Żeromski Stefan-Zapomnienie.pdf

(68 KB) Pobierz
Zapomnienie
Zapomnienie
Zapowiedzieliśmy gajowemu Lalewiczowi, że nazajutrz
przed świtem będziemy u niego, skąd ma nas poprowadzić
na młode kaczki, "klapaki" - do jemu tylko wiadomego
smugu nad stawem.
Słowo się rzekło - trzeba było wstać przed drugą w nocy,
naciągnąć długie buty i iść. Idziemy tedy z panem Alfredem,
papierosy palimy, gwarzymy od niechcenia... Idziemy twardą
ścieżką między zbożami. Zgięte już ku ziemi kłosy okwitłego
żyta do twarzy nam niemal dostają - na każdym z nich wiszą
ogromne krople rosy. Z rozkoszą przesuwasz rękę po
mokrych kłosach i pozwalasz, by cię biły po twarzy. Pachnie
zboże...
Czasami pociąga od Wisły nie wiatr, lecz zdrowy chłód,
niby wilgotny oddech ziemi ukrytej w nocy. Nie porusza on
ścian zboża, lecz je głaska, dotyka ustami jak pocałunek.
Wtedy kłosy leniwo, przez sen tłuką się o siebie i cichy szmer
płynie w zbożu. Strząśnięte krople zlatują z łuski kłosów,
przypadają do kolan ich, z kurzu zzutych, i wiszą tam do
świtu. Z bardzo daleka, z głębi olszyn nad rzeczką, dolatuje
odgłos pieśni słowika. Leci po rosie tkliwe nawoływanie:
przyjdź, przyjdź, przyjdź!... i nie wysłuchane cichnie między
trawami. Nastaje cisza długa, póki nie wypłynie z niej
staccato ekstatycznej, gwałtownej, namiętnej, nerwowej,
upajającej miłosnej pieśni. I ta zacichnie w rosach dalekich...
Wtedy zadumane olszyny słuchają urwanych, radosnych
wybuchów głosu, podobnych do pocałunków. Ale nie czas
nam słuchać Szopena olszyny.
Wkraczamy już na szerokie łąki. Nad lasem ciemność się
zmniejsza - nie rozprasza się jeszcze, lecz rzednie. Jest tam
niby łuna dogasającego pastuszego ogniska. Obok nas
ciemno tak jeszcze, że ledwo możemy dojrzeć wyźła Puka, o
dwa kroki biegnącego przed nami. Zbliżamy się, brnąc po
wysokiej trawie, do lasu i idziemy jego brzegiem po
wrzosach, utykając na kretowiskach i krzaczkach jałowcu.
Derkacze skrzeczą na przemiany w łąkach, gdzieś daleko
odzywa się pierwsza przepiórka i melodyjny jej głos odbija
się w lesie. Weselej iść w ciemności z jej wołaniem: -
pójdźcie żąć, pójdźcie żąć!...
Jak woda przypływają i otaczają nas zimne fale leśnego
chłodu, nasycone zapachem poziomek, jałowcu, młodej
wikliny, smoły sosnowej, całym tym nie dającym się opisać,
wilgotnym, gęstym, duszącym, a tak zdrowym zapachem
lasu, ukrytego w mgłach porannych. Pachnie to jak dziki
bukiet.
Bladoniebieski firmament zaczyna wreszcie przeświecać
między gałęziami sosen. Zdało się, że eter przejrzysty las
napełnia. Nieruchomo, bezwładnie, jakby pogrążone w
znużeniu, leżą w powietrzu zwieszone ku ziemi gałęzie
sosen. Kontury grubych, w burych sukmanach pni sosnowych
odkreślają się już, a jednak toną w niebieskości jak ryby w
wodzie, plamami są w jednym wielkim kolorze, rozpływają
się w tym żywiole, w szarym przedświcie. Dostrzec już
można mgły nad łąkami i pod niezmiernie ostrym kątem
padający na nie cień lasu. I odbywa się w oczach zawzięta
walka, bój nad boje cienia ze światłem, odbywa się szybko,
niepostrzeżenie, jak uciekanie czasu. Przesuwają się
wszystkie fazy napaści, osłabienia, pogromu... Każda ma
miarę czasu, ma trwanie, żyje, wysila się, walczy, umiera, a
tym straszliwiej, że bez wrzasku, bez odgłosu. Aż wreszcie
cień poczyna ustępować. Jest taka minuta przed wschodem
słońca, gdy zlatuje w głąb krzaków jałowcu i rokicin,
przypada na twarz w trawy, chyłkiem idzie między badylami,
rowami i bruzdami, zbliża się do lasu, wreszcie na łeb na
szyję doń ucieka, aby tam usiąść pod osłoną sosen,
oddychać nocą i patrzeć z wściekłością na bielejące pola. Od
tej minuty głośniej krzyczą derkacze, zaczynają wołać
przeciągle swoje "ku-wyk" czajki i, jak chłop pracowity,
wstaje śpiewać hymn pracy serdeczny brat roli - skowronek.
