ebooks.pl MARCEL PROUST W POSZUKIWANIU STRACONEGO CZASU T.1 W STRONĘ SWANNA.doc

(1868 KB) Pobierz

I

Przez długi czas kładłem się spać wcześnie. Niekiedy, ledwiem zgasił świecę, oczy zamykały mi się tak pręd­ko, że nie zdążyłem powiedzieć sobie: „Zasypiam." I w pół godziny potem myśl, że czas byłby zasnąć, bu­dziła mnie: chciałem odłożyć książkę, którą, zdawało mi się, że trzymam jeszcze w ręce, i zgasić światło; nie przestałem, śpiąc, zastanawiać się nad tym, com prze­czytał; ale te refleksje przybierały charakter nieco szczególny; zdawało mi się, że to ja sam byłem tym, o czym mówiła książka: kościołem, kwartetem, rywali­zacją Franciszka I z Karolem V. Przeświadczenie to trwało jeszcze kilka sekund po przebudzeniu; nie ra­ziło mego rozumu, ale ciążyło mi jak łuski na oczach i nie pozwalało im uświadomić sobie, że świeca już się nie pali. Następnie świadomość ta zaczynała mi być nie­zrozumiała, niby po metempsychozie myśli z poprzed­niego istnienia; treść książki odrywała się ode mnie, mogłem wrócić do niej albo nie; natychmiast odzyski­wałem wzrok i czułem się bardzo zdziwiony, że widzę dokoła siebie ciemność, słodką i kojącą dla oczu, ale bardziej może jeszcze dla ducha, któremu wydawała się rzeczą bez przyczyny, niezrozumiałą, rzeczą na­prawdę ciemną. Pytałem sam siebie, która może być godzina; słyszałem gwizd pociągów, który — bliższy lub dalszy — jak śpiew ptaka w  lesie,  uwydatniając

odległości, określał mi rozmiar pustkowia, kędy po­dróżny spieszy do najbliższej stacji; ścieżka, którą idzie, wyryje się w jego pamięci dzięki podnieceniu zrodzo­nemu z nieznanej okolicy, z niezwyczajnych czynności, z niedawnej rozmowy i z pożegnań w kręgu obcej lam­py, biegnących za nim w ciszy nocnej, z bliskiej wre­szcie słodyczy powrotu.

Przyciskałem czule twarz do pulchnych policzków poduszki, które, pełne i świeże, są niby policzki na­szego dzieciństwa. Pocierałem zapałkę, aby spojrzeć na zegarek. Blisko północ. Jest to chwila, kiedy cho­ry, który musiał puścić się w podróż i spać w obcym hotelu, obudzony atakiem choroby, cieszy się widząc pod drzwiami smugę dnia. Co za szczęście, to już rano! Za chwilę służba wstanie, będzie mógł zadzwonić, przy­będą mu z pomocą. Nadzieja rychłej ulgi dodaje mu sił do cierpienia. Właśnie zdawało mu się, że słyszy kroki; kroki zbliżają się, potem oddalają. A smuga dnia, która była pod drzwiami, znikła. To północ: właś­nie zgaszono gaz; ostatni służący odszedł i trzeba bę­dzie przetrwać całą noc, cierpiąc bez ratunku.

Zasypiałem na nowo. Czasami miałem już tylko krót­kie chwile ocknienia: tyle, aby usłyszeć trzeszczenie wyschłej boazerii, aby otworzyć oczy, wlepić je w ka­lejdoskop mroku i — dzięki chwilowemu błyskowi świadomości — kosztować snu, w którym pogrążone są meble, pokój, wszystko, czego ja byłem tylko czą­stką i z czym niebawem znów się łączyłem w bez-czuciu. Lub też śpiąc cofałem się bez wysiłku w mi­niony na zawsze wiek mojego dawnego życia; odnaj­dywałem któryś z moich dziecinnych lęków, na przy­kład ten, że wuj pociągnie mnie za pukiel włosów: obawa, której położył koniec dzień — data nowej dla mnie ery — kiedy je obcięto. Zapomniałem o tym wy­darzeniu we śnie: odnajdywałem jego pamięć, skoro

tylko udało mi się zbudzić, aby się wymknąć z rąk wuja; ale przez ostrożność kryłem całkowicie głowę w poduszkę, zanim miałem powrócić w świat snów.

Czasami, tak jak Ewa urodziła się z żebra Adama, kobieta rodziła się w czasie snu z niewłaściwej pozycji mego uda. Tworzyła się z rozkoszy, której doznania byłem bliski — a ja wyobrażałem sobie, że to ona mi ją ofiaruje. Ciało moje, które czuło w jej ciele własne ciepło, pragnęło się z nim połączyć; budziłem się. Resz­ta ludzi wydawała mi się czymś bardzo dalekim wobec tej kobiety, którą opuściłem zaledwie przed chwilą; policzek mój był ciepły jeszcze od jej pocałunku, ciało zdrętwiałe od ciężaru jej ciała. Jeżeli jak zdarzało się niekiedy, miała rysy kobiety, którą znałem w życiu, chciałem się oddać całkowicie temu zadaniu: odnaleźć ją, jak ci, którzy puszczają się w podróż, aby ujrzeć na własne oczy upragniony kraj, i wyobrażają sobie, że można kosztować w rzeczywistości czaru marzenia. Pomału wspomnienie jej pierzchało, zapominałem córy swoich snów.

Człowiek, który śpi, trzyma w krąg siebie nić go­dzin, porządek lat i światów. Radzi się ich instynktow­nie, budząc się, i odczytuje z nich w jednej sekundzie punkt ziemi, w którym się znajduje, czas, który upły­nął aż do jego przebudzenia się; ale ich szeregi mogą się zmącić, przerwać. Niech nad ranem po bezsennej nocy sen zdejmie go podczas czytania w pozycji nazbyt różnej od tej, w której śpi zazwyczaj, wystarczy pod­niesionego ramienia, aby zatrzymać i cofnąć słońce; i w pierwszej minucie przebudzenia nie będzie już wiedział, która godzina, będzie myślał, że się dopiero co położył. Niech się zdrzemnie w pozycji jeszcze nie-wygodniejszej i bardziej niezwykłej, na przykład po obiedzie w fotelu — wówczas przewrót w wyważo­nych z orbit światach będzie kompletny; czarnoksięski

fotel pogna z nim z zawrotną szybkością poprzez czas i przestrzeń i w chwili otwarcia powiek będzie myślał, że zasnął kilka miesięcy wprzód w innej okolicy. Ale wystarczało, żeby, nawet we własnym łóżku, sen mój był głęboki i odprężył całkowicie władze ducha; wów­czas duch porzucał miejsce, w którym zasnąłem, i kie­dym się budził w nocy nieświadom, gdzie się znajduję, w pierwszej chwili nie wiedziałem nawet, kim jestem; miałem jedynie, w pierwotnej jego prostocie, poczucie istnienia, takie, jakie może drżeć w duszy zwierzęcia; byłem bardziej nagi niż człowiek jaskiniowy; ale wów­czas wspomnienie — jeszcze nie miejsca, gdzie byłem, ale paru miejsc, które zamieszkiwałem niegdyś i gdzie mógłbym być — schodziło ku mnie niby pomoc z gó­ry, aby mnie wydobyć z nicości, z której nie byłbym mógł wyrwać się sam; przebiegałem w jednej sekun­dzie wieki cywilizacji, zanim mętnie dojrzany obraz lampy naftowej, następnie koszuli z wykładanym koł­nierzem odtworzyły mi z wolna prawdziwe rysy moje­go ja.

Być może, iż nieruchomość rzeczy dokoła nas na­rzucona im jest przez naszą pewność, że to są te, a nie inne, przez nieruchomość naszej myśli w obliczu nich. To pewne, że kiedy się tak budziłem, gdy myśl sza­motała się próbując — bezskutecznie — dojść, gdzie jestem, wszystko kręciło się dokoła mnie w ciem­ności — rzeczy, kraje, lata. Ciało moje, zbyt odręt­wiałe, aby się poruszyć, siliło się wedle form własnego zmęczenia odczytać pozycję swoich członków, aby z nich wywnioskować o kierunku ściany, o położeniu mebli, aby odtworzyć i nazwać mieszkanie, w którym się znajdowało. Pamięć ciała, pamięć własnych żeber, kolan, ramion, nastręczała mu kolejno różne pokoje, w których sypiało, podczas gdy dokoła niewidzialne ściany, zmieniając miejsce wedle kształtu wyrojonego

pokoju, wirowały w ciemnościach. I zanim nawet myśl, wahając się na progu czasów i kształtów, zidentyfiko­wała mieszkanie zestawiając okoliczności, ono — moje ciało — przypominało sobie dla każdego mieszkania rodzaj łóżka, położenie drzwi, światło okien, istnienie korytarza, wraz z myślą, którą miałem zasypiając tam i którą odnajdywałem budząc się. Mój zesztywniały bok, próbując odgadnąć swoje położenie, widział się na przykład na wprost ściany, w wielkim łóżku z bal­dachimem, i natychmiast powiadałem sobie: „O, usną­łem, mimo że mama nie przyszła mi powiedzieć do­branoc"; byłem na wsi u dziadka, zmarłego od wielu lat; a ciało moje, bok, na którym spoczywałem — wier­ne piastuny przeszłości, której duch mój nie powinien był nigdy zapomnieć — przypominały mi płomień noc­nej lampki z czeskiego szkła, w kształcie urny, zawie­szonej u sufitu na łańcuszkach, kominek ze sieńskie-go marmuru w mojej sypialni w Combray, u dziad­ków, w odległych dniach, które w tej chwili wskrze­szałem nie wyobrażając ich sobie dokładnie, a które ujrzałbym lepiej za chwilę, po całkowitym przebudze­niu się.

Potem odradzało się wspomnienie nowej pozycji; ściana pomykała w przeciwnym kierunku: byłem w swoim pokoju u pani de Saint-Loup, na wsi. Mój Boże, jest co najmniej dziesiąta, musi już być po obie­dzie! Za długo widać przeciągnąłem wieczorną sjestę, którą odbywam wróciwszy ze spaceru z panią de Saint-Loup, zanim włożę frak. Bo wiele lat upłynęło od Combray, gdzie, wracając nawet najpóźniej, wi­działem na szybach mojego okna czerwone odblaski zachodu. W Tansonville, u pani de Saint-Loup, prowa­dzi się inny tryb życia; znajduję tam inny rodzaj przyjemności, wynurzając się aż z zapadnięciem nocy, chodząc przy blasku księżyca owymi drogami, na któ-

rych bawiłem się niegdyś w słońcu; a kiedy wracamy, ów pokój, w którym rzekomo usnąłem zamiast ubrać się na obiad, błyszczy z daleka, prześwietlony płomie­niem lampy, niby latarnia morska.

Te zjawiska, wirujące i mętne, nie trwały nigdy dłużej niż kilka sekund. Często moja krótka niepew­ność miejsca, w którym się znajdowałem, nie rozróż­niała rozmaitych przypuszczeń, z których się składała, tak samo jak widząc pędzącego konia nie oddzielamy kolejnych pozycji, które pokazuje kinetoskop. Oglą­dałem to jeden, to drugi pokój z tych, w których mieszkałem w życiu, i w końcu przypominałem je so­bie wszystkie w długich marzeniach, które następowa­ły po przebudzeniu. Pokoje zimowe, gdzie leżąc w łóż­ku wtula się głowę w gniazdko uwite z najrozmaitszych rzeczy: z rogu poduszki, z kapy, z kawałka szala i z numeru „Débats roses", przy czym spaja się wszyst­ko razem, techniką ptaków, ugniatając to sobą bez koń­ca; gdzie w mroźny czas miło jest czuć się bezpiecz­nym niby jaskółka morska w swoim ciepłym gniazdku pod ziemią i gdzie opodal ognia płonącego całą noc w kominku śpi się w płaszczu ciepłego i dymnego po­wietrza, przeszywanego blaskami rozpalających się ko­lejno polan, niby w bezściennej alkowie, w gorącej jaskini wyżłobionej w łonie samego pokoju, w upalnej i ruchomej w swych kręgach cieplnych strefie, wie­trzonej podmuchami, które nam chłodzą twarz, a pły­ną z kątów, z okolic okna lub z miejsc oddalonych od ognia i już ochłodzonych; pokoje letnie, gdzie miło jest czuć się zespolonym z ciepłą nocą, gdzie blask księżyca, wsparty na uchylonych okiennicach, rzuca aż do stóp łóżka swoją zaczarowaną drabinę; gdzie śpi się prawie na wolnym powietrzu, niby sikora kołysana wiatrem na czubku promienia; czasami pokój Louis XVI,  tak wesoły,  że nawet pierwszego  wieczora  nie

