Villas Violetta - Pamiętniki Violetty Villas.doc

(1534 KB) Pobierz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

"Tak wyrwałam się ze wsi"

 

 

 

Violetta Villas jest dziś diwą polskiej sceny. "Faktowi" opowiada o życiu w górniczej biednej

rodzinie i o tym, jak - jeszcze jako Czesława Cieślak - marzyła o śpiewaniu i wielkiej karierze

 

 

 

Mój ojciec Bolesław Cieślak, który był prostym skromnym człowiekiem - górnikiem, a potem

kolejarzem - uznał, że dla mojego dobra najlepsze jest, bym szybko wyszła za mąż i miała

dom.

 

 

 

Gdy miałam 15 lat, byłam już bardzo rozwinięta, wyglądałam na co najmniej 17. Upodobał

mnie sobie wtedy pewien porucznik po szkole oficerskiej na służbie WOP w Kudowie. Miał 27

lat. Wpadłam mu w oko. Ale ja nie chciałam wychodzić za mąż. W tym czasie marzyłam już,

żeby wyjechać z Lewina do szkoły muzycznej do Wrocławia. Pragnęłam zostać piosenkarką.

Ojciec jednak nie chciał się na to zgodzić. "Strach cię puścić do Wrocławia! Kto cię tam

przypilnuje! Lepiej będzie, jak wyjdziesz za mąż!" - mówił. I zmusił mnie do małżeństwa z

tym porucznikiem.

 


 

 

Buntowałam się. Nie chciałam go. Ale ojciec przekonywał, że z czasem go pokocham. Że

przyzwyczaję się do niego. Dopiął swego i za pozwoleniem sądu, bo byłam nieletnia, wydał

mnie za mąż w wieku 16 lat. Wzięliśmy ślub cywilny i zamieszkaliśmy z moimi rodzicami w

Lewinie. W dniu ceremonii przyrzekłam sobie, że jak tylko skończę 18 lat, to ucieknę od

porucznika Gospodarka, zostawię go. W międzyczasie urodził się nasz syn Krzysztof. Ale ja

rozpaczałam. Stale płakałam i modliłam się w kościele, żeby Bóg pozwolił mi zostać

śpiewaczką i uciec od męża. Jak postanowiłam, tak zrobiłam.

 

 

 

Gdy tylko skończyłam 18 lat, we wrześniu zabrałam małe dziecko i uciekłam od męża z

domu, z Lewina do Szczecina. Tam mieszkała moja siostra z mężem, miałam więc u kogo się

zatrzymać. Chciałam zdawać na wydział wokalny szczecińskiej muzycznej szkoły średniej. Ale

czas składania podań minął... Pamiętam, że stałam sama wystraszona na szkolnym korytarzu

i prosiłam o przesłuchanie. Co chwilę do komisji wzywany był ktoś, kto wcześniej już złożył

podanie. Ja tego nie zrobiłam. Nie wiedziałam, czy dostanę się na egzamin. W końcu

wysiadłam wprost z pociągu z Lewina! Siedziałam w kącie i potwornie się bałam, choć

miałam ukończoną podstawową szkołę muzyczną.

 

 

 

Kiedy wszyscy zostali przeegzaminowani, na końcu poproszono jednak i mnie. "Pani chce

zostać śpiewaczką? A dlaczego? A co nam pani zaśpiewa?" - zapytała komisja. Zaśpiewałam

hiszpańską pieśń o torreadorze i pieśń włoską. Włożyłam w to całe serce, aż łzy leciały mi po

policzkach. Profesorowie zrobili mi specjalne badanie i stwierdzili, że mam słuch absolutny. I

przyjęto mnie na pierwszy rok. Płakałam z radości!

 

 

 

Zaraz jednak okazało się, że po całym Szczecinie szuka mnie mój mąż. Odnalazł mnie w

końcu u siostry i chciał zmusić do powrotu do domu. Poszedł nawet do dyrektora szkoły. Ale

dyrektor wziął moją stronę. - Proszę pana, ona nie jest dla pana, a pan nie jest dla niej. Ona

ma taki talent, który w tej szkole zdarzył się po raz pierwszy - powiedział mężowi.

 

 

 

Dyrektor napisał też list do mojego ojca. Stwierdził, że taki talent jak mój, zdarza się raz na

sto lat. I że powinien pozwolić mi się uczyć. Ojciec płakał ze wzruszenia. Przepraszał mnie i

całował po rękach, za to, że tak mnie skrzywdził, zmuszając do zamążpójścia. Wybaczyłam

mu jednak, bo wiedziałam, że nie chciał dla mnie źle. Po prostu tak pojmował moje dobro.

Dostałam od szkoły pomoc - miejsce w internacie i stypendium. Mama przyjechała po

mojego synka Krzysia i obiecała, że dopóki się uczę, to ona będzie go chowała w Lewinie.

 

 

 

I tak skończyło się moje pierwsze małżeństwo. A po roku spędzonym w Szczecinie mogłam

przenieść się już do szkoły muzycznej we Wrocławiu, żeby być bliżej dziecka i móc często

 


odwiedzać rodziców w Lewinie. Nie musiałam się już więcej ukrywać i uciekać przed

niechcianym mężem.

 

 

 

 

 

„Musiałam zostawić syna”

 

 

 

W drugiej części pamiętników Violetta Villas opowiada "Faktowi" o miłości do syna i strasznym

cierpieniu, jakie przeżyła, gdy jej 4,5-letnie dziecko dotkliwie pogryzł pies. Wyjaśnia też, dlaczego

musiała go zostawić rodzicom.

 

 

 

Gdy urodził się mój syn, miałam 17 lat. Byłam niepełnoletnia. W szpitalu tak się o niego

bałam, że jak go siostra niosła i nosek miał przykryty poduszką, to strasznie krzyczałam, że

go zaraz uduszą! Siostry się ze mnie śmiały. "Patrzcie, jaka młoda mamusia, jak się martwi, a

ja całe życie dzieci noszę w poduszkach i nic się nigdy nie stało!" - mówiła jedna. Ale to tylko

taki przykład, jak bardzo o niego drżałam.

 

 

 

Gdy Krzyś się urodził, mieszkałam z rodzicami i ja się nim przeważnie opiekowałam.

Wszystko chciałam sama robić i chyba wychodziło mi to dobrze, bo wyrósł na zdrowego

chłopca. Mama oczywiście dawała mi rady i trochę uczyła opieki.

 

 

 

Gdy wyjechałam do szkoły muzycznej we Wrocławiu, Krzysia wychowywali moi rodzice.

Podjęli decyzję, że będzie tak, dopóki ja będę się uczyć. Była umowa między nami, że jak

skończę szkołę, to zabiorę dziecko do siebie.

 

 

 

Oczywiście jak tylko zdarzyła się taka możliwość, z liceum muzycznego w Szczecinie

przeniosłam się do Wrocławia. Zrobiłam to specjalnie po to, żeby móc co tydzień bywać w

domu - jeździć do rodziców i dziecka. I właśnie wtedy, a Krzyś miał 4,5 roczku, zdarzyła się

straszna historia. Mojego synka pogryzł pies! Dosłownie go oskalpował.

 

 

 

Któregoś dnia - a było to w lipcu podczas egzaminów - gdy byłam w szkole na dodatkowych

próbach, poczułam nagle taki dziwny impuls. "Jedź do domu!" - mówił mi jakiś głos. Nie

mogłam wyzwolić się od tej myśli, choć tłumaczyłam sobie, że to jakieś zabobony. "Dlaczego

słyszę w myślach taki rozkaz: <Jedź do domu>?" - zastanawiałam się. Ale wciąż miałam

dziwne przeczucia. Trwało to blisko 2-3 godziny. W końcu, kiedy już nie mogłam sobie dać z

tym rady, pobiegłam ze szkoły na dworzec, żeby sprawdzić, czy jest autobus do Lewina. Nie

było.

 


 

 

Pognałam więc na dworzec kolejowy, ale pociąg żaden też nie odjeżdżał. Byłam wtedy

bardzo biedną osobą, uczennicą na stypendium, ale wsiadłam do taksówki i kazałam się

wieźć do rodzinnego domu. Nie miałam oczywiście pieniędzy, żeby za tę taksówkę zapłacić!

Ale myślałam, że trudno, najwyżej pożyczę od kogoś. Wiedziałam, że muszę jechać, bo nie

mogłam dać sobie rady z tym wewnętrznym głosem. Bardzo się bałam w drodze.

Popędzałam taksówkarza, bo już czułam, że coś się stało. Nie wiedziałam tylko jeszcze, co.

 

 

 

Gdy wjeżdżaliśmy do Lewina, zobaczyłam, jak córka mojej sąsiadki biegnie szybko w stronę

rynku. Pomyślałam od razu, że biegnie po pogotowie ratunkowe. I rzeczywiście tak było.

Bałam się wejść do domu. Kiedy już przekroczyłam próg, biegłam po trzy schody naraz. Mój

Krzysio leżał pogryziony przez psa, oskalpowany!

 

 

 

Gdybym tego mojego wewnętrznego rozkazu posłuchała kilka godzin wcześniej,

zapobiegłabym tragedii. Niestety, było już za poźno. Zobaczyłam, jak synek leży ze skórą

zdartą z czaszki razem z włosami. Porwałam tę skóre, złapałam dziecko na ręce i pobiegłam

z powrotem do taksówki. Natychmiast pojechałam do szpitala w Dusznikach. Krew leciała mi

po sukience, po nogach. To był duży krwotok.

 

 

 

Na miejscu lekarze wezwali chirurga, żeby oczyścił tę skóre z głowy Krzysia i przyszył ją z

powrotem. Od razu kazali mi wyjść z sali, choć Krzyś płakał i wołał mnie. Ale nie mogłam

przy nim być.

 

 

 

Stałam za drzwiami i patrzyłam przez dziurkę od klucza, co lekarze mu robią. Synek płakał i

wołał: "mama!". Całą główkę miał brudną w piasku. Zanim to oczyścili, bardzo cierpiał.

Prosiłam, by dali mu narkozę, żeby go tak nie bolało. A ja stałam w zakrwawionej sukience i

czekałam.

 

 

 

Po dwóch godzinach operacji wszystko skończyło się dobrze. Potem brał tylko bardzo

bolesne zastrzyki w brzuch. Przeciwko wściekliźnie. Musiałam go trzymać i to było straszne,

ale stałam przy nim cały czas. Pozwolono mi być z nim dzień i noc. Stałam tam głodna, bo

tylko dziecku dawano jeść, a ja nie byłam przecież pacjentką szpitala. W moim domu też nikt

nie pomyślał, żeby przywieźć mi coś do jedzenia. Ale chorzy częstowali mnie, sami nie

dojadając. Z każdego talerza po trochu. A gdy Krzyś mógł już chodzić, zaczęłam wychodzić z

nim na spacery.

 

 

 

 

 


„Jak przestałam być Czesławą”

 

 

 

Jak ze skromnej dziewczyny stała się znaną w Polsce i za granicą gwiazdą? Dlaczego zmieniła

nazwisko z Czesławy Cieślak na Violettę Villas? W trzeciej części pamiętników artystka zdradza

"Faktowi" szczegóły początków swej kariery. Zobacz, jak rozbłysła gwiazda Violetty Villas.

 

 

 

Po trzecim roku nauki przeniosłam się ze szkoły muzycznej we Wrocławiu do Warszawy.

Dzięki pomocy moich profesorów załatwiłam sobie przesłuchanie w Orkiestrze Polskiego

Radia. Pamiętam ten dzień jak dziś. Umówiłam się na godzinę 11. Przedtem pobiegłam do

kościoła i przyjęłam komunię świętą. W gmachu radia stanęłam jak zwykle w kącie, a gdy

przyszła moja kolej, zaczęłam robić sobie rozgrzewkę przy fortepianie. Śpiewałam "Cygańską

miłość" z operetki. Tak na pół gwizdka... Kiedy skończyłam nucić, zauważyłam, że wokół

panuje cisza jak w kościele...

 

 

 

Okazało się, że w międzyczasie zawołano wielkiego pianistę i kompozytora Władysława

Szpilmana! Pracował wówczas w Polskim Radiu. "To jest to! Na to czekało radio!" -

powiedział o moim głosie. I od razu zaczął planować moją karierę.

 

 

 

"Tylko niech pani nie przyzwyczaja ludzi do nazwiska Cieślak! Od razu proszę wybrać sobie

pseudonim" - poradził mi. Za jego namową musiałam więc wymyślić nowe nazwisko. W

Belgii, gdzie się urodziłam, ochrzczono mnie Violetta Eliza. Ale tata, rejestrując mnie w

polskim urzędzie, stwierdził, że nie mogę mieć francuskiego imienia, tylko polskie. Więc

nazwał mnie Czesława.

 

 

 

Za namową Szpilmana wróciłam do Violetty. Jako nazwisko skonstruowałam: Villas. "Vi" od

pierwszych liter imienia, "llas" - od lasu. Bo kocham las. Szpilman zaakceptował ten

pseudonim.

 

 

 

Po pamiętnym przesłuchaniu w Polskim Radiu zorganizowano pierwszy sopocki festiwal. To

było w 1961 roku. Byłam sama i smutna. Nie miałam co na siebie włożyć. I na tej pierwszej

gali, jak biedna dziewczyna z prowincji, wystąpiłam we własnej biednej zielonej sukieneczce,

w której chodziłam na co dzień. Zwyciężyłam, śpiewając piosenkę "Dla ciebie miły".

 

 

 

Zaraz przyszła do mnie Irena Dziedzic. "To niemodne mieć takie gęste włosy! Wytniemy je!"

- powiedziała mi. I wystrzygła mnie jak mniszkę. Wyglądałam okropnie, beczałam przez to w

toalecie i nie chciałam wyjść. Nie mogłam się pogodzić z tym, że ktoś będzie na nowo

kształtował mi gust. Ale i tak zmuszono mnie, by podpisać dokument Polskiej Agencji

 


Artystycznej (Pagartowi), że zgadzam się na ich stroje i fryzury. I odtąd oni mnie krzywdzili

bo to, co dla mnie dobierali, nie pasowało do mojego typu urody.

 

 

 

Mimo wszystko wygrałam jednak pierwszy konkurs i dzięki temu drzwi na wielką estradę

stanęły przede mną otworem. Zaczęłam zarabiać pieniądze. I od razu składałam na

mieszkanie. Marzyłam o własnym kącie, żeby wreszcie przestać się tułać. Zapisałam się do

spółdzielni i dzięki pierwszym koncertom w NRD, Rumunii i Czechach, kupiłam lokal na Solcu

w Warszawie. Miałam też gosposię. Pomagała mi w domu i przy dziecku. Krzyś szedł właśnie

do pierwszej klasy. Przywiozłam go na stałe z Lewina do Warszawy.

 

 

 

I właśnie wtedy przedstawiciele paryskiej Olimpii wypatrzyli mnie podczas jednego z

występów. Zaprosili mnie do Francji, ale Pagart nie chciał mnie puścić. Urzędnicy agencji

twierdzili, że nie mam klasy odpowiedniej do tego, by reprezentować Polskę w Paryżu. Udało

mi się jednak postarać o przesłuchanie u dyrektora Olimpii. Gdy zaśpiewałam mu "Ave

Maria" i "Spójrz prosto w oczy", bił mi brawo na stojąco. Pocałował mnie i przytulił. "Nie

wiecie, kogo tu macie!" - mówił do wszystkich.

 

 

 

Wiedział, że Pagart nie chce mnie do Francji puścić i obiecał mi pomóc. "Nie bój się! Ja się

tobą zaopiekuję. Oni cię tu szczują" - tłumaczył mi. I tak z jego pomocą po 6-7 miesiącach

wyjechałam do Paryża. Dyrektor był mną tak zachwycony, że dostałam od niego własną

garderobę w Olimpii. Po Edith Piaf! Rozmawiałam z nią w myślach... "Wstaw się za mną" -

prosiłam ją!

 

 

 

Byłam straszliwie przejęta. W Paryżu odbywał się wtedy festiwal wszystkich musicali świata,

a ja reprezentowałam Polskę. Był też Czesio Niemen. Ale znów to ja zwyciężyłam! Wszystkie

francuskie gazety o mnie pisały! "Głos ery atomowej z Warszawy" - grzmiał "Le Figaro".

 

 

 

Przeczytał to przedstawiciel Casino de Paris z Las Vegas i przyszedł mnie posłuchać.

Pamiętam ten wieczór jak dziś. Śpiewałam w Olimpii, a kryształowy żyrandol pod sufitem aż

drżał! Po tym wieczorze przedstawiciele Casino de Paris zgłosili się do mnie i do

przedstawicieli Pagartu. Powiedzieli, że chcą zaangażować mnie do Las Vegas na 3 lata. A w

Las Vegas z PRL nie śpiewał jeszcze wtedy nikt! Przed wojną robił to tylko jeden Polak - Jan

Kiepura.

 

 

 

 

 

 

 


„W Las Vegas byłam gwiazdą”

 

 

 

"Prosto z Paryża, z małym przystankiem w Polsce, by załatwić formalności, poleciałam do Las

Vegas. Gdy na miejscu zobaczyłam neon z własnym nazwiskiem, stanęłam i płakałam na schodach

Casino de Paris" - wspomina Violetta Villas na łamach "Faktu", w czwartej części pamiętników.

 

 

 

 

 

Byłam gwiazdą! Do projektowania sukni dla mnie zaproszono dom mody Diora. Wreszcie

wszystko było szyte specjalnie dla mnie, pod mój typ urody. Do dyspozycji miałam 100-

osobowy zespół, balet. Wszyscy ubrani pod kolor moich sukni. Byłam diwą! Na scenę

wjeżdżałam jaguarem cabrioletem, całym w czarnej skórze. Miałam tylko śpiewać dla gości

Casino de Paris. W 9 językach! Zaangażowali mi osobistych nauczycieli. Miałam też 4-

pokojową garderobę wypełnioną po brzegi strojami, przed którą stał uzbrojony policjant.

Jeśli ktoś chciał porozmawiać ze mną lub wziąć autograf, policjant pytał: Mrs Villas, czy pani

życzy sobie?...

 

 

 

Gdy dostałam suknię całą z pereł, dotykałam jej ostrożnie, jakby była święta. Przy każdej

zmianie stroju przebierały mnie trzy garderobiane. Wynajęto mi piękną willę z basenem.

Dano mi do dyspozycji szofera i służące. Dziękowałam za to Bogu. Ale jednocześnie czułam,

że mam coraz więcej wrogów. Wtedy jeszcze specjalnie się tym nie przejmowałam.

 

 

 

Po raz pierwszy zostałam doceniona jako artystka. Co prawda mama martwiła się o mnie

bardzo, ale przekonywałam ją, że wreszcie dobrze zarabiam. Dzięki temu i jej nic nie

brakowało, miała się dobrze. Bo ja wysyłałam cały czas do Polski rodzinie paczki

żywnościowe i przywoziłam dolary, żeby im pomóc.

 

 

 

Nie miałam wokół siebie prawdziwych przyjaciół, ale pomagałam tym, którzy wierzyli we

mnie, gdy byłam w Polsce. Myślałam szczególnie o moim profesorze od puzonu ze szkoły

muzycznej w Warszawie. Bo to jemu zawdzięczałam pierwsze przesłuchanie w Polskim Radiu

i początek mojej kariery.

 

 

 

Kiedyś obiecałam mu nawet, że jak zarobię na scenie pieniądze, kupię mu wymarzony puzon.

On miał taki starutki! Będąc w Las Vegas, zamówiłam więc prawdziwego Conna 48. Gdy

jechałam pierwszy raz z Las Vegas w odwiedziny do mamy, na lotnisku w Warszawie witała

mnie orkiestra Polskiego Radia. Stał tam i mój profesor. Wysiadłam w futrze z białych norek.

Ale najważniejsze było dla mnie, żeby podarować profesorowi ten puzon. Wygrawerowałam

na nim napis: "Serce za serce - profesorowi Szczytowieckiemu - Violetta Villas". Gdy na

 


lotnisku otwierał pudło z tym puzonem, płakał ze szczęścia! I ze wzruszenia nie mógł

podnieść wieka... A wszyscy wokół płakali raz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin