 1967, w którym dwunastoletni Witek uciekł na dobre z sierocińca, setki kilometrów i wiorst od tego sierocińca pewien szesnastolatek, Wasia, mieszkaniec ruskiego miasta Wołogda, uciekał z domu dwa razy, ale na krótko, za każdym razem wracał po tygodniu. Łatwo mu było uciekać, bo jego ojciec pełnił daleką mundurową służbę, a harująca przy tokarce matka nie mogła upilnować buzujących młodzieńczych hormonów i sprać chłopaka, któremu sypał się już delikatny wąsik. Wasilij lubił palić, kląć, grać w karty, bić się, słowem: łobuzować. Był członkiem osiedlowej bandy rozrabiaków, lecz pokłócił się z kumplami o żonę milicjanta. Ta żona handlowała bimbrem, a milicjant upijał się tylko raz tygodniowo, podczas nocy dzielącej sobotę i niedzielę, później zaś bił żonę bez litości, więc prawie każdą sobotnio-niedzielną noc ta kobieta spędzała koło bloku (jeśli było ciepło) albo w kotłowni (jeśli była zima). Wasię wkurzało bestialstwo gliniarza, zaproponował tedy kumplom:
- Spuśćmy mu łomot, obijmy mu ryj!
- Po co? - spytał rozsądnie przywódca grupy, albinos Sasza.
- Żeby przestał lać tę kobitę, on ją tłucze bez ustanku.
- Nie bez ustanku, tylko w sobotę późnym wieczorem, i to nie jest nasza sprawa! Dopierdzielimy mu, a on przyprowadzi swoich i nas zamkną. Chrzanię taki interes, wiem czym to pachnie, siedziałem tam już dwa razy.
- No, ja też raz siedziałem, dwa dni, bez wyroku - dodał Nikita, brat Saszy. - Stłukli mnie gumą. Gliniarska guma boli jak cholera i zostawia kurewskie sińce. Nie będę szurał do milicjantów.
- To sam go pierdyknę od tyłu gazrurką - rzekł luzacko Wasia. - Nie będzie wiedział kto to zrobił.
- Z gazrurką jest pierdzielona loteria, brachu - skrzywił się Sasza. - Omsknie się, lub ciut za mocno uderzysz, i może być zimny trup. Wtedy cię powieszą.
- Nieletniego nie powieszą - przypomniał Nikita.
- No to ześlą do kolonii karnej na dożywocie, i będą go tam cwelowały stare urki, głodne młodego mięska, będzie dawał dupy i japy aż miło!
To się Wasi nie uśmiechało ani trochę, dlatego zrezygnował z pomysłu, zaś milicjant dalej tłukł weekendowo swą ślubną, która musiała koczować całą noc przy śmietniku osiedlowym. Matka Wasi kilkakrotnie próbowała ją wziąć do siebie, lecz milicjantowa była honorna, nie przyszła, bo nie chciała, żeby mąż brutal mścił się na ludziach z bloku. Aż pewnego dnia stał się cud, który można tłumaczyć tylko dialektyką, cytując wersety Lenina o rewolucyjnej sile sprawczej mas proletariackich. Blisko bloku Wasilija był osiedlowy sklep spożywczy, do którego w poniedziałki przywożono przed południem wędliny i mięso. Tych kiełbas i tego łoju nie chciałby jeść żaden obywatel cywilizowanej Europy, lecz ludziom radzieckim smakowało, a że dostawa nie starczała dla wszystkich - kolejkę osiedlową mieszkańcy bloków formowali już blisko północy z niedzieli na poniedziałek. Za matkę Wasilija stał sąsiad-emeryt (bo rano trzeba było iść do pracy i do szkoły), jednak kiedy owego „stacza” powaliła ciężka grypa, Wasia musiał - miast do „budy”- pójść do kolejki nocą. W ciemnościach ludzie źle widzieli sylwetki innych kolejkowiczów, ale kiedy się rozwidniło - zobaczyli żonę milicjanta. Okryła głowę chustą, wszelako dwie stojące blisko starowinki dojrzały wielkie zielonożółte sińce i zaczęły biadolić głośno. Kilka innych podeszło i narobiło jeszcze głośniejszego rabanu. Wtedy milicjantowa rozpłakała się tak ekstatycznym szlochem, że przechodnie uliczni wstrzymywali krok, i wokół obitej nieszczęśnicy zebrał się spory tłum. Kilka minut później przy sklepie stanął samochód osobowy wołga. Jechał nim major KGB, którego zainteresowało burzliwe zgromadzenie „grażdan” wznoszących gniewne krzyki. Chciał sprawdzić czy nie są to krzyki przeciwko władzy...
Nazajutrz milicjant brutal został zdegradowany i umieszczony w Izbie Poprawczej, a kolejnego dnia w karnym batalionie drogowym (remonty jezdni i chodników). Dla Wasi całe to zdarzenie stanowiło ważną lekcję życia. I to dubeltową. Raz, że autopsyjnie się przekonał jak wielką moc reprezentują cywile jeżdżący moskwiczami, ładami i wołgami pewnego resortu; dopiero teraz przychylniej wycenił profesję swego „starego” i zaczął marzyć o wstąpieniu jego śladem w szeregi KGB. Druga refleksja tyczyła siły kobiecego szlochu. Wasia pojął bowiem bezbłędnie, iż właśnie fontanna łez żony gliniarza spowodowała cud: serca kolejkowiczów i przechodniów, nawet staruszek, które wcześniej nie lubiły gliniarskiej baby handlującej wódką, roztopiły się wskutek tego płaczu. Była to ważna wskazówka dla bystrego chłopca.
Chłopiec nosił nazwisko Kudrimow.
Wbrew twierdzeniom zachodnich polityków - demokracja, czyli rządy większości, wcale nie funkcjonuje na Zachodzie koncertowo. Przykładem Wyspy Owcze, autonomiczna prowincja Danii. Na Wyspach Owczych mieszka 40 tysięcy obywateli i kilka razy więcej owiec, a mimo to rządzą ludzie. Pod tym względem Rosja plasuje się dużo wyżej jako wzorowa demokracja, czego dowód to fakt, że gnane „owczym pędem” masy rosyjskie wybrały sobie jako nowego satrapę Władimira Putina, funkcjonariusza (podpułkownika) tajnych represyjnych służb.
Charakterystyczną cnotą mas rosyjskich jest, od wieków, zupełna niereformowalność, vulgo: stałość, a w czasach globalnego braku lojalności, w czasach chaosu i leseferycznego liberalizmu, stałość to cecha budząca szacunek. Mija tysiąc lat i zmieniły się jedynie „tabu”, czyli fanty kultowe niewymienialne na „wodę ognistą”: dawniej można było przepić wszystko prócz ikony; dzisiaj przepija się wszystko prócz telewizora, bo bez kolejnego odcinka sitcomu życie byłoby równie podłe jak bez gorzałki monopolowej lub bez bimbru. Zaś niezłomna rabolubna vel filorabna stałość mas rosyjskich, czyli rabów, została przez wieki wykuta genetycznie w psychice „ludu” rosyjskiego. Chodzi o psychikę zbiorową, które to określenie niewątpliwie budzić będzie sprzeciw tych dyplomowanych psychologów i psychiatrów, co analizują tylko psychikę indywiduum, natomiast zjawisko psychozbiorowości jest im obce, lecz my tu mówimy nie o scjentycznych przesądach, ino o historycznych faktach.
Czołowy polski ekspert zajmujący się PR, a więc „kształtowaniem wizerunku medialnego”, Piotr Tymochowicz, tak sformułował starą prawdę, znaną makiawelistom i politologom od niepamiętnych czasów: „Ludzie w swej masie są debilowaci. Żeby nimi kierować, trzeba dokładnie zrozumieć psychologię debila”. Bezbłędnie rozumieli ją Iwan Groźny, Piotr Wielki, Lenin, Stalin, właściwie wszyscy rosyjscy despoci, dlatego regularnie urządzali megarzezie „wrogów ludu”, „wrogów narodu”, „wrogów imperium”, „wrogów proletariatu”, „wrogów socjalizmu” itp., a masy kochały carów i genseków za te „czystki”- im bardziej krwawe zdarzały się hekatomby, tym miłość „l...
chewer