czułem się w nim zbyt nieszczęśliwy; gdzie kolumienki lekko podtrzymujące sufit rozchylały się z takim wdziękiem, aby wskazywać i chronić miejsce łóżka; czasami, przeciwnie, ów pokój mały, a tak wysoki, wznoszący się stożkowato na wysokość dwóch pięter i częściowo wyłożony mahoniem, gdzie od pierwszej sekundy czułem się moralnie zatruty nieznanym za­pachem bagna przeciw molom, przekonany o wrogości fioletowych firanek i o bezczelnej obojętności zegara skrzeczącego głośno, tak jakby mnie tam nie było; gdzie dziwaczne i bezlitosne lustro o czworograniastych nogach, zagradzając ukośnie jeden kąt pokoju, żłobiło sobie nieprzewidziane miejsce w błogiej pełni mego zwykłego pola widzenia; gdzie myśl, siląc się przez godziny całe zmienić miejsce, naciągnąć się wzwyż, aby przybrać ściśle kształt pokoju i wypełnić go wre­szcie aż do szczytu olbrzymiego leja, wycierpiała tam wiele ciężkich nocy, gdy leżałem wyciągnięty w łóż­ku, z podniesionymi oczami, z czujnym uchem, z opor­nymi nozdrzami, z bijącym sercem, dopóki wreszcie przyzwyczajenie nie zmieniło koloru firanek, nie ka­zało zmilczeć zegarowi, nie nauczyło litości skośnego i okrutnego lustra, nie stłumiło, o ile nie wygnało zu­pełnie, zapachu bagna i nie zmniejszyło znacznie po­zornej wysokości sufitu. Przyzwyczajenie! — robotnica zręczna, ale bardzo powolna, która zrazu pozwala na­szemu duchowi cierpieć całe tygodnie w tymczasowej siedzibie, ale którą mimo wszystko winniśmy błogo­sławić, bo bez przyzwyczajenia, zdany na własne środ­ki, duch nasz nie byłby zdolny uczynić nam żadnego mieszkania mieszkalnym.

Tak, teraz byłem już rozbudzony; ciało moje okrę­ciło się ostatni raz i dobry anioł pewności zatrzymał wszystko dokoła mnie, ułożył mnie pod moją kołdrą, w moim pokoju, i ustawił mniej więcej na swoim miej-

scu w ciemności komodę, biurko, kominek, okno wy­chodzące na ulicę i dwoje drzwi. Ale na próżno wie­działem, że nie znajduję się w tamtych mieszkaniach, które w mętnej chwili przebudzenia, jeżeli nie jawiły mi się w wyraźnym obrazie, to przynajmniej pozwala­ły mi wierzyć w ich możliwość; pamięć moja już dzia­łała; zazwyczaj nie starałem się usnąć natychmiast; spędzałem większą część nocy przypominając sobie dawniejsze życie, w Combray u ciotecznej babki, w Balbec, w Paryżu, w Doncières, w Wenecji, gdzie indziej jeszcze, przypominając sobie miejsca, osoby, które tam znałem, i to, com sam widział, i to, co mi o nich opowiadano.

W Combray codziennie pod wieczór, na długo za­nim miałem się położyć do łóżka i pędzić bezsenne godziny z dala od matki i babki, sypialnia moja sta­wała się stałym i bolesnym punktem moich myśli. Aby mnie rozerwać w owe wieczory, gdy miałem minę zbyt żałosną, dano mi latarnię magiczną, którą przed obia­dem zakładano na lampę. Na kształt dawnych archi­tektów i szklarzy z epoki gotyku, latarnia ta zmienia­ła nieprzejrzystość ścian w nieuchwytne iryzacje, w nadprzyrodzone, wielobarwne zjawy, w których le­gendy malowały się niby w drgającym i ulotnym wi­trażu. Ale smutek mój wzrastał jedynie, bo już sama zmiana oświetlenia wystarczała, aby we mnie zniszczyć przyzwyczajenie do mego pokoju, dzięki któremu to przyzwyczajeniu poza męką chodzenia spać stał mi się on znośny. Teraz nie poznawałem go już, czułem się w nim niespokojny niby w pokoju hotelowym lub w szwajcarskim domku, gdzie bym się znalazł po raz pierwszy, wysiadłszy z pociągu.

Trzęsąc się na swoim koniu Golo, pełen okropnych zamiarów, wynurzał się z trójkątnego lasku, pokrywa­jącego aksamitną zielenią zbocze, i posuwał się pod-

skakując ku zamkowi biednej Genowefy Brabanckiej. Żamęk ów ścięty był linią krzywą, będącą niczym in­nym, jak tylko owalem ramy, którą wsuwało się w ro­wek latarni. Było to skrzydło zamku, przed nim zaś rozciągała się błoń, gdzie marzyła Genowefa, strojna w błękitny pasek. Zamek i błoń były żółte; zanim je jeszcze ujrzałem, znałem ich kolor; wcześniej bowiem niż szkło latarni złocistobrązowy dźwięk nazwy Bra-bantu objawił mi to nieomylnie. Golo zatrzymywał się chwilę, aby melancholijnie słuchać komentarza czy­tanego przez moją cioteczną babkę (dla uproszczenia będę ją nazywał ciotką), tak jakby go rozumiał dosko­nale, dostrajając do objaśnień tekstu swoją pozę z po­wolnością nie pozbawioną majestatu; po czym oddalał się tym samym nierównym krokiem. I nic nie mogło powstrzymać jego powolnej wędrówki. Kiedy się ru­szyło latarnię, widziałem konia Gola, jak dalej sunął po firankach, wzdymając się ich fałdami, wciskając się w ich załamania. Ciało samego Gola, z materii równie nadprzyrodzonej co materia jego konia, da­wało sobie radę z wszelką rzeczową przeszkodą, z wszelkim spotkanym w drodze przedmiotem, czyniąc zeń sobie kościec i wchłaniając go, choćby to była klamka u drzwi, na której oblepiała się natychmiast i wypływała niezwyciężenie jego czerwona szata albo jego blada twarz, zawsze jednako szlachetna i melan­cholijna, ale nie zdradzająca żadnego wzruszenia tą transwertebrac j ą.

Niewątpliwie miały dla mnie urok owe lśniące pro­jekcje, które zdawały się wyłaniać z przeszłości Mero-wingów i snuły dokoła mnie tak dawne odblaski hi­storii. Ale nie umiem powiedzieć, jak nieswojo dzia­łało na mnie to wkroczenie tajemnicy i piękności w po­kój, który zdołałem wypełnić swoim j a tak, iż nie więcej zwracałem uwagę na niego niż na samego sie-

bie. Skoro ustało znieczulające działanie nawyku, za­czynałem myśleć, czuć — rzeczy tak smutne... Klamka, która różniła się dla mnie od wszystkich innych klamek tym, że otwierała się jak gdyby sama, bez konieczności mojego udziału (tak dalece naciskanie jej stało mi się bezwiedne), służyła oto teraz za ciało astralne dla Go­la. I z chwilą gdy dzwoniono na obiad, spieszno mi było biec do jadalni, gdzie wielka wisząca lampa — która nie znała Gola ani Sinobrodego, a znała rodzi­ców i pieczeń duszoną — rzucała swoje cowieczorowe światło; i spieszno mi było wpaść w ramiona mamy, którą nieszczęścia Genowefy Brabanckiej czyniły mi tym droższą, gdy zbrodnie Gola kazały mi tym skru­pulatniej badać własne sumienie.

Po obiedzie, niestety, trzeba mi było niebawem opuś­cić mamę, która zostawała, aby rozmawiać z innymi w ogrodzie, jeżeli było ładnie, lub w saloniku, gdzie wszyscy się skupiali, o ile był deszcz. Wszyscy, z wy­jątkiem babki, która uważała, że „to litość bierze, że­by siedzieć w zamknięciu na wsi", i w dnie nazbyt wielkiej słoty miała nieustanne zatargi z ojcem, po­nieważ ojciec wysyłał mnie, abym szedł czytać do pokoju zamiast zostawać na dworze. „To nie jest spo­sób, aby dziecko wyrosło silne i energiczne — mó­wiła smutno — zwłaszcza ten mały, który tak potrze­buje sił i woli." Ojciec wzruszał ramionami i spoglądał na barometr, bo lubił meteorologię, gdy matka, sta­rając się nie robić hałasu, aby mu nie przeszkadzać, patrzała nań z tkliwym szacunkiem, ale niezbyt usil­nie, aby się nie starać przeniknąć tajemnicy jego wyż­szości. Ale co się tyczy babki, w każdą pogodę, na­wet kiedy lało jak z cebra i kiedy Franciszka spiesznie wnosiła szacowne fotele trzcinowe, z obawy aby nie zmokły, widziało się ją w pustym i smaganym ulewą ogrodzie, jak odgarnia rozrzucone siwe kosmyki, iżby

czoło jej lepiej nasiąkło zbawiennym wiatrem i desz­czem. Powiadała: „Nareszcie się oddycha!", i przebie­gała ociekające wodą aleje, zbyt symetrycznie, jak na jej gust, wytyczone przez nowego (a pozbawionego poczucia przyrody) ogrodnika, którego ojciec pytał od rana, czy się wypogodzi. Szła swoim drobnym kro­kiem, entuzjastycznym i nerwowym, zależnym od róż­nych podniet, jakie rodziły w jej duszy upojenie bu­rzą, potęga higieny, niedorzeczność mojego wychowa­nia oraz symetria ogrodu, raczej niż nie znana jej troska, aby fioletowej spódnicy oszczędzić plam błota, pokrywających ją do wysokości, która zawsze była dla pokojówki w równym stopniu rozpaczą jak za­gadką.

Kiedy ten spacer babki odbywał się po obiedzie, jedna jedyna rzecz mogła ją ściągnąć do pokoju. W chwili gdy krąg przechadzki sprowadzał ją perio­dycznie, niby owada, naprzeciw oświetlonego saloniku, gdzie stały likiery na stoliku do gry, wystarczało, że­by ciotka krzyknęła: „Batyldo! chodźże, nie pozwól, aby twój mąż pił koniak!" W istocie, aby podrażnić ją (babka wniosła w rodzinę ojca naturę tak odmien­ną, że wszyscy z niej żartowali i dręczyli ją), ponieważ alkohol był dziadkowi wzbroniony, ciotka dawała mu napić się kilka kropel. Biedna babka wchodziła, pro­siła gorąco męża, aby nie tykał koniaku; gniewał się, wypijał mimo to swój łyczek, a babka odchodziła smut­na, zniechęcona, ale uśmiechnięta, bo była tak pokorna sercem i tak łagodna, że jej tkliwość dla drugich, jej mała dbałość o własną osobą i o własne bóle spływały się w jej spojrzeniu w uśmiech. W uśmiechu babki — na wspak temu, co się widzi u wielu osób — była ironia tylko dla niej samej, a dla nas wszystkch jak­by pocałunek oczu, niezdolnych widzieć tych, których kochała, bez gorącego ich upieszczenia wzrokiem. Mę-

ka, którą jej zadawała ciotka, widok daremnych próśb babki i jej bezsilnej walki, gdy na próżno starała się odebrać dziadkowi kieliszek, to były rzeczy, do któ­rych człowiek przyzwyczaja się z czasem, patrzy na nie śmiejąc się i wesoło bierze stronę prześladowcy, nie chcąc wierzyć w fakt prześladowania; ale wów­czas przejmowały mnie taką grozą, że byłbym chętnie wybił ciotkę. Ale kiedym usłyszał: „Batyldo, chodźże, nie daj mężowi pić koniaku", wówczas, z tchórzostwem już typowo męskim, robiłem to, co robimy my wszy­scy, dorośli, kiedy się zetkniemy z cierpieniem i nie­sprawiedliwością: nie chciałem ich widzieć; biegłem szlochać na sam szczyt domu, koło pokoju szkolnego, pod dach, do małej ubikacji pachnącej irysem, któ­rej przydawała woni dzika porzeczka wyrosła zewnątrz w szczelinie muru i wsuwająca kwitnącą gałązkę przez uchylone okno. Przeznaczona na użytek bardziej spec­jalny i bardziej pospolity, ubikacja ta, z której w dzień widać było aż po zamek w Roussainville-le-Pin, dłu­go służyła mi za schronienie — z pewnością dlatego, że była jedyną, którą wolno mi było zamykać na klucz •— dla wszystkich zajęć wymagających nienaru­szalnej samotności, jak: czytanie, marzenie, łzy i roz­kosz. Niestety! nie wiedziałem, że o wiele smutniej niż drobne wybryki dietetyczne męża mój brak woli, moje wątłe zdrowie, niepewność, jaką była zasnuta moja przyszłość, pochłaniały babkę w czasie tych nie­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin