Manipulacja.doc

(487 KB) Pobierz

Gdyby mi ktoś dawniej powiedział, że przyczyną uwi­kłania się w kryminalną historię może być nieznajomość języków obcych, tobym poprosił o wyjaśnienie. Teraz mi już żadne wyjaśnienie nie jest potrzebne.

Wszystko zaczęło się przed kilkoma miesiącami, dzwo­nek, wszedł listonosz, rozporek miał rozpięty, „panie Zenku, niech się pan tą sąsiadką z dołu tak nie chwali" powiedziałem i pan Zenek zapiął, co trzeba.

List na kredowym papierze, równa czcionka maszy­ny elektrycznej, do mięsistego papieru przypięty był spinaczem bilet lotniczy. Zrozumiałem tylko tyle, że piszą do mnie panowie Kunsthaus i Miiller z Zurychu, a list jest skierowany do mnie, Stefana Pękały, chociaż tam było napisane Pekala, wiadomo, nie mają „ę" i „ł" w maszynie; długopisem dorobiłem ogonek przy „e" i przeciąłem skośnie kreseczką „1", po czym zaniosłem list do naszego dozorcy, aby mi przetłumaczył. Okazało się, ze Kunsthaus to nie nazwisko, tylko dom sztuki, galeria inaczej. Miiller bez wątpienia nazwisko. Galeria i Muller zapraszali mnie na pół roku do Zurychu jako „artystę znanego międzynarodowej publiczności", da­jąc mi „środki umożliwiające dowolne działanie arty­styczne" i proponując urządzenie wystawy prac z mo­jego ostatniego okresu „nożnego".

„Myślę, że dobr-ze> zapamiętałem te sformułowania,


gdyby były wątpliwości, to można sprawdzić w War­szawie, list leży w moim biurku... Nie, nie będą mieć wątpliwości co do zaproszenia, wątpliwości policji szwajcarskiej, jak wiadomo, są zupełnie innej natury" napisałem kilka dni temu w liście do urzędnika amba­sady polskiej w Bernie, pana Sobusia, który odwie­dził mnie w więzieniu zaraz po moim aresztowaniu i obiecał wszelką możliwą pomoc. Na razie siedzę. Opowiedziałem temu Sobusiowi, co mi się przyda­rzyło, potem wysłałem jeszcze kilka listów, ot tak, z nudów, nie miałem przecież nic istotnego do doda­nia. Więcej już do niego pisać nie będę, wypełnię so­bie czas opisem moich ocipieństw; właśnie to czynię. Cela czysta i widna, żarcie możliwe, pewien rodzaj wesołości mnie po aresztowaniu ogarnął i jak dotąd — trzyma.

List od Miillera przyszedł w porę, wyprztykałem się właśnie z forsy, a chałupie, którą mi budowano na Mazurach, potrzebne były futryny, drzwi, podłogi, ła­zienka i ogólne wykończenie. Spodziewałem się, że w Zurychu zarobię, nie zapraszano by mnie inaczej, galeria to nie fundusz stypendialny ani inny „Caritas". Nie liczyłem na kokosy, znałem swoją wartość rynkową na Zachodzie, takim facetom jak ja płaci się po kilkaset doków za pracę, nie inwestując dużego szmalu w re­klamę, młyny rynkowe mielą dzisiaj dużo i prędko, potrzeba im wciąż nowego ziarna, może być z Ekwado­ru, może być z Polski. Zaprosili mnie dlatego, że pewną markę już miałem (kilka wystaw indywidualnych w Eu­ropie i jedna w Stanach), niewiele prac zakupiono, ale ' prasę miałem taką sobie, przynajmniej w tłumaczeniu znajomych.

Wyjazd, zdawało mi się, zakończy okres zawiesze­nia, letniości raczej, gdy wszystko było nijakie, cią­gnął się ten okres już dość długo, praca mi nie szła, popadałem w rutynę, najpierw złościło mnie to, a póź-


niej powielałem już samego siebie bez specjalnych wzdragań, z kobietami miałem jakieś nudne dla obu stron sprawy, często popadałem w apatię, nawet wód­ka mi za gładko w gardło nie wchodziła; wyjazd, przez swą fizyczność, miał stanowić kres bezjajec-twa.

Poza tym wszystkim miał to być mój pierwszy sa­motny wyjazd za granicą, poprzednio towarzyszyli mi zawsze urzędnicy „od kultury", bardzo podobni w sty­lu bycia do Sobusia, taka sama gładkość w obejściu, mowa stateczna, niespieszna, słowa podawane z na­mysłem, a na dnie tego wszystkiego strach przed ja­kąś wredną niespodzianką. Goście ci byli dla mnie wprost bezcenni, informowali nie tylko o cenach prac, ale odpowiadali za mnie na wszelkie pytania, a to dlatego, że oni znali języki obce, a ja mówiłem tylko po polsku. O ile się nie mylę, trochę mną pogar­dzali, a trochę mi zazdrościli, uważali mnie chyba za przy głupiego dziwaka, który miał fart. Ja na werni­sażach popijałem i pozwalałem się fotografować, ci z aparatami pstrykali gęsto, twarz brzydka i pobruż-dżona, z dziurą w czole, musiałem rajcować ich zawo­dowo.

W upadku ze schodów w dzieciństwie (stąd to wgłę­bienie w moim czole) upatrywałem przyczynę niemoż­ności nauczenia się jakiegokolwiek języka obcego, cho­ciaż wiedziałem, że jest to próba dość naiwnej racjo­nalizacji tajemnicy, bo jakże inaczej nazwać tę moją nieprzenikliwość językową, gdy posiada się warunki sprzyjające opanowywaniu obcych mów, dobrą wolę, znakomitą pamięć i niezły słuch. Zaczynałem się uczyć kilkadziesiąt razy. Języki obce były dziwkami dostęp­nymi dla wszystkich, powiadałem sobie, oprócz mnie. Po cóż zresztą mówić o zachodnich językach, różnią­cych się znacznie, od polskiego, kiedy nawet pokrewny rosyjski   był   dla   mnie   nieosiągalny;   w   gimnazjum


sprzyjała mi historia, miałem opanowany życiorys Soso po polsku, dla przyzwoitości dodawałem do niektórych słów końcówkę „ow" i w tych czasach to wystarczyło, aby dostać trójką, później na Akademii Sztuk Pięk­nych podobałem się lektorowi rosyjskiego i jakoś zali­czyłem.'

Wysłałem do Mullera depeszę (zredagowaną przez ciecia po niemiecku; honorarium: ćwiartka) potwierdza­jącą przylot, potem po załatwieniu formalności drugą z terminem: i godziną. Paszport dostałem po siedmiu tygodniach od złożenia kwestionariusza, wizę szwajcar­ską w trzy dni, musiałem uporządkować jeszcze trochę swoich spraw, dwa miesiące zeszło.

Poszedłem w dniu odlotu do fryzjera, kazałem ściąć moje konwencjonalnie spadające na ramiona włosy i gdy w lustrze zobaczyłem fryzurę amerykańskiego studenta z lat pięćdziesiątych (jeżyk z przodu wysoki na 3/4 za­pałki), poprosiłem, by mi wystrzygł maszynką, a potem wygolił brzytwą, krzyż na głowie.

Chce pan za niemiecką kurwę chodzić? — zapytał
fryzjer.

Zakład.

O co, jeżeli można wiedzieć?

Dziesięć flaszek.

Opłaca   się   —   uznał   fryzjer   i   przystąpił   do
dzieła.

Na lotnisku pojawiłem się około południa, byłem we fraku, sztuczkowych spodniach, lakierkach, zamiast koszuli z plisowanym gorsem miałem batystową dam­ską bluzkę ozdobioną haftem krzyżykowym, która opi­nała mój tors jak kondom wiadomo co, zarost na pier­siach czerniał pod nią frywolnie; na ramionach szu­ba, na głowie cylinder, w ustach cygaro kupione w skle­pie kubańskim, w lewej ręce podzwaniająca szkłem walizka. Moje „Nogi" w skrzyniach z wiórkami od­jechały  poprzedniego   dnia   do   Szwajcarii  pociągiem,


klucz od mieszkania dałem rozwodzącej się zna­jomej, nikt mnie nie odprowadzał, nikogo nie zosta­wiałem, szedłem lekki i wolny, lakierki niosły mnie łyżwowo po posadzce dworca lotniczego, wszyscy oglądali się za mną tak, jak na to zasługiwał mój ko­stium.

Panienka przy wadze odebrała walizkę, zważyła, dała mi kartonik, usta jej drżały podejrzanie, pyknąłem cy­garem i poszedłem ku dwom umundurowanym.

Jeden starszy, po pięćdziesiątce, drugi młodziak, dwudziestodwuletni chyba, który gwizdnął na mój wi­dok; skarcony spojrzeniem przez starszego minę zro­bił pokerową, natomiast starszy uśmiechnął się, języ­kiem lubieżnie po wargach przewinął i poprosił o pa­szport. Wertował go podejrzanie długo, o deklarację celną poprosił, kilkakrotnie ją chyba przeczytał, cho­ciaż we wszystkich rubrykach dotyczących wywożo­nych przedmiotów słówko „nic" widniało. Oddał mi wreszcie paszport i deklarację, znów uśmiech ser­deczny, miłosny prawie i przesunięcie koniuszkiem języka po wargach, „do kabiny pana na chwileńkę proszę" powiedział, a młodziak zapatrzony dotych­czas w krater na moim czole „tak, tak" mu przybaso-wał.

Do gaci mi się kazali rozebrać, spody stóp w skar­petkach mi łaskotliwie sprawdzili, portfel przejrzeli, w którym prawo jazdy i przepisowe trzydzieści pięć franków szwajcarskich się znajdowało, „może się paa ubrać" zadysponował starszy, ale ognik miłosny dalej w jego oku płonął i co chwila muskał pełne wargi ję­zykiem, z czego wywnioskowałem, że wciąż jeszcze uczucia profesjonalne do mnie żywi i obiecuje je sobie lada chwila zaspokoić; gdy już szubę miałem na ramio­nach, odezwał się „cylinderek proszę jeszcze zdjąć". Objawiłem im się w całym majestacie krzyża wygolo­nego na łbie, młodszy znów gwizdnął, a starszy, wpa-


trzony w czubek mojej głowy, lunatycznym ruchem wyciągnął przed siebie rękę; wręczyłem mu cylinder, oprzytomniał. Zajrzał do środka. Wsadził rękę, puknął w denko. Oddał mi cylinder, spojrzał w oczy, usta miał zaciśnięte. „Kieszenie" mruknął bez poprzedniej uprzej­mości, wyjąłem więc z głębin szuby dwa cygara, pu­dełko papierosów, zapałki, piersiówkę ze spirytusem, bułkę i plastykowe, okrągłe pudełeczko. Młodszy po­chwycił zapałki, wysypał na rękę, przejrzał drewienka, wsadził je do pudełka, to samo zrobił z papierosami, starszy natomiast trzymał w ręku nie otwarte pudełko i znów patrzył na mnie prawie z miłosnym wyraze-n twarzy. „Co tu jest?" — zapytał potrząsając pudełkiem, które wydało suchy szelest przesypującego się piasku. „Proszek" — odpowiedziałem. „Tak też przypuszcza­łem" on na to powoli, odkręcając wieczko, spojrzał w czerwonobrunatną zawartość pudełka, jakby patrzył w apetycznie rozchyloną vaginę ukochanej, „składzik" wymruczał, „co proszę?", „jaki jest skład tego prosz­ku?", „kari, czili i pieprz turecki", przeniósł wzrok na mnie i minę miał taką, jakbym mu wyrządził osobistą krzywdę, „bułkę rozłamać?" zapytał młodszy, „złam, synku, złam" powiedział jakoś obojętnie, wciąż pa­trząc na mnie, „nie będę jadł bułki macanej palu­chami" zaoponowałem, „w samolocie dobrze karmią, co tam bułka" mówił starszy i pchał już palec do pudełka, młodszy złamał bułkę i powiedział „nic", starszy zdawał się nie słyszeć, podnosił palec z dro­binkami proszku ku twarzy patrząc na mnie z leciutkim uśmiechem, powąchał najpierw ten palec, jeszcze raz powąchał, a później, oblizawszy przedtem wargi, zebrał językiem brunatną substancję z palca, mlasnął o podnie­bienie, wzniósł oczy w górę, skrzywił się paskudnie i splunął. „Tak" powiedział zakręcając pudełko, „pan tu poczeka", wręczył mi je i wyszedł; młodszy patrzył  znowu  na  dziurę w moim czole,  a  ja  cho-

10


wałem do szuby cały ten majdan. Starszy wrócił po chwili z elegancko ubranym panem o trójkątnej, lisiej twarzy.

Paszport poproszę — powiedział ten nowy.
Podałem paszport. Przejrzał, oddał.

W jakim celu udaje się pan do Szwajcarii?

Reprezentować nową sztukę.

 

Przecież nie ma pan paszportu służbowego, tylko
prywatny.

Dupa i sztuka nie podlegają upaństwowieniu.

Na sztuce się nie znam... Proszę iść tędy, dzię­
kujemy.

Odlot opóźniał się, chodziłem po poczekalni ssąc cygaro, trochę już mniej się za mną oglądano, byłem jednym z trzody oczekujących, wrosłem w grupę; z nudów przystanąłem przy kiosku ze słodyczami, ku­piłem gumę do żucia, znów spacerowałem, przystaną­łem przy kiosku z gazetami i zagapiłem się na okładkę jakiegoś niemieckiego magazynu; dziewczyna na okładce przypominała mi pewną Lusię, nie mogłem zdecydować, Lusia to czy nie Lusia, wreszcie kupiłem pismo: przez głośnik poproszono pasażerów odlatujących do Zurychu, aby się i tak dalej.

W samolocie zająłem miejsce przy oknie, szubę po­łożyłem na półce, cylinder się nie mieścił, położyłem go bokiem. Koło mnie usiadł jakiś facet, popatrzył na pismo, które trzymałem w ręce, coś zagadał, chyba po niemiecku, kiwnąłem głową, facet też kiwnął. Lecie­liśmy, oglądałem ilustracje, mój sąsiad powiedział coś do mężczyzny siedzącego o rząd przed nami, tamten mu odpowiedział, rozmawiali o jakichś sprawach biu­rowych, o jakimś przedsiębiorstwie szwajcarskim, umowach, słuchałem jednym uchem, doszedłem do przekonania, że ciało na okładce to jednak nie Lu­sia. Tamtym się widocznie temat wyczerpał, bo za­milkli. Po chwili jednak mój sąsiad przemówił szeptem.

li


Józek, widzisz tego palanta koło mnie? Odpico-
wał się szewc w Boże Ciało. Niemiec chyba.

Ktoś go musiał niewąsko w łeb stuknąć, cipa mu
się  na   czole   zrobiła   —  odpowiedział  równie   cicho.
I po chwili: — Nie rozumie, lipi przed siebie jak świ­
nia w koryto.

Ubrałbyś się tak, Józek?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin