Wańkowicz Melchior - Na tropach Smętka.rtf

(1622 KB) Pobierz
MELCHIOR WAŃKOWICZ

MELCHIOR WAŃKOWICZ

 

na

tropach

smętka

 

 

CZYTELNIK – 1958

 

 

OPRACOWANIE GRAFICZNE, FOTOMONTAŻE

DOBÓR MATERIAŁU ILUSTRACYJNEGO

MIECZYSŁAWA BERMANA

 

RYSUNKI

KAROLA FERSTERA

Z PRZEDMOWY DO PRZEDWOJENNEGO WYDANIA

Pragnę podziękować tym wszystkim osobom i instytucjom, które wspierały mnie radą, pomocą i informacjami. Znakomitemu znaw­cy zagadnienia, prof. Stanisławowi Srokowskiemu, niewyczerpanej uprzejmości Dyrektorowi Instytutu Bałtyckiego, p. Borowikowi, i Dyrektorowi Instytutu Badań Spraw Narodowościowych, p. Sta­nisławowi Paprockiemu, jak również współpracownikom obu tych instytucyj, p. Bolesławowi Srockiemu, Dyrektorowi Związku Za­chodniego, p. Emilii Sukertowej, popularyzatorce wiedzy o Mazu­rach i założycielce Muzeum Mazurskiego w Działdowie, dr Mie­czysławowi Orłowiczowi, autorowi przewodnika po Mazurach Pruskich, b. redaktorom „Mazura", pp. Jaroszykowi i prof. St. Zielińskiemu, dr Kurtowi Obitzowi, wygnańcowi z ziemi wschodnio-pruskiej, b. działaczom plebiscytowym, hr. Sierakowskiej, p. Adamowi Wisłockiemu, podróżnikom po tej ziemi i jej bada­czom, prof. Górskiemu, prof. Tatarkiewiczowi, p. Jędrzejowi Giertychowi, p. Ille Iłłakowiczównie, ks. pastorowi pułkownikowi Gloehowi, profesorom: Bystroniowi, Łagunie i Stawarskiemu, dr Galionowi, Dyrektorowi Biblioteki Narodowej, dr Piekarskiemu, Dyrektorowi Biblioteki Publicznej, p. Czerwijowskiemu, Dyrek­torowi Biblioteki Sejmowej, dr Kołodziejskiemu i pełnym życzli­wego współdziałania ich współpracownikom. Dziękuje przedstawi­cielom świata sportowego: mjr Włodzimierzowi Sekundzie, dr Antoniemu Boberowi, dyr. Samulowi. I klasztorowi Notre-Dame, w którego ciszy pisałem, i przełożonej siostrze Reginaldzie, któ­ra, choć Francuzka, zechciała okazać mi pieczę i dobrą wolę, ułatwiające powstawanie polskiej książki. Dziękuję tym wszyst­kim krewnym, towarzyszom, przyjaciołom i współpracownikom zmarłych tragicznie ś. p. Linki, Liskiewicza, Lanca. Pani Ernestynie Lancowej, p. Janinie Liskiewiczowej, inspektorowi Cienciarze, P. komisarzowi Adamowi Biedrzyńskiemu, pp. nauczycielom Wirkowskiemu, Hedrychowi, Poskartowi.

A teraz niech mi wolno będzie skierować podziękowanie jeszcze do jednego współpracownika — najmłodszego, który jak szary wróbel kręcił się koło mnie, a przecież dużo pomógł. Mówią o mo­jej córeczce. Byt to tęgi kompan w boju ze Smętkiem, cierpliwy uczestnik długich i nudnych rozmów i niestrudzony wesołek po ich zakończeniu. Dziękują mu za ofiarne serce: przeczytawszy korektę, rzekła: „Dulnia ze mnie złobiłeś, ale to dla Mazulów i dla litelatuly. Napisz jednak chociaż, że tymczasem skończyłam cztel­naście lat". Pod grozą wiec ustawy prasowej to do wiadomości podaje. Wreszcie niech mi wolno będzie zwrócić się do czytelnika, który wszak jest najważniejszym z czynników tej książki: my wszyscy, współdziałający w jej tworzeniu, myśleliśmy ciągle o tym czytelniku. Jak przyjmie? Co mu z tego tematu zostanie? Czy zbliży się do niego? W trosce o to właśnie postarałem się zapom­nieć o przeczytanych książkach, o przeprowadzonych rozmowach. Wziąłem ze sobą dziecko, aby patrzało świeżymi oczami. Nieraz spostrzegała pierwsza, jak spostrzegła rolą zdradzieckiego małpiszona na maszcie. A przecież nie jechaliśmy liczyć hektarów, sumować eksportu, mierzyć pól, sondować jezior. Jechaliśmy son­dować dusze ludzkie. Z mgławicy dziejowej — rosły te dusze na grządkach cyfr, a otwierały nam je fakty nic nie znaczące. Stąd — w ogromnej rozpiętości — od cyfr po uśmiech — nierównomierność książki. Jeśli jednali w swoim wzroście formowała się tak, jak i dusze, jak i życie, o którym piszą — z rzeczy ważkich i nieważkich (a któreż włókno jest nieważkie w roślinie?) — to może będzie miała zapach ziemi, dziejów i spraw dnia codziennego? Jeśliby się mogło tak stać — już bym się czuł wytłumaczony przed wami — wy wszyscy, którzy tą książką czytać będziecie i których serce zbiorowe — słyszą, jak bije.

 

 

PRZEDMOWA DO POWOJENNEGO WYDANIA

Po ukazaniu się „Na tropach Smętka" w dzienniku A.B.C. uka­zała się wzmianka dająca wyraz obawie, że książka naraża polskich działaczy. Na moje żądanie pod przewodnictwem b. premiera, Antoniego Ponikowskiego, została zwołana komisja dla ustalenia stanu faktycznego.

Komisja, przesłuchawszy konsula w Olsztynie, Antoniego Zalewskiego, wiceprezesa Związku Polaków w Niemczech, Kazimie­rza Donimirskiego, dyrektora Instytutu Spraw Narodowościowych, Stanisława Paprockiego, dyrektora Związku Zachodniego, Bole­sława Srockiego, dyrektora Ligi Morskiej i Kolonialnej, Jana Babskiego, oraz przedstawiciela M.S.Z. (o ile pomiętam — Szczęs­nego Zaleskiego), stwierdziła:

1. Wszystkie wyżej powołane osoby i instytucje otrzymały r ę k o p i s książki przed jej wydrukowaniem.

2. Na wspólnych posiedzeniach rozpatrzono nazwiska ludzi, którzy mogliby być z powodu książki zagrożeni.

3. Nazwisko Kajki, chłopskiego poety mazurskiego, zostawiono, biorąc pod uwagą, że ma osiemdziesiąt lat i syna wójta należącego do partii hitlerowskiej.

4. Linkowej ofiarowano pomieszczenie w Domu Starców na Pomorzu.

5. Kazimierz Donimirski upoważnił do umieszczenia jego naz­wiska.

6. Liga Morska i Kolonialna zadeklarowała dla Kiwickiego 10 000 zł na zakup sklepiku w Działdowie.

7. Szereg nazwisk skreślono.

8. Komisja stwierdziła, że autor przy przygotowaniu książki wykazał maksimum odpowiedzialności obywatel­skiej.

Protokołu tego nie mogłem opublikować. Niemcy bowiem po usiłowaniach przemilczenia pierwszych nakładów tego best sellera dwudziestolecia, po ukazaniu się czwartego nakładu, zdecydowali się na reakcję: na biurku moim znalazły się wycinki koło pół setki recenzji z pism niemieckich. Na żądanie M.S.Z. i pod jego patro­natem musiałem przyjąć zaproszenie na śniadanie z radcą amba­sady niemieckiej Braunem. Niewiele to pomogło na rozżalenia niemieckie, skoro nawet moim nieletnim córkom odmawiano choć­by tranzytowej wizy na przejazd do Francji. Kolejny, zdaje się dziewiąty, nakład zdjęli Niemcy po wkroczeniu do Bydgoszczy z maszyn drukarskich, a w dniu 9 września 1939 r. słuchając w bombardowanym Lublinie radia niemieckiego, po podaniu komunikatu usłyszałem miłą zapowiedź: „Wańkowicz jest teraz w Lublinie, ale my go tropami Smętka złapiemy". Po wojnie zaś przyniesiono mi kompletne tłumaczenie „Na tropach Smętka'', wydane „streng geheim" przez Niemców.

Kierownicy placówek w Niemczech bombardowali M.S.Z., że moja książka psuje im dobre stosunki i w tych warunkach nie uważano za wskazane ujawnianie szerszej współodpowiedzialności za książkę.

Protokół ten więc zachowywałem do prywatnego użytku. Spalił się w Warszawie ze wszystkimi papierami i dwutomowym dziełem o kresach. Od konsulów w Olsztynie, Kwidzyniu, Ełku i Królewcu wiedziałem, że nikomu aż do wybuchu wojny z powodu mojej książki włos z głowy nie spadł.

Tymczasem na emigracji w czasopiśmie „Myśl Polska" ukazał się zarzut, że książka spowodowała po wybuchu wojny osadzenie w kacecie wiceprezesa Związku Polaków w Niemczech, Kazimierza Donimirskiego z Ramz w ziemi Malborskiej, tak jakby sama jego działalność nie była po temu dostatecznym powodem.

Oburzony tą wzmianką dr Jan Kaczmarek, b. kierownik naczel­ny Związku Polaków w Niemczech, opublikował następujące oświadczenie (podkreślenia moje):

Aczkolwiek centralne władze Związku Polaków w Niemczech, tzn. z sie­dzibą w Berlinie, nie miały wpływu bezpośredniego (więc miały pośredni przez swego wiceprezesa i ekspozytury w Polsce — p.m.) na temat książki Melchiora Wańkowicza w czasie jej pisania, to jednak zaraz po jej ukaza­niu się miałem obowiązek zajęcia się nią z punktu widzenia naszej orga­nizacji i naszych członków.

Nasz Wydział Prawny po dokładnym zanalizowaniu książki stwierdził, że, poza jedynym nazwiskiem Kazimierza Donimirskiego z Ramz, wiceprezesa Związku Polaków w Niemczech, w książce nie znajduje się żadne nazwisko kogokolwiek z poważniejszych działaczy polskich w terenie i że książka ominęła  wszelkie  możliwości   ewentualnego   odcyfrowania przez Niemców naszych taktyk i naszego postępowania w penetracji terenu. Wydział również stwierdził, że prokurator niemiecki nie znajdzie żadnej możliwości do wystąpienia przeciw komukolwiek z Pola­ków w Prusach Wschodnich. Słuszność opinii Wydziału Prawnego potwier­dza się później w zupełności, gdyż  spośród  kilkuset  spraw sądowych  ani  jedna  nie  opierała   się  o  książkę Wańkowicza.

Następne, po ukazaniu się książki „Na tropach Smętka", posiedzenie Rady Naczelnej Związku Polaków w Niemczech zajęło się też sprawą tej książki. Obecny na posiedzeniu Kazimierz Donimirski wtenczas oświadczył, iż on sam dał autorowi wolną rękę w zamieszcze­niu nazwiska i w opisaniu wypadków tak, jak je zrefe­rował jemu, i że nie widzi żadnej potrzeby do jakiejkolwiek akcji „obron­nej" ze strony Związku Polaków. Członkowie Rady Naczelnej z innych terenów wyrazili życzenie, aby książka „Na tropach Smętka" znalazła naśladowców w stosunku do in­nych terenów polskich, jak Pogranicze, Górny Śląsk itp.

Nie ulega wątpliwości, iż w czasie wojny osoby i organizacje na wszyst­kich terenach w Niemczech ucierpiały w równej mierze takie same prze­śladowanie jak Prusy Wschodnie.

Zarzuty czynione Melchiorowi Wańkowiczowi za napisanie „Na tropach Smętka" należą do kategorii zarzutów opozycji Rady Gminnej o „moral­nym wywoływaniu ognia na wsi" przez to, że ta zorganizowała Straż Pożarną.

Dr   Jan   Kaczmarek

Dawny Kierownik Naczelny Związku Polaków

w Niemczech

Muszą dodać, że przyjechawszy do kraju, otrzymałem od syna ś. p. Kazimierza Donimirskiego list nad wyraz serdeczny, podkreś­lający jak bardzo zmarły działacz cenił sobie „Na tropach Smętka". Taką samą wiadomość otrzymałem od syna Kiwickiego, który, złożony chorobą, kazał sobie zakładać egzemplarz tej książki pod poduszkę.

Po przyjeździe do Polski byłem wzywany przez Związek Dzien­nikarzy na Warmii i Mazurach, różne tameczne organizacje i po­szczególnych działaczy do przyjazdu. Skarżyli się na popełnione przez nas błędy. Czas mi na to nie pozwolił.

Nie wątpię, że mamy ciężkie zawinienia w stosunku do tamtej­szej ludności. Może jednak książka moja przyczyniała się do zbyt­nich uogólnień: „Oto jakie skarby polskości mieliśmy sygnalizo­wane i cośmy z nimi uczynili?".

Otóż nie należy brać momentów najwydatniejszych za powszech­nie typowe. Patriotyczne poczucie czytelnika, żywo kwitując te skrzętnie wyłuskane przeze mnie momenty, zamykało oczy na gęsto rozsiane po książce napomnienia o tym, jak znacznie ludność, zwłaszcza na Mazurach, była zniemczona. Podkreślam to z prośbą. by czytelnik zaznajomił się z książką bez tych przesłanek dykto­wanych przez pobożne chęci.

1956 rok

podpis

 

***

 

Naród powinien być wciąż czujny i uważny, pamiętając, że na takiej rów­ninie przejściowej, pozbawionej granic strategicznych, granice etnograficzne wykreśla jedynie energia i kulturalna praca narodu; wzmagając się, wzbiera­jąc niejako i promieniując, posuwa ona te granice dalej przed siebie; słabnąc, opadając pozwala na cofanie się ich.

Wacław Nałkowski „Terytorium Polski historycznej jako indywidualność geogra­ficzna".

 

***

 

Mamie, do której zawsze się wraca

Załoga „Kuwaki"

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

***

 

A WIDZISZ TY, MELCHIORZE,

ONĄ GWIAZDĘ ZBAWIENIA?

ZOSTAW SŁUŻBĘ WE DWORZE,

POJEDZIESZ BEZ WĄTPIENIA.

Michał Kajka

poeta mazurski (chłop).

 

***

MONTUJEMY WYPRAWĘ

 

Wszystko zaczęło się od kajaka.

Co wiosna, ledwo puszczą wody, zjawiają się na stole mapy. I zanim jeszcze krokusy rozkwitną w ogródku, już na rozrzuconych papierach wyobraźnia nasza rozkwieca pachnące łęgi nadrzeczne. Myślimy o rzeczułkach wąskich, którymi sunąć będziemy — tak wąskich, że pióro wiosła o oba brzegi uderza; o tym, jak wzmaga się prąd, jak wyprawa rozwija się niby hejnał, jak pod burtę biegną nam dopływy, jak wpadamy ze strugi w rzeczułkę, z rzeczułki w rzeczkę, a wreszcie, jak nas jedna rzeka drugiej podaje — że płyniemy pełną, nalaną wodą, po brzegi nalaną między ściany lasów.

Tak kajak przybliża nam wiosnę, przedłuża lato. Kto wie, czy owo planowanie wyprawy w nieznane — nie jest najpiękniejsze.

Moje serce zawsze ciągnie na północ. Nie ma tam skał rozprażonych słońcem, wściekłych prądów, szypot, chałup białych, od których oczy bolą; spalonych pól; panów aptekarzy w długich gumowych butach, którzy łapią pstrągi; cyganów włażących ze skrzypcami po nas w wodę; dziewic sunących w skleconych dusze-hubkach, okrytych dywanami; rozkosznych huculąt, szmyrgających w kajak kamuszkami lub czymś miększym takim.

Prawda to, że nie możemy tam, skończywszy dzienną trasę, za­siadać przy ognisku, w którego węglach pieką się kolby kukurydzy, a na przeciągniętych prętach — naszyjnik „babek", czarnych rybek-potworków.

Ale za to mamy tam nigdy nie kończące się polany leśne, na których pod dębami, zamieszkałymi przez puszczańskie bociany, tak dobrze jest rozstawiać namiot. Z wieczora przychodzą mgły, podczas gdy towarzyszka wyprawy w zacisznym namiocie przy­gotowuje wieczerzę — lekki, wolny od bagażu składak ześlizguje się w rzekę i płynie po mleko do najbliższej wioseczki, pełgającej maleńkimi okienkami. A potem pod cichymi olchami uwiązuje się sznur, dokoła którego całą noc „chodzić" będą grzebieniaste okonie.

Woda tam, na północy, bywa ruda, żelazista, przejrzysta. Kwia­ty — drobne, różnobarwne, a pachnące. Żaby tam grają piękniej, słowiki wydzierają się dźwięczniej, a już derkacze tak biją, że, zdaje się, niebo całe trzeszczy nad czarnym lasem.

A niebo też jest tam niższe, bliżej ludzi. Tylko ubogie jakieś, ot, jakby co tylko odklejone od ziemi. Kiedy brzeźniaki owinie mgła, to i nie wiadomo, czy za zakrętem nie wpłyniesz na chmury, czło­wieku. A jak stanie tęcza, to nie taka pysznie na jakichś górach postawiona; ot, wydaje się — podejdź tylko i drap się po niej, jeśli chcesz.

Dobrze trzeba utrafić, dokąd jechać. A jak utrafisz i wsuponisz się na ruczaj w starym lesie, to w dzień wprawdzie będziesz klął, za cumę przez pniaki ciągając, ale za to w wieczory i ranki, jeśli cię komary całego zostawią — oczy twoje nie dość się napatrzą, uszy twoje nasłuchają, a nozdrza dość nie nawąchają tego, co Pan Bóg człowiekowi nagotował. Z wieczora, z ciągu ptactwa, z huków nocnych, z porannego gwałtu i rejwachu. A jużże jak ciecieruki bełkotać poczną, to przeżegnaj się i Bogu dziękuj: wódki nie piwszy, pijany jesteś i śmiały do całego świata, i niefrasunkowy, i wszystko, co dręczyło, przewaliło się jak do rojstu, i Pan Bóg tylko nad tobą.

Ale to trzeba dobrze, przemyślnie z wyprawą kajakową trafić. Ale to trzeba, wodę od rzek wielkich w górę tropiąc, iść w ma­rzeniach po mapie dalej i dalej, aż ołówkiem na bagienko jakieś podmokłe zajdziesz. Stacja tam jakaści jest. Tam jedziesz. A po­tem trzydzieści wiorst końmi, kiedy łaska.

Ale często nie można tak. Bo na północy leży Rosja. Z tą nic nie poradzisz. Małom to się naprosił w poselstwie sowieckim — aż komsomolca jakiego z sobą na kajak chciałem brać — nic nie pomogło.

I często nie można. Bo na północy leży Litwa. Szmygać ci ja na nią szmygałem przez zieloną granicę. Raz to nawet z żoną i dwiema córeczkami, co jedna miała pięć, druga zaś siedem lat, i z Alinką, którą może Państwo ze „Szczenięcych lat" znacie, jednak ile ma ona lat, to ani sama nie wie, ani nikt. Dość, że jede­nastu przemytników nas przeprawiało, znaczy się, siedmiu niosło bagaże, a czterech po bokach, na przodku i wopośle, w rodzaju dla baczenia. Niczego sobie szli my. Mówią przemytnik!: „Pan choć fortefian przynieś, to i ten, jak widzi, wraz przeprawim". Tylko młodsza Tili, z którą w tej książce jeździć będę, nie upo­dobała sobie: zasnęła podczas odpoczynku na polance, gdy zaś ją budzili, aby dalej iść, to wykrzywiła się w podkówkę: „A mówi­łam, że było się od Jagiełła nie kłócić".

Litwini niczego sobie: „lenty" naród. Przyszli do żony i pytają:

„Jak tu pani spadszy jestasz w nasza strona?". A żona, że to nauczona, że jak kto z Polski przechodzi, to każą mu nazad jechać — mówi: „Z Meksyki przyjechawszy". To oni: „Pokaż im na mapia i pokaż, choć ty płacz, od jaka to strona ta Meksyka przypada". A niech oni skisną... To żona im powiedziała, że koledzy męża ją wieźli, a jaką drogą przywieźli, nie wiadomo jej, bo spała. Tak i zapisali. I co państwo myślicie — zapłaciła dwadzieścia pięć litów kary i jeszcze paszport jej dali, i do Sejmu Litewskiego gło­sowała — czy nie na Waldemarasa czasem, nie przypomnę.

A tylko ze mną paskudniej się obeszli. Wracałem takoż zieloną granicą na Zawiasy. W Jewjach u Żyda nocowałem; Żydówka kurę gotowała; miałem ją jeść, ale kura się strefiła i gdzieś ją wyrzucili. Lecę do tej granicy zły, bo przecie ja trefną kurę jeść jestem sam ten, to czegóż było marnować ptaka? Lecę i zły jestem z tego głodu, to i nie uważam. A tu nad rowem, pod cmentarzem, nagle jak ktoś wrzaśnie! Patrzę — żołnierz litewski, „nastojaszczy karejwis". Mówię ja jemu: „Wstydu ty nie masz ludzi straszyć; ot, cho­dziłem ziemię patrzeć kupować; masz tobie dolara (a dolar w ta pora miałem przygotowiony)". Wziął on tego dolara, a ja w pole... Strach jemu, jak widzi, przed naczalstwem zrobił się, bo krzyczy, że strzelać będzie, i „celui się". „A żebysz ty spuch — mówię — poczekaj, przecie jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści". A on już dolara oddaje i prowadzi mnie, jak ten wilk kozę, do Jewja.

I tak po drodze trzy razy ten dolar przyjmował — „straść ocho­ta" miał na niego — a jak odpuści, to i znów krzyczy, i dolar sunie mnie w rękę nazad.

I tak przyszliśmy do ich „karaulu" w Jewjach. Widzę — cał­kiem „obojentna zdarzenia" robi się. Co tu począć? Wchodzę z wielkim krzykiem, że pociąg dopiero za trzy godziny, a ja nie mam gdzie spać, muszę więc tutaj, w „ichniej komendanckiej". „Unteroficer" mówi, że „w kazionnej stancii" podróżnym spać nie dozwolono, a ja krzyczę „przez wierzch". On mi po dobremu tłumaczy, a ja na niego drę się. Katu sudiagtu, katu suruktu, katu usuwielniaje. Co znaczy: „A żebysz ty spuch, a żebysz ty skiśnial bysz, ażeby ty zbzikował". On złuć się już poczoł, ale jeszcze tłu­maczy to dy sio. To ja jak krzyknę jemu: ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin