Ogromny powóz, ozdobiony herbem, chybotał
się na Shaftesbury, podskakując na grudach
ziemi, które ostry listopadowy mróz zmienił w twarde
lodowe kamienie. W środku, oparłszy lśniące buty
o siedzenie na wprost, na wpół leżał młody mężczyzna,
rzucając leniwe spojrzenia; odziany był
na granatowo, ze srebrnym szamerunkiem. Twarz
miał gładką, opaloną i dość urodziwą, nie odznaczał
się również nadmiernym zamiłowaniem do ozdób.
Srebrne wykończenie płaszcza prezentowało się dyskretnie
i elegancko, a co do klejnotów, to nosił tylko
szafir na prawej dłoni oraz szpilkę do krawata z brylantem
i perłą. Nieupudrowane rudawe włosy niesfornie
układały się w fale, mimo iż zebrano je czarnymi
wstążkami w schludną kitkę. Fryzura była dziełem
lokaja, mężczyzny w średnim wieku, który siedział
wyprostowany obok swego pana, z małą szkatułką
na kolanach. Służyła do przechowywania klejnotów.
Gdy powóz po raz kolejny z jękiem się zachybotał,
lord Cynric Malloren westchnął i solennie sobie postanowił,
że na następnym przystanku wynajmie konia.
Musiał się jakoś wyzwolić ze swoich przeklętych
ograniczeń.
5
Przyczyną całego zła stało się słabe zdrowie. Zaczynało
mu to doskwierać. W końcu udało się mu
przekonać swego troskliwego brata, markiza Rothgara,
że przetrwa podróż, lecz była to właściwie tylko
dwudniowa wycieczka do Dorset, gdzie wybrał się
w odwiedziny do starszej siostry i jej nowo narodzonego
dziecka. A podróżować mógł tylko w tym
upiornym pojeździe wyposażonym w futrzane okrycia
na nogi oraz rozgrzane cegły pod stopy. A teraz
wracał do domu, niczym krucha staruszka, pod braterską
kuratelę i ciepłą flanelkę.
Niespodziewaną, głośną komendę przyjął w pierwszej
chwili jako miły przerywnik tej nudy. Minęło kilka
sekund, zanim Cyn zdał sobie sprawę, że zostali
napadnięci. Jego lokaj zbladł i przeżegnał się,
po czym zaczął odmawiać francuskie modlitwy. Oczy
Cyna zatraciły leniwy wyraz. Wyprostował się i rzucił
szybkie spojrzenie na rapier tkwiący w pochwie leżącej
na siedzeniu; szybko jednak tego poniechał. Nie
bardzo wierzył w historyjki o zbójcach, którzy pojedynkują
się ze swoimi ofiarami o złoto. Z kabury
przytroczonej do siedzenia wydobył więc dwulufowy
pistolet, szybko sprawdził czy jest czysty i załadował
naboje do obu luf. Pistolet uznawał za broń znacznie
bardziej prymitywną niż ostrze szpady, lecz w tej sytuacji
wydawała się zdecydowanie skuteczniejsza.
Powóz zatrzymał się w poprzek drogi. Cyn wyjrzał
przez okno. Krótki jesienny dzień dobiegał końca,
a w purpurze zachodzącego słońca majaczyły głębokie
cienie pobliskich sosen, lecz mimo to rozbójników
widział bardzo wyraźnie. Jeden schronił się
wśród drzew pod osłoną muszkietu, drugi był znacznie
bliżej, uzbrojony w dwa eleganckie, zdobione
srebrem pistolety do pojedynków. Plon poprzednich
napadów? Czy może mieli do czynienia z prawdzi-
6
wym rozbójnikiem-dżentelmenem? Zziajany rumak
napastnika byt koniem niewątpliwie rasowym.
Cyn postanowił, że na razie nie będzie strzelał. Nie
chciał, by ta niespodziewana, odświeżająca przygoda
skończyła się zbyt szybko. Poza tym rozbójnik za drzewami,
w tak słabym wieczornym świetle, stanowił bardzo
trudny cel nawet dla wytrawnego strzelca.
Obaj rozbójnicy mieli na sobie rozłożyste, czarne
peleryny, trójgraniaste kapelusze, a dolną część twarzy
zasłaniały im białe szale. Gdyby uciekli, podanie
ich rysopisów okazałoby się zadaniem nad wyrazem
trudnym. Jednak Cyn kochał hazard, choć nigdy nie
uprawiał go dla pieniędzy. Dlatego też nie zatrzymał
kości toczących się właśnie po blacie.
- Wysiadać - zażądał twardo mężczyzna stojący
bliżej.
Stangret i stajenny posłusznie zeskoczyli na ziemię
i na dany znak położyli się twarzą do dołu na zamarzniętym,
trawiastym poboczu. Drugi rozbójnik
podszedł bliżej, by mieć ich na oku.
Pozostawione samopas konie szarpnęły powozem.
Jerome wydał ostrzegawczy okrzyk, Cyn wyciągnął rękę,
by zachować równowagę i uchronić się przed upadkiem,
nie spuszczając przy tym oka z dwóch rozbójników.
Nie sądził, by konie poniosły - były na to zbyt
zmęczone. Miał rację - powóz wrócił do równowagi.
- A teraz wy tam, w środku - warknął rzezimieszek
stojący bliżej, przytknąwszy lufy obu pistoletów
do zdobionych drzwi. - No już! I bez żadnych sztuczek.
Cyn zastanawiał się, czy nie strzelić - z takiej odległości
trafiłby napastnika z pewnością w prawe oko,
lecz zrezygnował z tego zamiaru. Mógł w ten sposób
sprowadzić niebezpieczeństwo na innych, a ani jego
życie, ani kosztowności nie były warte czyjejś bezsensownej
śmierci.
7
Położył więc pistolet obok szpady, otworzył drzwi
powozu i wyszedł na zewnątrz. Odwrócił się następnie,
aby pomóc lokajowi, który ze strachu ledwo trzymał
się na nogach, po czym otworzył zdobione puzderko
w stylu grisaille, odwinął koronkowy mankiet
i zażył solidną porcję tabaki. Dopiero gdy zatrzasnął
starannie wieczko, skierował wzrok na pistolety rozbójnika.
- Czym mogę panu służyć, sir? - spytał uprzejmie.
Napastnik wydawał się mocno zaskoczony tym pytaniem,
lecz szybko odzyskał równowagę.
- Najpierw poproszę o tabakierkę.
Cyn z trudem nie zdradził zdziwienia. Być może
wskutek szoku wywołanego dokonaniem tego zuchwałego
napadu bandyta nie panował nad brzmieniem
głosu. Słuchając go, można było pomyśleć, iż
jest młodym, dobrze urodzonym młodzieńcem. Niemalże
chłopcem. Pragnienie, by ujrzeć go na stryczku,
ustąpiło wzbierającej ciekawości.
Cyn uchylił wieczko i podsunął puzderko rozbójnikowi.
- Chce pan spróbować mojego tytoniu? Całkiem
znośna mieszanka...
Choć nie zamierzał sypnąć mu tytoniem w twarz,
bandyta nie był głupi i cofnął konia.
- Nie zbliżaj się. Zatrzymam tabakierkę razem z tą
całkiem znośną mieszanką, twoimi pieniędzmi, klejnotami
i innymi kosztownościami.
- Oczywiście - odparł Cyn, wzruszając niedbale
ramionami. Z zaciśniętych dłoni Jerome'a wyjął
szkatułkę zawierającą szpilki do krawatów, łańcuszki
do zegarków i inne ozdoby, po czym opróżnił kieszenie
i wsypał do niej ich zawartość - monety i trochę
banknotów. Z niejakim żalem zsunął z palca pierścień
z szafirem, a z krawata odpiął perłowo-brylan-
8
tową szpilkę; darzył te kosztowności pewnym sentymentem.
- Najwyraźniej potrzebujesz tych rzeczy bardziej
niż ja, dobry człowieku. Mam postawić szkatułkę
przy drodze? Możesz ją zabrać, kiedy odjedziemy.
Jego słowom odpowiedziała najpierw pełna zdziwienia
cisza, a następnie słowa:
- Połóż się, do diabła, na ziemi, obok swoich służących.
Cyn uniósł brwi i strzepnął z rękawa płaszcza niewidoczny
pyłek.
- Raczej nie. Wolałbym się nie ubrudzić. - Popatrzył
spokojnie bandycie prosto w twarz. - Czy zamierzasz
mnie z tego powodu zabić?
Przez moment miał wrażenie, że napastnik zaciska
palec na spuście, ale trwało to zaledwie chwilę.
Po pełnej napięcia ciszy młody rzezimieszek podjął
kolejną decyzję.
- Włóż kosztowności do powozu i wsiadaj. Zabieram
powóz, a ty będziesz moim stangretem, potężny
jaśnie panie.
- Oryginalne - mruknął Cyn, unosząc brwi. - Czy
nie sądzisz jednak, sir, że trudno jest ukryć skradziony
powóz?
- Zamknij usta, bo inaczej sam ci je zamknę.
Cyn miał niejasne przeczucie, że bandyta traci
cierpliwość, a była to reakcja, którą przez całe życie
z łatwością prowokował u wielu rozmówców.
- Rób, co każę - warknął bandyta. - I powiedz
swoim ludziom, żeby nie spieszyli się zbytnio z wzywaniem
pomocy. Jeśli nas złapią, ty dostaniesz pierwszą
kulkę.
Cyn posłusznie zwrócił się do służących.
- Idźcie do Shaftesbury i zatrzymajcie się w Crown.
Jeśli do jutra wieczór nie otrzymacie ode mnie wia-
9
domości, dajcie znać do Abbey, a mój brat z pewnością
się wami zajmie. I niczym się nie martwcie. Nasz
młody przyjaciel robi sobie żarty, a ja mam akurat
ochotę na trochę rozrywki. - Zwrócił się do stangreta:
- Hoskins, zajmij się Jeromem. Jeśli dokuczy mu
noga, znajdź jakiś transport. - Następnie przemówił
do zbója: - Czy wolno mi narzucić opończę i włożyć
rękawiczki? Czy może chcesz zastosować wobec mnie
tego rodzaju torturę?
Napastnik zawahał się nieco.
- Ubierz się. Ale pamiętaj, że mam cię na oku.
Cyn sięgnął do powozu po opończę z kapturem,
włożył ją, a następnie znalazł czarne rękawiczki z cielęcej
skórki, myśląc gorzko, że nawet minuta powożenia
kompletnie je zniszczy. Zastanawiał się przez chwilę,
czy nie sięgnąć po pistolet, ale porzucił ten zamiar.
Postanowił ciągnąć zabawę jeszcze przez jakiś czas.
Osłonięty przed zimnem, usiadł na koźle i ujął
w doświadczone dłonie cztery pary lejców. Szybko
zorientował się w ich układzie i popatrzył na rabusia.
- Co teraz, dobry człowieku?
Zbój łypnął na niego spod przymrużonych powiek.
- Powozisz. Będzie dla ciebie lepiej, jeżeli nie popełnisz
żadnego błędu. - Nie uzyskawszy odpowiedzi,
wycofał konia i ustawił się obok Cyna. Jeden z pistoletów
schował do kieszeni, drugi wbił Cynowi w bok.
- Nie wiem, w co grasz, ale ja się nie dam nabrać
na twoje sztuczki. Jedź.
Cyn ujął lejce i zaprzęg ruszył.
- Żadnych sztuczek - obiecał. - Mam jednak nadzieję,
że ten pistolet nie ma zbyt czułego spustu.
Droga jest wyboista.
Po chwili lufa skierowała się nieco bardziej w bok.
-Teraz lepiej?
- O wiele. Dokąd jedziemy?
10
- Nie twoja sprawa. Powiem ci, gdzie skręcić.
A na razie trzymaj język za zębami.
Cyn usłuchał. Czuł, jak w bandycie wzbiera wściekłość,
i nie chciał, by znalazła ona upust. Tak naprawdę
zresztą w ogóle nie miał zamiaru denerwować
rozbójnika. Gdyby mógł, ucałowałby go raczej
w oba policzki i podziękował za tę nieoczekiwaną
przerwę w monotonii życia. Miał już absolutnie dość
rozpieszczania.
Rozejrzał się i dostrzegł, że drugi rabuś pojechał
przodem. Wydało mu się to ryzykowne, ale bandyci
sądzili widocznie, że pistolet wycelowany w Cyna
utrzyma go w karbach.
Niewykluczone. Cyn był do nich nad wyraz życzliwie
usposobiony.
Nadopiekuńczość rodzeństwa byłaby może łatwiejsza
do zniesienia, gdyby Cyn został ranny w bitwie,
ale on dał się pokonać zwykłej chorobie. A teraz
już nikt nie wierzył, że może spokojnie dołączyć
do swego regimentu. Cyn zamierzał już nawet zmienić
plany i rozkazać Hoskinsowi, by jechał do Londynu,
gdzie konsultacji udzielał lekarz wojskowy.
Nie miałoby to jednak większego sensu, gdyż jedno
słowo Rothgara niewątpliwie spowodowałoby wykrycie
jakiejś uporczywej przypadłości. Jedno słowo
Rothgara zapewniło mu natychmiastowe przewiezienie
do opactwa i najlepszą opiekę medyczną
w drodze, podczas gdy jego koledzy bredzili w malignie
i umierali w zatłoczonych szpitalach w Plymouth.
A nawet pozostawali w całkowicie prymitywnych
warunkach Acadii. Być może to Rothgar stał
również za tym, że Cyn powrócił z Halifax pierwszym
transportem.
Niech diabli wezmą Rothgara. Opiekował się nim
jak kwoka.
11
Nikt przy zdrowych zmysłach nie porównałby
wspaniałego markiza Rothgara, najstarszego brata
Cyna, do kwoki, choć prawdą jest, że po śmierci rodziców
wziął całą piątkę rodzeństwa pod swe arystokratyczne
skrzydło i bronił przed wszelkim niebezpieczeństwem.
Nawet przed wojną. Szczególnie zaś
troszczył się o Cyna. Częściowo dlatego, że Cyn był
najmłodszy w rodzinie, a częściowo z powodu jego
wyglądu. Wbrew wszelkim dowodom wskazującym,
iż jest zupełnie przeciwnie, Cyna uznano za istotę
kruchą i słabowitą. Uważała tak nawet jego rodzina,
choć wielokrotnie miała okazję się przekonać, jak
mylny jest taki osąd.
Tylko Cyn odziedziczył w całej pełni kruchą budowę
matki, jej zielonozłote oczy, rdzaworude włosy
i bujne rzęsy. Siostry Cyna - szczególnie zaś siostra-
-bliźniaczka - zapytywała często, jak mogło dojść
do tak jawnej niesprawiedliwości. Również i Cyn,
podobnie rozpaczliwie, stawiał to samo pytanie. Jako
chłopiec sądził, że z czasem zmieni wygląd, ale
w wieku dwudziestu czterech lat, będąc już weteranem
walk w Quebeku i Loisbourgu, nadal uchodził
za „ślicznego chłopca". By dowieść swej męskości,
musiał staczać pojedynki z niemal każdym nowym
oficerem w regimencie.
- Skręć tutaj. - Głos rozbójnika wyrwał go z zamyślenia.
Posłusznie skierował konie na wąską dróżkę, prosto
w zachodzące słońce. Zmrużył oczy.
- Mam nadzieję, że to już niedaleko - zauważył. -
Robi się ciemno, a tej nocy nie można liczyć na księżyc.
- Niedaleko.
Chłód narastał - znad ziemi, niczym dym bijący
z ogniska - unosiła się para. Cyn trzasnął z bata, by
ponaglić konie.
12
Młodzieniec usadowił się z tyłu, z rozłożonymi
niedbale nogami, jakby tą pogardliwą pozą zamierzał
podkreślić swój wiek i złowrogie zamiary. Okazało
się to jednak posunięciem niemądrym. Peleryna
rozchyliła się, ukazując smukłe nogi bandyty, co
utwierdziło Cyna w przekonaniu, że ma do czynienia
z młodzieniaszkiem. Niemniej jednak jego uwagi nie
uszedł fakt, że pistolet leży tuż obok niego, w pogotowiu,
co natychmiast sprawiło, iż popatrzył na napastnika
z większym szacunkiem.
Nie był głupcem.
Co zatem skłoniło tego chłopca do podjęcia tak
niebezpiecznej eskapady?
Zuchwałość? Długi hazardowe, których nie mógł
wyjawić ojcu?
Mimo pozornie trudnej sytuacji, w jakiej się znalazł,
Cyn zupełnie nie wyczuwał niebezpieczeństwa,
a był na nie niezwykle wyczulony. Od osiemnastego
roku życia służył w armii.
Pamiętał po dziś dzień burzę, jaką wywołał swym
zamiarem zaciągnięcia się do wojska. Rothgar nie
wyraził zgody na opłacenie patentu oficerskiego, toteż
Cyn zaciągnął się do armii jako zwykły żołnierz.
Markiz próbował nakłonić go do powrotu do domu,
ale po twardej wojnie psychologicznej, która wprawiła
w drżenie wszystkich obserwatorów, Rothgar ustąpił
i wyłożył pieniądze na przydział Cyna do stosownego
regimentu. Cyn nigdy tego nie żałował. Potrzebował
podniety, lecz podobnie jak wielu innych potomków
arystokratycznych rodów nie znosił bezsensownej
rzezi.
Zerknął na swego prześladowcę. Być może temu
młodemu łotrowi przydałaby się służba wojskowa. Nagle
zaświtała mu w głowie pewna myśl, toteż przyjrzał
się uważniej. W końcu zrozumiał. Powstrzymał
13
uśmiech i skupił się na zaprzęgu, wciąż jeszcze trawiąc
swoje nowe odkrycie.
Gładkość między udami świadczyła sama za siebie
- prześladowca Cyna był... kobietą.
Sytuacja wyglądała nader ciekawie. Cyn zaczął pogwizdywać
z cicha.
- Przestań hałasować!
Zamilkł i popatrzył uważnie na swą towarzyszkę
podróży. Kobiety bardzo rzadko mówiły urywanym,
chrapliwym głosem, a fryzura oraz kapelusz nie pozostawiały
miejsca na upięte pod spodem loki. Więc
może jednak się mylił?
Od niechcenia powiódł wzrokiem w dół i przekonał
się natychmiast, że jego podejrzenia są słuszne.
Kobieta (gdyż jednak nią była) miała na sobie bryczesy
do kolan, a pod nimi żadnego męskiego „ekwipunku".
I choć nogi wydawały się dobrze umięśnione,
pończochy odsłaniały krągłości, jakie w żadnym
wypadku nie mogły należeć do mężczyzny,
- Jak daleko jeszcze? - spytał, dotykając lekko batem
zmęczonego wierzchowca z drugiej pary. Wjeżdżali
właśnie na wyjątkowo wyboistą drogę. - Co
za diabelski trakt!
- To ten dom przed nami. Powóz ukryjemy w ogrodzie.
A konie zostaną tam na popas.
Cyn popatrzył na wjazd z uskokiem głębokim jak
rów i zaczął się zastanawiać, czy powóz pokona tak
niebezpieczny przejazd. Poniechał jednak obaw - był
zbyt zaabsorbowany myślą o tym, co przyniesie kolejny
etap tej przygody.
Pokrzykiwaniem i batem zmusił zaprzęg, by ruszył
naprzód. Gdy powóz wpadł w głęboką koleinę, a następnie
z nagłym szarpnięciem wyskoczył z powrotem
do góry, Cyn omal nie spadł z kozła. Nadwerężona
oś jęknęła, ale nie pękła. Zadowolony z osią-
14
gniętego sukcesu ustawił zaprzęg za drzewami; był
bardzo ciekaw, czy dziewczyna doceniła należycie jego
starania. Cyn zdyskontował sobie wreszcie swoje
zamiłowanie do powożenia, które żywił jeszcze jako
uczeń.
- Nieźle - mruknęła niewdzięcznie.
Cyn pomyślał, że owa tajemnicza dama urozmaici
mu życie. Ponad szalem widział tylko zimne, szare
oczy. Pomyślał, że usta kobiety są pewnie zaciśnięte
w linijkę.
- Na co się gapisz? - warknęła.
- Powinienem ci się dobrze przyjrzeć, żeby potem
podać rysopis władzom.
Przyłożyła mu pistolet do twarzy.
- Głupiec z ciebie. Mogę cię przecież zabić. Niby
co mogłoby mnie przed tym powstrzymać?
Nie spuszczał z niej wzroku.
- Gra fair. Czy należysz do ludzi, którzy mogliby
zabić bez powodu?
- Powód jest jasny - ocalić szyję.
- Daję ci słowo, że nie wydam cię władzom - odparł
Cyn z uśmiechem.
Pistolet opadł w dół. Patrzyła na niego w milczeniu.
- Kim ty, u diabła, jesteś?
- Nazywam się Cyn Malloren. A ty?
Zauważył, że omal nie wpadła w pułapkę i nie wymieniła
prawdziwego nazwiska. Ugryzła ...
dargoa