Drożyna nasza, zarosła trawą, poprzerzynana
wyschniętymi kałużami i korzeniami drzew, wybiega czasami
na łąkę, by znowu ku lasowi zawrócić. Gdy stosując się do jej
kaprysów wyjdziemy z lasu, bierzemy oddalone krzaki za
pasące się konie, zbliżamy się ku nim z ostrożnością
nadzwyczajną po to chyba, by je kopnąć nogą ze źle tajoną
złością, gdy się okażą w całej swej niewinności, rosą białą od
stóp do głów jak komżą okryte.
Nareszcie purpurowym płomieniem zapala się zorza nad
lasem. Złotopąsowymi brzeżkami otaczają się białe chmurki
leżące na niebie jak plamy od bezmyślnych pociągnięć
pędzlem na nie zaczętym obrazie. Zdaje się, że jakaś ręka
szybko ściąga z widnokręgu oponę czarną i ostatek
ciemności wsiąka w ziemię. Wstają wsie z ich wysokimi
topolami, co się w świtaniu niebieskimi wydają, kępy drzew,
drogi, pola uśmiechnięte i dalekie, dalekie smugi lasów
granatowych, jak ogromne zastygłe fale.
Zbliżyliśmy się właśnie do "gajówki" Lalewicza, stojącej
między chojakami na wydmuchu piaszczystym.
Lalewicz siedział już na progu. Gdyśmy podeszli, zerwał
się strasznie szybko, czapkę z zielonym lampasem miętosił w
garści i kłaniał się, trzaskając obcasami po oficersku. Jest to
okrągły człowieczek z tłustą twarzą, uśmiechający się
zabawnie, jakby wszystkie zęby miał trzonowe.
- Lalewicz, kaczki będą? - zagadnął pan Alfred.
- Chmary, jaśnie panie, chmaaary!
- No, to jazda! Prowadź!
Zapaliliśmy papierosy, przełożyliśmy lankastrówki z
lewych ramion na prawe - i jazda! Lalewicz maszerował
przodem, ja na ostatku. Mgły bielusieńkie kłębią się, kotłują
na miejscu, przewalają jak słupy dymu. Wierzchołki drzew i
wikliny dają się widzieć czasami z głębi nich jak czarne
plamy i giną znowu. Na rosie, białej jak mleko,
ciemnozielonymi, prawie czarnymi pasami znaczą się ślady
naszych butów.
- Piękności będzie dzień! - wypalił Lalewicz, pragnąc
widocznie dla samej przyzwoitości coś mówić.
- Uhm! - mruknął pan Alfred.
Nagle Lalewicz stanął i przykucnął nawet.
- Ehe-hej! ptaszek! - wyszeptał wpatrując się w ziemię.
Na mokrej trawie znać było świeży, w kierunku lasu idący
ślad wozu.
- Deski, jaśnie panie, deski spod tartaka kradnie -
wyszeptał z przekonaniem i z pewnym aż zatkaniem w
gardle.
- Chodźmy, a cichutko - wyszeptaliśmy prawie
jednocześnie i wkroczyliśmy w las za śladem.
Podkradłszy się pod porębę, Lalewicza wysłaliśmy na
zwiady, sami zaś usiedliśmy w cieniu. Wyszedł na polanę,
między pniaki jak lis, uśmiechnął się, nie przysiągłbym
nawet, czy się nie oblizał - i kiwnął na nas palcem.
Podeszliśmy: w zaroślach leszczyny stał wóz z zaprzężoną
doń szkapiną. Wóz był mały, z niezmiernie wyschniętymi
szprychami w kołach. "Przewodek" z "pośladkiem" połączony
był tylko "rozworą", a na osiach leżały "ryczmany" z
wysokimi kłonicami. IPo prawej stronie dyszla stała kobylina,
przywiązana do orczyków odwiecznymi postronkami. Były
one prawdopodobnie w równym z nią wieku. Chomąto bez
"podkładu" wytarło jej szyję z szerści, "obladry" drewniane
wyżarły boki, stare wędzidło wygryzło wargi. Chomąto
zsunęło się jej z kłębu na uszy, gdyż spuściła łeb i,
przymrużając oczy z wyrazem nieopisanego znużenia,
szczypała trawę. Muchy i bąki siadały na jej szyi, gryzły
grzbiet ostry jak piła, ssały pod brzuchem, właziły w oczy.
Nie raczyła ich zegnać i jeżeli machnęła ogonem, to tak sobie
odruchowo, czego zwyczaj.
Marna skóra wisiała na niej jak sakpalto na szkielecie;
zerwane nogi ledwo podtrzymywały ciężar kości; nie zwróciła
na nas najmniejszej, nawet przelotnej uwagi, pomimo że
Lalewicz "penetrował" już koło naszelnika, oglądał postronek
okręcony o kłonicę i pełniący obowiązki lejców. Kazali jej tu
stać - to stoi; zdejmą skórę - niech zdejmują...
- Bogaty, psia kość, moderunek! - mruknął gajowy. -
Żeby choć krzta rzemienia... Powrózek na powrózku - dodał z
żalem. Usiedliśmy pod sosną w oczekiwaniu. Lalewicz zza
krzaka główkę wysunął, mruga oczkami i uśmiecha się: -
dostrzegł go już, Wieka Obalę.
Idzie Obala cichaczem, chyłkiem między krzakami, niosąc
na ramieniu cztery deski. Ogląda się, nasłuchuje, czasem
przysiadzie i miga się między zaroślami jego czerwona
magiera.
- Czterocalówki! - szepce nam za uchem gajowy
tajemniczo jak na spowiedzi.
Dopada do nas Obala, ma już złożyć na wozie deski i
umykać - aż tu wyrasta przed nim jak spod ziemi Lalewicz,
kłania się i powiada:
- Bon-dziur, Obala...
Chłop cisnął deski na ziemię, splunął nieznacznie i stoi.
Było pewnego rodzaju podobieństwo między nim i jego
kobyłą. i Chudy, wyschnięty, wywiędły, sczerniały, niski, z
niebywale szerokimi i wypukłymi plecami - robił wrażenie
jakiegoś narzędzia do podważania ciężarów, czegoś w
rodzaju dźwigni...
Spod olbrzymiej jak poduszka czerwonej magiery
wysuwały się włosy długie, bez połysku, nie czesane od
dawna, bo wisiały w nich źdźbła słomy i siana. Miał na sobie
dwa kawały płótna: koszulę do kolan zgrzebną w kształcie
spódnicy, pod szyją na czerwoną tasiemkę zawiązaną i
przepasaną na biodrach pasikiem; spod koszuli do kostek
sięgały spodnie, takież zgrzebne, a takie stare, takie czarne i
tak podarte, że patrząc na nie doznawało się chęci wołania
wniebogłosy: dawajcie, Obala, wasze spodnie na wystawę
paryską, niech wie cywilizacja, że i wy produkujecie 'rzeczy
wygody w miarę sił i środków! Kolana miał zgięte raz na
zawsze jak konik polny i na tych kolanach dziury w
spodniach, nie wskutek rozdarcia powstałe, ale wytarte,
okrągłe, jak od wypalenia. Patrzałem na jego nogi, przerosłe
gnojem, czarne, z wykrzywionymi palcami, z paznokciami
jak u zwierzęcia, z piętami spłaszczonymi i wypchniętymi w
tył, i doszedłem do przekonania, że cywilizacja nie zaniosła
chyba do garderoby Obali ani jednej jeszcze pary butów.}
A twarz nie była brzydka: - zwykła chłopska twarz niby
wykuta z piaskowca przez początkującego rzeźbiarza,
bezmyśl nie zimna i spokojna, twarz iście dżentelmeńska,
niczym nie poruszona. Od nosa zbiegały ku brodzie dwie
zmarszczki głębokie, w których skóra bledszą była cokolwiek
niż na twarzy i szyi, czarnych od opalenia.
Podnieśliśmy się z ziemi - i wtedy nas dopiero Obala
dojrzał. Ściągnął z głowy magierę, odgarnął garścią włosy z
czoła i, kłaniając się nam, palnął w ziemię czapczyskiem.
- Pochwalony Jezus Chrystus! - powiada.
- A na wieki, na wieki, mój bracie! - rzekł pan Alfred.
Chwalisz ładnie Pana Boga...
Chłop nic. Patrzy na nas od niechcenia. Czeka.
Pan Alfred usiadł obok niego na pniaku i mówi:
- Mój Obala... bo Obala się nazywasz, prawda?... Otóż,
mój Obala, ładnie to jest, żebyś ty w biały dzień szedł do
cudzego lasu i tak sobie bez żenady brał, co ci się podoba?
Powiedzże mi: ładnie to jest? I kary się boskiej nie boisz, i
tego... No, i jakże tu ciebie uważać za sąsiada, za obywatela,
za, że tak powiem, brata?...
- Doprosom się łaski...
- Dajże pokój, proszę cię, dajże pokój. Pójdziesz za te
deski do kryminału, bo ja tu od was niedługo z kijkiem bym
wyszedł, Uważasz mię?...
- Uwazom, jaśnie panie.
Podczas gdy Obala "uważał", Lalewicz przysunął się do
niego nieznacznie i tak go zgrabnie jakoś chwycił za
czuprynę, że chłop ani się spostrzegł. Za chwilę miałem
sposobność", obserwowania przebiegu operacji tak zwanego
bicia w mordę. Prawą pięścią Lalewicz bił, lewą trzymał
Obalę za czub. Chłop od czasu do czasu odganiał go ręką jak
komara, mówiąc doń spokojnie:
- Odydź, Lalewic, odydź...
- Między oczy! - rzekł pan Alfred, częstując mię
papierosem i zapaloną szwedzką zapałką.
"Dał" mu Lalewicz między oczy, dał w zęby, w nos, w
gardziel raz, drugi, trzeci, czwarty, piąty... Zobaczyłem krew,
sączącą się cienką strugą z nosa chłopa. Lalewicz bije precz,
aż podskakuje... Wreszcie daje się słyszeć przejmujący,
okrutny, wstrętny, obrzydliwy płacz człowieka mordowanego
i nagle zakrzywione palce wpijają się w gardło gajowego.
Zerwał się wtedy pan Alfred i dał Obali jedno uderzenie, tak
zwane durch gdzieś w brodę - takie, że, jak to mówią, nakrył
się nogami i jak kamień wpadł w krzaki. Trochę go tam
jeszcze obcasami poszturchał gajowy i wrócił do nas spocony
i zarumieniony.
Chłop wstał niebawem, krwią plując i usta ocierając
rękawem koszuli. Okazało się, że nawet pięciu palców, jakie
tradycja na policzku "zamalowanego" mieć chce, nie było...
Wypluł się, wysapał, otarł podbite oczy i zaczął odmotywać
postronek od kłonicy.
- Lalewicz, pójdziesz mi w południe do pana Biedermana i
poprosisz o napisanie skargi na Obalę o kradzież desek -
rzekł uroczyście pan Alfred.
Chłop "podjął" pod nogi dziedzica.
- Doprosom się łaski, jaśnie dziedzicu!... daruj mi une
deski.
- Dzisz go, "psiandsza!" (psia dusza)... amator! -
zapiszczał gajowy.
- Daruj, jaśnie panie!
- Dlaczegóż to mam ci darować, mój Obala?
- Pierwszy i ostatni raz, jaśnie panie... Ni razickum tu nie
beł i nie będę... Trumnę przecie trza zbić, a tu głód taki, co
"okez"...
- Jaką trumnę?
- Lo chłopoka. Syn mi niby pomar, Wojtek.
- A więc kradniesz? Na trumnę nawet kradniesz? Pomyśl
tylko, jakiś ty łajdak...
- A i skądże wezne? skąd wezne? - zapytał dziwnie szybko
i tupiąc śmiesznie nogami. - Tu pochówek, dobrodziejowi
pięć rubli, pokładne rubel, a my oba już miesiąc zimioka nie
widzimy. Daruj, jaśnie panie, smiełuj się...
- Zobaczę, mój Obala, czy prawdę mówisz, czy ci umarł
syn rzeczywiście. Prowadź nas.
Wrzucił chłop deski na wóz, zaciął szkapę i ruszyliśmy.
Obala ciężko szedł przodem obok szkapy, szeroko rozstawiał
nogi i zacinał ją co chwila.
Obydwoje potykali się jakoś...
Wyszliśmy znowu na łąki. Przecudowny, jaśnie
wielmożny, urągający wszelkiemu opisowi puklerz słońca
wyszedł nad szczyty lasów. Mgły przejrzystymi obłokami
unosiły się w niebo - rosa tylko jeszcze jak obrus biały leżała
na łąkach.
Mała wioseczka tuliła się niedaleko do ściany parowu.
Chałupa Obali świeżo zbudowaną była, brakowało jej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin