Batko Zbigniew - Oko.pdf

(650 KB) Pobierz
216578452 UNPDF
DRAMATIS PERSONAE
Felix Kier
młody idealista, dalekowidz, figura patologicznie banalna
Sonia Amor
dziewczę naiwne i niewinne, serce gorące, umysł zhomogenizowany
Rita Szaternand kobieta ze stali, niezmordowany stymulator
wydarzeń
Ignac
geniusz techniczny analfabeta, bezwolne narzędzie
Markiz Donat A.7. de Sadowski
libertyn rodzimego chowu,
środkowoeuropejska replika słynnego francuskiego męczennika idei
BudiWolK
Szwarccharakter
Maxie Singiel
Wieczny Tułacz, mistrz mimetyzmu
Kulturalny
inteligencki nuworysz z kompleksami, w rozkroku między Kulturą i
Naturą
latarnik
zawodowy patriota emigrant
Oko
szklane
Pasażerowie, Górale, Wieśniacy i Indianie
Zbigniew Batko
Oko
Witold Gombrowicz
Zdarzenia na brygu „Banbury”
- Czyje to oko?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem, sir.
- Czy komu wypadło, czy też zostało wyjęte?
- Nie widziałem, sir. Leży tutaj od rana.
Byłbym podniósł i schował do pudełka, ale nie wolno mi odchodzić
od steru.
Adastrea
- ...a szparag będzie strawą ubogich - perorował Fil potrząsając
szparagiem. Sos holenderski chlapnął Soni w oko. Otarła twarz wierzchem
dłoni i znów zawisła wzrokiem na wargach mówiącego. Chłonęła każde
słowo. Czuła, że go ubóstwia. Nie był wybitnie męski, to prawda, a
przebyta choroba morska powlekła jego oblicze zielonkawoszarą
bladością, ale żar, z jakim mówił o swoich projektach, czynił go niemal
pięknym. Poza tym miał wyspę. Ilu z obecnych w stodole mogłoby się tym
pochwalić?
Ona nie miała nic - jeśli nie liczyć nader skromnego bagażu
osobistych doświadczeń. Chociaż rejs „Tatuńkiem” pochłonął całe
wieloletnie oszczędności niezamożnej dziewczyny, teraz była już pewna,
że postąpiła słusznie ulegając swemu z pozoru szalonemu kaprysowi. Nie
mogła uwierzyć, że jeszcze dwie godziny temu, podczas skromnego balu
kapitańskiego dla pasażerów drugiej klasy, poprzedzającego ten właściwy,
siedziała przygnębiona i samotna nad parówką z musztardą i szklanką
letniej, ekspresowej herbaty, myśląc tylko o jednym: aby jak najprędzej
znaleźć się w domu.
Nieprzyjemny dreszcz przebiegł jej po szczupłych plecach, gdy
uświadomiła sobie, jak niewiele brakowało, by nigdy nie spotkała Fila.
Rygorystycznie przestrzegane na „Tatuńku” zasady segregacji klasowej
przypominały jakiś upiorny apartheid. Była niemal wdzięczna temu
ordynarnemu stewardowi: gdyby nie wypchnął jej brutalnie ze stodoły,
kiedy wróciła po zgubiony kolczyk, i gdyby padając nie podcięła nóg
Filowi, ten z pewnością nie zwróciłby uwagi na skromną pasażerkę drugiej
klasy z żółtą kokardką przypiętą do gorsu. Teraz miała kokardkę niebieską,
a ten sam steward stawał na głowie, żeby jej się przypodobać i zatrzeć
niemiłe wrażenie.
Dopiero gruntowna zmiana dekoracji w sali balowej uprzytomniła
Soni, jak wielkie znaczenie dla rodaków z zagranicy miała ta monstrualna,
dziwaczna stodoła, ile uroku krył w sobie wystrój de la rustiqe:
palisandrowe belki i krokwie, platynowa strzecha i klepisko z
polimetakrylanu, budzące tyle nostalgicznych wspomnień. Swoje robiła
też orkiestra: grała bosko - wytwornie i porywająco zarazem. Sprawiała to
nienatrętna ludowa stylizacja, dzięki której walce, tanga, fokstroty i
beguiny pulsowały tym drogim sercu i rach-ciach-ciach, i rach-ciach-
ciach, jakiego próżno by szukać na parkietach Ritza czy Waldorf-Astorii.
Oficer kulturalny wyłaził wprost z munduru, aby wieczór był udany i
zapadł w pamięć balującym. Po dwóch tygodniach rejsu z tak trudnymi do
przebicia atrakcjami, jak niedawny sztorm czy zaćmienie słońca, nawet
połączona inwencja Edisona i Groucho Marxa miałaby prawo się
wyczerpać. Był już i balans na rowerze, i połykanie tuzinami zimnych
ogni, i sztuczki z hawajem sztywnym i kiwanym - teraz przyszła kolej na
numer popisowy: brzuchomówstwo.
Sala umilkła, ucichło nawet dyskretne staccato sztućców; wszyscy,
oprócz Fila i Soni, zjednoczyli się w podziwie dla nadzwyczajnych
zdolności trzewi oficera.
- Wuj zapisał mi ją w testamencie już w dniu moich urodzin, na
piętnaście lat przed swoim tajemniczym zniknięciem. Trzeba było
odczekać jeszcze dziesięć, by uznać go za zmarłego. Od dziesięciu lat
Astrea jest bezludna, więc tego... gdyby pani... gdybyś... - Fil zniżył głos
do szeptu i w tej samej chwili głowa siedzącej tyłem do ich stolika damy
po raz trzeci tego wieczoru znalazła się między nimi. Końce włosów
nurzały się w rakowej zupie. W innych okolicznościach Fil uznałby to
może za oburzającą niedyskrecję, ale teraz, gdy zależało mu na pozyskaniu
jak największej liczby sprzymierzeńców, wścibstwo nieznajomej sprawiało
mu wręcz przyjemność; mówiąc do Soni, wsączał jednocześnie ekstrakt
swych teorii społecznych w rasowe, zaróżowione od aperitifu ucho damy:
- Astrea, to potencjalny raj na ziemi. Moim... naszym zadaniem jest
uczynić z niej raj rzeczywisty. Mam gotowy, oparty na najbardziej
postępowych tradycjach i wzbogacony oryginalnymi koncepcjami
program...
Sonia była głęboko przekonana, że i ona mogłaby wnieść swój
skromny wkład w zaludnienie wyspy i urzeczywistnianie raju na ziemi.
Popis Kulturalnego zakończył się tymczasem i z podium dla
orkiestry popłynęły tony walca. Steward podał im sherry cobbler w
wysokich szklankach - słomki wyciągał wprost ze strzechy - i pochylił się
nad Sonią z ojcowską, więcej, matczyną troskliwością.
- Jeśli ten babsztyl - rzekł półgłosem, wskazując ruchem brwi na
przechyloną niebezpiecznie do tyłu damę - deranżuje państwa, wykopnę
jej niechcący krzesełko spod...
Nie dokończył, bo z parkietu wrócili do stolika państwo Singielowie
- jowialny Maxie i jego korpulentna żona Minnie. Maxie, przedsiębiorca
teatralny z Broadwayu, tryskał wprost energią.
- Wstyd, młodzi! - zahuczał. - Ja w waszym wie ku wygrywałem
maratony tańca. Dla rozrywki! Bo pieniędzy miałem zawsze jak lodu -
przypalił cygaro Maria Mancini studolarowym banknotem.
Fil zerwał się posłusznie z krzesła i poprosił Sonię do walca.
Dziewczyna była w siódmym niebie; już zaczęła doświadczać tego
rozkosznego, tak dobrze znanego miłośnikom tańca uczucia, że płynie
czternaście centymetrów nad parkietem, gdy wrota stodoły otworzyły się
raptownie i na salę wkroczył kapitan. Powitały go spontaniczne brawa.
Kapitan uniósł rękę: w palcach trzymał jakiś niewielki, błyszczący
przedmiot. Zaczął coś mówić, ale orkiestra, zmylona jego gestem, zagrała
tusz i słowa utonęły w unisonowym ryku sześciu saksofonów.
- Czy to nie szklane oko? - zapytał zdziwiony Fil, przypatrując się
uważnie błyszczącej kulce, i rozejrzał się odruchowo po obecnych,
podczas gdy wszystkie damy odruchowo sięgnęły do swych naszyjników z
pereł. Nikomu nie brakowało oka. Ani perły.
- Czyja zguba? - powtórzył głośno kapitan. W tym momencie kulka
Zgłoś jeśli naruszono regulamin