Banks_Ian_-_Uwiklanie.rtf

(1157 KB) Pobierz
Uwiklanie

IAN BANKS

Uwikłanie

 

Przekład Grzegorz Kołodziejczyk

Tytuł oryginału COMPLICITY

Redakcja stylistyczna BARBARA STAHL

Ilustracja na okładce CUFF MILLER

Opracowanie graficzne okładki

STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

Skład

WYDAWNICTWO AMBER

KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER

Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach!

Tu kupisz wszystkie nasze książki!

http://www.amber.supermedia.pl

Copyright © 1993 by loin Banks

For the Polish edition

© Copyright by Wydawnictwo Amber Sp z o.o. 1997

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Ellis Sharp

 

 

 

 

 

 

1

Ogniwo

 

Słyszysz silnik samochodu po upływie półtorej godziny. Przez cały ten czas siedziałeś w ciemności na małym taborecie obok telefonu przy drzwiach. Czekałeś. Tylko raz się podniosłeś, po półgodzinie, żeby zerknąć na służącą. Była tam, jej oczy bielały w ciemności. Doleciał cię jakiś dziwny, ostry zapach. Pomyślałeś o kotach, choć wiedziałeś, że on nie trzyma kotów. Potem dotarło do ciebie, że służąca się posikała. Zrazu poczułeś obrzydzenie, później zrobiło ci się jej trochę żal.

Jęczy pod czarną taśmą samoprzylepną, gdy się zbliżasz. Sprawdzasz taśmę, którą przywiązałeś ją do krzesła, i linę mocującą krzesło do ciepłej jeszcze kuchenki. Taśma jest nie naruszona. Kobieta albo nie próbowała się wyrwać, albo próbowała, lecz bezskutecznie. Lina tkwi na swoim miejscu i jest dobrze napięta. Rzucasz okiem na zasłonięte roletą okna, potem kierujesz latarkę na ręce służącej, przytroczone do tylnych nóg krzesła. Kolor palców wydaje się nie zmieniony, chociaż dość trudno to stwierdzić ze względu na śniadą azjatycką skórę. Nie, nie zatrzymałeś obiegu krwi. Spoglądasz na jej maleńkie stopy w czarnych płaskich pantoflach. Z nimi też wszystko w porządku. Kropelka uryny spływa powoli do kałuży pod krzesłem.

Kobieta drży ze strachu, gdy patrzysz jej w oczy. Wiesz, że wyglądasz przerażająco w czarnej kominiarce, lecz nic nie możesz na to poradzić. Klepiesz ją po ramieniu tak uspokajająco, jak tylko potrafisz, a potem wracasz do telefonu przy drzwiach. Aparat dzwoni trzy razy, a ty wsłuchujesz się w trajkotanie automatycznej sekretarki.

— Wiesz, co trzeba zrobić — odzywa się jego chropawy głos z taśmy, urywany, z trudnym do uchwycenia arysto­kratycznym akcentem. — Poczekaj, aż skończy się sygnał.

— Tobiasz, ty stary draniu. Co tam u ciebie, do licha ciężkiego? Geoff. Tak się zastanawiałem, czy coś planujesz na sobotę. Co byś powiedział na wypad we czworo do słonecznego Sunningdale? Przedryndaj do mnie. Cześć.

(biiip)

— Hm... tak, aa..., sir Toby. To znów ja, Mark Bain. Dzwoniłem już przedtem, i parę dni wcześniej też. Hm... Nadal chciałbym przeprowadzić z panem wywiad, tak jak mówiłem, sir Toby, no tak, wiem, że nie udziela pan wywiadów, ale zapewniam, że nie zamierzam pana atako­wać, i że jako profesjonalista bardzo doceniam pańskie osiągnięcia, i naprawdę chciałbym lepiej poznać pańskie poglądy. No dobrze. Decyzja należy do pana, rzecz jasna, i oczywiście przyjmę ją ze zrozumieniem. Będę... spróbuję zadzwonić jutro rano do pańskiego biura. Dziękuję. Bardzo dziękuję. Życzę dobrej nocy.

(biiip)

— Tobiasz, byku krasy. Zadzwoń, chcę się dowiedzieć czegoś więcej o tym pamiętniku. Nadal mam chandrę. I napraw wreszcie ten cholerny telefon w samochodzie.

Uśmiechasz się. Tubalny głos, nie znoszący sprzeciwu ton, przywodzący na myśl czasy kolonialne, tak odmienny od tonu fałszywej jowialności w głosie pierwszego męż­czyzny oraz żałosnych — zatrącających robotniczym ak­centem ze środkowej Anglii — zawodzeń drugiego. Władca. Takiego człowieka chciałbyś poznać. Spoglądasz na ciemną ścianę na podeście schodów, gdzie wiszą oprawione w ramki fotografie. Na jednej z nich sir Toby Bissett w towarzystwie pani Thatcher, oboje uśmiechnięci. Ty też się uśmiechasz.

Siedzisz zachowując spokój i myśląc. Kontrolujesz od­dech. Raz jeden wyciągasz pistolet, sięgasz pod płócienną marynarkę i uwalniasz broń spomiędzy koszuli i dżinsów. Wyczuwasz ciepło browninga przez cienką skórę rękawi­czek. Kilka razy wyjmujesz i wciskasz z powrotem maga­zynek, przesuwasz kciukiem po bezpieczniku, upewniasz się, że zapadka tkwi nieruchomo na swoim miejscu. Wkładasz pistolet z powrotem.

Potem pochylasz się, podciągasz prawą nogawkę dżinsów i wyjmujesz nóż firmy Marttiini z lekko naoliwionej

pochwy. Smukłe ostrze nie chce zabłysnąć, lecz wreszcie udaje ci się ustawić je tak, aby odbiło się w nim maleńkie czerwone światełko lampki kontrolnej z automatycznej sekretarki. Na stalowym ostrzu odkrywasz tłustą smugę. Chuchasz na nią i wycierasz rękawiczką, sprawdzasz jeszcze raz. Z satysfakcją wsuwasz nóż do skórzanej pochwy i spuszczasz nogawkę spodni. Potem czekasz do chwili, aż jaguar wtacza się na podjazd. Nasłuchujesz odgłosu cich­nącego silnika. Znów jesteś tu i teraz.

Wstajesz i wyglądasz przez „judasza” w szerokich drew­nianych drzwiach. Widzisz zniekształcony przez soczewkę ciemny fragment ulicy, schody z metalowymi sztachetami, prowadzące na chodnik, zaparkowane samochody przy krawężniku i ciemną grupę drzew pośrodku placu. Poma­rańczowe światła latarni odbijają się w drzwiach jaguara, z którego wysiadają kobieta i mężczyzna.

Nie będzie zatem sam. Patrzysz, jak kobieta wygładza spódnicę kostiumu, mężczyzna mówi coś do kierowcy, a potem zatrzaskuje drzwi.

— O cholera — szepczesz. Twoje serce zaczyna walić jak młotem.

Mężczyzna i kobieta zmierzają do drzwi. Mężczyzna trzyma w ręku walizeczkę. To on, sir Toby Bissett, właściciel urywanego głosu z automatycznej sekretarki. Ujmuje ko­bietę pod ramię i prowadzi do drzwi, za którymi stoisz.

— O cholera — szepczesz po raz drugi i odwracasz głowę w stronę holu i kuchni, gdzie zostawiłeś służącą i nie domknięte okno, przez które się wśliznąłeś. Słyszysz ich kroki na trotuarze i czujesz mrowienie na czole pod kominiarką. On puszcza łokieć kobiety, przekłada walizecz­kę do drugiej ręki i sięga do kieszeni spodni. Są już w połowie schodów. Ogarnia cię popłoch, wlepiasz wzrok w ciężki łańcuch zwisający na drzwiach obok potężnej zasuwy. Słyszysz szczęk klucza w zamku, tak przerażająco blisko, słowa mężczyzny i nerwowy śmiech kobiety. Już wiesz, że jest za późno, i odzyskujesz spokój. Cofasz się, aż twoje plecy opierają się o płaszcze na wieszaku, wsuwasz dłoń do kieszeni marynarki i zaciskasz na wypełnionej metalowym śrutem, ciężkiej skórzanej pałce.

Drzwi otwierają się w twoją stronę. Słyszysz silnik oddalającego się jaguara. Światło w holu zapala się.

— No to jesteśmy — mówi mężczyzna.

Potem drzwi się zamykają, a oni oboje stają przed tobą: on, zwrócony nieco bokiem, kładzie walizeczkę na stole obok automatycznej sekretarki, a dziewczyna — opalona blondynka w wieku około dwudziestu pięciu lat, z cienką aktówką w dłoni — spogląda na ciebie. Na jej twarzy maluje się niepewność. Uśmiechasz się pod kominiarką, podnosisz palec do ust. Waha się. Słyszysz pisk cofanej taśmy magnetofonu. Dziewczyna otwiera usta, a ty stajesz za plecami mężczyzny.

Walisz go z całej siły pałką w tył głowy, o szerokość dłoni powyżej kołnierzyka marynarki. Osuwa się bezwład­nie na ścianę, potem na stolik, zrzucając telefon, podczas gdy ty odwracasz się twarzą do niej.

Z otwartymi ustami wpatruje się w mężczyznę padającego na dywan. Przenosi wzrok na ciebie, a tobie się wydaje, że za chwilę zacznie krzyczeć. Zastygasz w bezruchu, gotów uciszyć ją jednym ciosem. Wtedy ona upuszcza aktówkę i wyciąga drżącą rękę, nie spuszczając oczu z postaci na podłodze. Jej broda zaczyna się trząść.

— Nie rób mi nic złego — prosi. Nad głosem panuje lepiej niż nad rękami i twarzą. Przenosi wzrok na mężczyz­nę na dywanie. — Nie wiem, kim ty... — przełyka ślinę, nerwowo trzepocząc powiekami. Widzisz, że z trudem dobywa słowa z suchego gardła. — ...jesteś, ale proszę cię tylko, żebyś mi nic nie zrobił. Tu w torebce są pieniądze, możesz je wziąć. Ja nie mam z tym nic wspólnego, rozumiesz? Tylko mi nic nie rób, dobrze? Proszę.

Ma głos o przyjemnym brzmieniu, dobrze wyćwiczony, głos z telewizji. Trochę gardzisz jej zachowaniem, a trochę je podziwiasz. Rzucasz okiem na leżącego mężczyznę — nie rusza się. Taśma w magnetofonie przewinęła się do końca i stuka rytmicznie. Powolnym ruchem głowy wska­zujesz drogę do kuchni. Kobieta spogląda w tamtą stronę niepewnie. Powtarzasz gest, tym razem pałką.

— Dobrze — mówi. — Dobrze. — Cofa się w głąb holu z uniesionymi rękoma. Plecami popycha drzwi do kuchni. Idziesz za nią i zapalasz światło. Dziewczyna cofa się nadal, więc dajesz ręką znak, by się zatrzymała. Dostrzega służącą na krześle przywiązanym do kuchenki. Wskazujesz głową drugie czerwone krzesełko. Ona spogląda na pokojówkę szeroko otwartymi oczami i siada.

Podchodzisz do blatu, gdzie zostawiłeś rolkę czarnej taśmy samoprzylepnej. Trzymając dziewczynę na muszce, odsłaniasz usta spod kominiarki i zębami wyciągasz kawał taśmy. Ona nie spuszcza oczu z pistoletu. Krew odpłynęła jej z twarzy. Przystawiasz broń do talii i owijasz taśmą wąskie nadgarstki w złotych bransoletach. Co parę sekund zerkasz w kierunku ciemnego holu, na zwinięty na podłodze kształt, wiedząc, że podejmujesz dodatkowe, niepotrzebne ryzyko. Odsuwasz pistolet i przytwierdzasz jej kostki opięte ciemnymi pończochami. Kobieta pachnie perfumami Paris.

Dziesięciocentymetrowym paskiem zaklejasz jej usta i wychodzisz z kuchni, wyłączając światło i zamykając za sobą drzwi.

Wracasz do sir Toby’ego. Nie poruszył się. Ściągasz kominiarkę i wciskasz do kieszeni marynarki. Zza wieszaka wyjmujesz kask i zakładasz, a potem chwytasz mężczyznę pod pachy i wleczesz na górę, mijając po drodze galerię fotografii w ramkach. Jego buty podskakują na każdym stopniu. Pod kaskiem słyszysz swój głośny oddech: męż­czyzna jest cięższy, niż przypuszczałeś. Pachnie jakąś drogą wodą kolońską, której nie potrafisz rozpoznać. Kosmyk długich szarych włosów opada mu na ramię.

Ciągniesz go do saloniku na piętrze, otwierając barkiem drzwi z holu. Pokój oświetlają jedynie uliczne latarnie; w półmroku potykasz się i omal nie przewracasz o stolik do kawy; coś spada i tłucze się.

— Cholera — klniesz szeptem, nie przerywając marszu w kierunku szerokiego okna wychodzącego na balkon i plac. Opierasz mężczyznę o ścianę przy oknie i wyglądasz na zewnątrz. Jakaś para przechodzi ulicą. Odczekujesz dwie minuty, odprowadzasz wzrokiem jeszcze kilka samo­chodów, a potem otwierasz okno i wychodzisz na zewnątrz, w ciepłą noc Belgravii. Na placu panuje cisza; miasto przypomina o swym istnieniu słabiutkim szumem na tle pomarańczowej ciemności. Spoglądasz na marmurowe scho­dy wejściowe, ograniczone po obu bokach wysoką balust­radą o ostrych szpikulcach. Wracasz do środka, znów chwytasz mężczyznę pod pachy, przeciągasz przez otwarte okno i opierasz o kamienną, sięgającą ci do pasa barierkę balkonu.

Jeszcze jeden rzut oka: po przeciwnej stronie placu przejeżdża samochód. Podrzucasz mężczyznę i sadzasz na barierce. Głowa opada bezwładnie. Słyszysz cichy jęk.

Strumień potu zalewa ci oczy. Czujesz, że człowiek słabo poruszył się w twoich ramionach, gdy ustawiasz go we właściwej pozycji, oceniając położenie stalowych sztachet, trzy lub cztery metry niżej. A potem lekko spychasz go z balkonu.

Spada na metalowe pręty, uderzając w nie czaszką, biodrem i nogą. Rozlega się dziwnie suchy chrzęst i trzask. Głowa skręca się i jeden z zaostrzonych prętów ukazuje się w prawym oczodole.

Człowiek zwisa bezwładnie, z ramionami przerzuconymi przez balustradę, nad marmurowymi schodami oraz drugi­mi, prowadzącymi do sutereny. Prawa noga kołysze się lekko. Słychać jeszcze jedno cichutkie chrupnięcie — pojedynczy dreszcz wstrząsa ciałem, które potem zastyga w bezruchu. Ciemna plama krwi wylewa się z ust na kołnierz i białą koszulę i zaczyna skapywać na marmur schodów. Zsuwasz się z barierki. Spoglądasz w prawo i w lewo. Jacyś ludzie pojawiają się po drugiej stronie placu, około czterdziestu metrów od ciebie. Zbliżają się.

Odwracasz się i po chwili jesteś z powrotem w saloniku. Zamykasz okno, starannie omijasz stolik do kawy i rozbity wazon na dywanie. Schodzisz na parter, do kuchni, gdzie dwie kobiety tkwią nieruchomo, przywiązane do krzeseł. Opuszczasz pomieszczenie tym samym oknem, którym wszedłeś. Stąpasz ostrożnie przez nieduży ogród. Tuż za nim, na drodze, zaparkowałeś motor.

Gdy wyjmujesz klucz z kieszeni, do twych uszu dobiegają pierwsze, ledwie słyszalne krzyki. Naraz ogarnia cię duma i podniecenie.

Rad jesteś, że nie musiałeś zranić żadnej z kobiet.

 

 

Jasny październikowy dzień, pogodny i rześki. Chłodna bryza pędzi po niebie kilka małych pierzastych obłoczków. Przez lornetkę spoglądam na lekko skośną szachownicę ulic Helensburgha. Przesuwam szkła na zbocza i las po drugiej stronie miasta, a potem w lewo, na wzgórza po przeciwnej stronie jeziora i odległe góry. Jeszcze dalej, u wejścia do zatoki, majaczą sylwetki dźwigów, falochrony i zabudowania morskiej bazy wojskowej. Przez odgłos silników łodzi i helikoptera przebijają się niewyraźne krzyki. Na wprost, lecz nieco niżej, rozciąga się wąski kamienisty cypel. Zebrało się na nim kilkuset demonstran­tów oraz miejscowi, którzy tupią i wymachują transparen­tami. Nad ich głowami klekoce śmigłowiec. Spoglądam w głąb długiej zatoki, gdzie trzy inne helikoptery kołują nad czarnym cielskiem okrętu podwodnego. Holownik, grupa policyjnych ścigaczy i pontonów motorowych powoli wbija się klinem w mrowie łódek Ruchu na rzecz Roz­brojenia Nuklearnego. Skuter wodny przecina pejzaż cienką smugą białej piany.

Opuszczam lornetkę na pierś i zapalam kolejnego silk cuta.

Stoję na dachu pustego kontenera w przybrzeżnym złomowisku, nieopodal wioski Roseneath nad jeziorem Gare Loch, i obserwuję przybycie „Vanguarda”. Podnoszę znów lornetkę, by przyjrzeć się dokładniej okrętowi. Jego sylwetka wypełnia teraz całe pole widzenia — czarna i niemal pozbawiona konturów, choć dostrzegam poszcze­gólne elementy dolnej i górnej części obłego kadłuba.

Pontony z protestującymi ludźmi uwijają się pośród orszaku łodzi eskorty, próbując się przebić na drugą stronę; pontony wojskowe są większe i mają potężniejsze silniki niż łodzie demonstrantów. Żołnierze noszą czarne berety i ciemne kombinezony, aktywiści RRN przeciwnie — jaskrawe kurtki, a ponadto powiewają dużymi żółtymi flagami. Olbrzymi okręt płynie statecznie między nimi, przeorując bruzdę w kierunku cieśniny. Holownik wpro­wadza „Vanguarda” do zatoki, lecz go nie ciągnie. Za flotyllą posuwa się szara łódź straży przybrzeżnej. W górze terkoczą wielkie wojskowe helikoptery.

— Hej tam, pomóżcie no, skurczybyki.

Znad krawędzi kontenera wynurza się głowa i ramiona Iaina Garneta, który macha do mnie ręką.

— Jak zwykle przywlokłeś się za nami, co, Iain? — Pomagam mu podciągnąć się ze starej metalowej beczki, po której i ja się tu wspiąłem, na dach kontenera.

— Odpieprz się, Colley — rzuca pojednawczo Garnet, strzepując brud z kolan. Iain pracuje dla „Dispatch”, naszej konkurencji z Glasgow. Niebawem stuknie mu czterdziestka; biodra coraz bardziej mu się zaokrąglają, a włosy rzedną. Na pomięty szary garnitur zarzucił coś, co przypomina kurtkę narciarską! z końca lat siedemdziesią-tych. Skinieniem głowy wskazjije

— Dostanę szluga?

Krzywi się pogardliwie na widok podsuniętej paczki silk cutów, ale oczywiście nie odmawia.

— Bój się Boga, Cameron, silk cuty? Papierosy dla ludzi, którzy łudzą się, że rzucają? A ja miałem cię za jednego z ostatnich prawdziwych płucobójców. Gdzie się i| podziały marlboro?

— Zostawiam je dla kowbojów takich jak ty — przypa­lam mu papierosa. — A gdzie się podziały twoje fajki?

— Leżą w samochodzie — wyjaśnia spokojnie. Od­wracamy się i spoglądamy nad połyskującymi niebiesko falami na małą armadę otaczającą gigantyczny okręt. „Vanguard” jest jeszcze większy, niż sobie wyobrażałem: ogromny, czarny i opasły niczym największy, najczarniejszy na świecie ślimak bez skorupy, z kilkoma cienkimi czuł-kami wystającymi niedbale tu i ówdzie. Wydaje się zbyt wielki, żeby mógł przecisnąć się przez wąskie gardło widniejącej przed nami cieśniny.

— Niezła bestia, co? — odzywa się Iain.

— Wart pół miliarda funtów, szesnaście tysięcy ton...

— Taa... — rzuca znudzonym tonem Iain. — I długi jak dwa boiska piłkarskie. Masz może jakieś ciekawsze informacje?

— Przeczytaj artykuł, to się dowiesz.

— Chojrak z ciebie. — Rozgląda się. — A gdzie twój przyboczny ze szkiełkiem i okiem?

— Będzie robił zbliżenie. — Pokazuję niewielką moto­rówkę u wejścia do cieśniny. — A twój?

— Dwóch. Jeden kręci się gdzieś tutaj, a drugi siedzi w śmigłowcu razem z operatorem BBC.

Spoglądamy w niebo, gdzie wiszą cztery wojskowe helikoptery. Wymieniamy spojrzenia.

— Udało im się wkręcić, co?

— Pewnie się teraz kłócą, który ma dać w łapę pilotowi. Przenosimy wzrok na okręt. Pontony demonstrantów uparcie szarżują na „Vanguarda” i nieodmiennie zatrzymują się na ruchomej zaporze z wojskowych łodzi. Gumowe kadłuby odbijają się od siebie i podskakują na falach. Obły nos okrętu uzbrojonego w pociski atomowe Trident gładko tnie wodę w ślad za holownikiem zbliżającym się do przesmyku. Marynarze w żółtych kamizelkach ratunkowych stoją w niedbałych pozach, niektórzy przed wysoką wieżą okrętu, inni za. Ludzie, zgromadzeni na cyplu po drugiej stronie, krzyczą i obrzucają wyzwiskami „Vanguarda”. Niektórzy pewnie nieźle się przy tym bawią.

— Dałbyś na chwilę tych szkiełek — mówi Iain. Podaję mu lornetkę. Holownik przesuwa się wolno

przez cieśninę. Na jego dziobie widnieje napis „Roisterer”.

— A co tam słychać u was w „Kaledończyku”? — pyta Iain.

— Nic nowego.

— Uu! — Odwraca się” ze zdumioną miną. — Uważaj. Jesteś pewien, że chcesz to powiedzieć? Wiesz, że mogę później wykorzystać naszą rozmowę.

— A wykorzystuj sobie, pismaku.

— Wy ze wschodniego wybrzeża jesteście zazdrośni o nasz system komputerowy, który działa. W przeciwień­stwie do waszego.

— Mowa.

Długi kadłub okrętu jak monstrualnej wielkości fallus wślizguje się w cieśninę, przysłaniając tłum ludzi po przeciw­nej stronie. Maleńkie głowy w czapkach, wystające z wieży, spoglądają na nas z góry. Macham ręką. Jeden z marynarzy odwzajemnia mój gest. Czuję dziwaczne zadowolenie, pomie­szane z poczuciem winy. Śmigłowce hałasują nad naszymi głowami. Orszak wojskowych łodzi i pontonów RRN zwęża się u wejścia do przesmyku. Gumowe łodzie tańczą na falach, odbijając się od siebie jak piłki. Przypomina to trochę pląsy epileptyka, ale nie użyłbym tego porównania w artykule.

— W Londynie też była wczoraj jakaś demonstracja, nie? — mówi Iain oddając mi lornetkę.

Kiwam głową. Wieczorem pokazali kilka migawek z de­monstracji przemoczonego tłumu ludzi protestujących na ulicach Londynu przeciwko zamykaniu kopalń.

— Tak. — Gaszę papierosa na zardzewiałym dachu kontenera. — Sześć lat po fakcie ludzie zauważyli, że Scargill[1] miał jednak rację. -

— No, ale i tak nadęta z niego menda.

— Nieważne, miał rację.

—...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin