Józef Ignacy Kraszewski - Dzieje Polski 10 - Syn Jazdona.txt

(737 KB) Pobierz
 Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski.
 Cykl Powieci Historycznych Obejmujšcych Dzieje Polski.
 Redaguje Komitet Pod Przewodnictwem Profesora Doktora Juliana Krzyżanowskiego.
 Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1969.
 Częć dziesišta.
 Powieć Historyczna z Czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego.
 Skanował, Opracował i Błędy Poprawił Roman Walisiak.
 Komitet Redakcyjny: Profesor Doktor Wincenty Danek - Rektor WSP w Krakowie, Profesor Doktor Jan Zygmunt Jakubowski - Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Profesor Doktor Julian Krzyżanowski - Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, Członek Polskiej Akademii Nauk.
 Przygotował Do Druku, Posłowiem i Przypisami Opatrzył Zygmunt Halawa.
 Doktorowi W EIGLOWI, WICEPREZYDENTOWI MIASTA KRAKOWA, na pamištkę z Nim odbytej podróży ofiaruje Autor.
 Drezno, Listopad, 1879.
 Tom pierwszy.
 Prolog.


 Rozdział 1.
 Szaro było na ziemi i niebo oponš się szarš oblokło.
 Nad ródliskami ciepłymi ledwie gdzie wštła, blada majaczyła zielonoć niby wiosenna, ponad którš sterczały zeschłe, trupie badyle i wymokłe trawy przeszłego lata.
 U strumieni stojšce wierzby już się okrywały puchem, jak by nim przyszłe licie od chłodu otulić chciały, lecz lici jeszcze nie było i pšczki stały szczelnie otulone i zamknięte.
 Wczenie przybyłe bociany smętne włóczyły się po dolinach, stały u moczarów strzepujšc skrzydłami, zmęczonymi długš podróżš.
 Ponad rolami ulatywał skowronek, patrzał w niebo, a piosnkę mu chłód w dzióbku tłumił i oczy próżno niebios lazurowych w górze szukały.
 Smutno było po wiecie, tylko stada kruków unosiły się w powietrzu, gwarliwe, krzykliwe, wesołe jakim strasznym naigrawaniem się tej żałobie.
 Co przysiadły na suchych drzew gałęziach, to się zrywały kołować w powietrzu.
 I wirowały niby pijane, to podnoszšc się do góry, to spadajšc, szukajšc jakiej pastwy obiecanej.
 Aby dojrzeć, kędy ona była, zrywały się tak czasem w obłoki, a nie dojrzawszy jej, spadały na drzewa i ziemię.
 Ze wszech stron nadcišgały one chmurami jak na zawołanie wiecowe, jak po wiciach do wojny.
 Gdy się spuciły na łškę, czerniała od nich, ruszała się, jakby potwora legła na niej; a gdy się zerwały w obłoki, wiły się w nich jak smok czarny; a gdy krakały, nie słychać było ani szumu drzew, ani pochwistu wiatru, ani szczebiotania innego ptactwa, ani mruczenia strumieni, które od deszczów i nieżysk wezbrały.
 
Na pustej dolinie u skraju lasu chata stała, zamiast płotu obrzucona gałęmi na kupę nagromadzonymi wysoko, tak wysoko, że ledwie spoza nich dach słomiany, okopcony, z odartym dymnikiem widać było.
 Sama sobie na ustroniu, wród puszczy, stała chiżyna niby straż wysunięta, niby zabity kół na znak, że się tu życie poczynać miało ludzkie, gdzie niedawno zwierz i pustynia panowali sami.
 Ponad dachem dymiło, jak opar szły wszystkimi szczelinami kłęby sine i wisiały nad nim leniwe, a snuły się senne dokoła i kładły aż na dolinie.
 W górę się im nie chciało, aby wiatr nie poszarpał na sztuki.
 Wrota stały otworem, jakby już trzoda wyszła na paszę w las, na młode gałęzie i pšczki.
 Kiedy niekiedy mimo wrót przemknęła biała spódnica niewiasty i znikła.
 Naprzeciw nich pies kudłaty, duży siedział i patrzał w dal, to ziewajšc, to burczšc.
 Na stada krucze co spojrzał, to drgnšł, zrywał się, jakby na nie chciał rzucić, ale rozum jego psi powiadał mu, że przeciw nim niemocen był.
 Cišgnšł powietrze nosem.
 Wiatr mu różne wieci przynosił, psisko się od nich zżymało, rozumiejšc tę mowę woni, która doń przylatywała z daleka.
 Dla niego były w niej i od zwierza w lesie wiadomoci, i od ludzi wieci, i od obcych włóczęgów swędy, i z góry od niebios przestrogi, i z dołu ziemskie języki.
 Dlatego pies nosa nastawiał, a głowš rzucał.
 Dużo mu przychodziło, nie wszystko rozumiał; zżymał się coraz więcej, coraz mocniej, aż wstał, zerwał się jak do chodu i siadł znowu, i rzucił się ze szczekaniem naprzód - i cofnšł, głowę opuszczajšc, zadumany.
 Dziewczę się wyliznęło z chaty, przyszło go pogłaskać.
 Odwrócił łeb, polizał rękę, ale na straży pozostał; miał poczucie obowišzku.
 Uszy mu się jeżyły i sierć na grzbiecie pręgiem długim rosła do góry.
 Wiatr znużony przypadł gdzie w lesie, zrobiło się cicho.
 Kruków stado pocišgnęło nad lasy, puszcza szumiała teraz sama głucho i posępnie.
 Wród milczenia tętent i krzyki rozeznać było można, tętent jakby pędzonej trzody, krzyk jakby ludzki, urywany, to szyderski, to przelękły - poza nim miech i hukanie.
 Pies stał i trzšsł się cały, zerwał się, odbiegł naprzód kroków kilkanacie, a czujšc się bezsilnym, przysiadł, pysk do góry podniósł - zawył.
 Wył urywano, bo słuchał razem, oczy mu się iskrzyły, sierć już jeżyła cała.
 Z drugiej strony doliny, przesmykiem z lasu biegła ku chacie pędem, rozbita, rozproszona trzoda owiec burych, czarnych i białych.
 Przodem bydło z ogonami poddartymi do góry.
 Po dolinie rozsypało się to na wszystkie strony w popłochu, jak szalone dróg szukajšc ku chacie.
 Tuż za trzodš, za bydłem, za krzyczšcymi pastuszkami przemknšł się konny człek, z nim dwu jeszcze i psów zgraja.
 Psy się niosły za owcami, duszšc je, chwytajšc, kaleczšc, a co który zgniótł i do ziemi przybił barana, z koni się odzywały wesołe okrzyki.
 Tętnienie i wrzawa obudziły ludzi w chacie, wszystko wybiegło ku wrotom.
 Stary z włosy siwymi, niewiasta w zawiciu białym, dzieweczka w wianku z kosami długimi, chłopię małe, na pół nagie.
 Pies jak wciekły ujadał, ale bezsilny cofał się też ku wrotom i wył.
 Tuż bydło spłoszone, co przodem biegło, poczęło, nie baczšc na ludzi, jak szalone cisnšć się we wrota.
 Owce, które uszły psich zębów, jak pijane na podwórko wpadły.
 Tuż za nimi ogromne molosy z pokrwawionymi paszczękami gnały, za nimi na koniach trzech jedców.
 Gonili weselšc się, miejšc, hukajšc.
 Pierwszy, co przodem jechał, panem był albo pańskim synem, bo i koń pod nim ubrany a piękny, z nozdrzami rozdartymi, z oczyma pałajšcymi, czuł, że dwigał na sobie takiego, co wszystko rozbijać ma prawo.
 Paništko, co na nim siedziało, ledwie z lat dziecięcych do młodzieńczych dochodziło.
 Wyrostek był smukły, giętki, silny, twarz cała ze zmęczenia aż krwawa, oczy czarne a ogniste, włos na ramionach długi, nad czołem kołpaczek z piórami, na nim suknia cała bramowana, cała szyta, obwieszana w sznury, róg przez ramiona pozłocisty, łuk kowany, pas nabijany, nóż u boku wiecšcy.
 Cała ta ozdoba nie stała za nic przy obliczu chłopaka tak zuchwałym, tak rozpalonym radociš dzikš, szałem jakim, iż zdawało się wiat do boju wyzywać.
 W ręku żylastym podnosił do góry oszczepek i machał nim, psy swe zagrzewajšc.
 - A hu!
 Z otwartych ust jego zęby białe, choć się miały, zdały się kšsać, wargi krwawe trzęsły się, na młodych policzkach drgała krew rozszalała - pijany był sobš i młodociš.
 Dwaj towarzysze jego lecieli za nim też bez głów, krzykiem jego jak psy zagrzewani, ale wród tego szału, gdy spojrzeli po sobie, przebiegał ich jaki strach, nagle im co usta zatykało, obawa czy litoć.
 Psy, jedcy, trzoda, wszystko razem niemal cisnęło się we wrotach, które starzec na próżno chciał zamknšć.
 Rzucił je w końcu.
 I on, i niewiasty zbiegać poczęli przerażeni do chaty.
 Dziewczę tylko, wyrostek, któremu owiec żal było, a strach nogi podcišł, zawięzło w progu.
 Z konia piorunem skoczył panicz i pochwycił jš już wpół, mdlejšcš i krzyczšcš.
 Spojrzawszy w oczy załzawione, niebieskie, porwał na konia, który zbywszy pana, otrzęsał się włanie.
 Dwaj towarzysze stali osłupieni, gdy już chłopak ze swš zdobyczš mdlejšcš a wzywajšcš ratunku poczšł znów dosiadać siwego.
 - Hej, to łup!
 To łup, na którym ja czyhał dawno!
 - krzyknšł zanoszšc się dziko.
 - Do lasa z niš!
 Dziewczyna ręce podnoszšc wołała ratunku, lecz drzwi chaty stały zaparte, nikt nie miał wybiec na obronę, tylko pies jeden za nogę pochwycił panicza, ale wnet dwa ogary z krwawymi paszczęki padły nań i zdusiły.
 W podwórku już one dużo nagospodarowały.
 Młody byczek leżał rozcišgnięty na ziemi z oczyma zeszklonymi, a z gardła mu ciekšcš krew chciwie chłeptały psy.
 Kilka owiec dyszało i broczyło.
 Chłopak miał się wielkim głosem: "Do lasu"!
 wołajšc.
 - Uszła ty mi nieraz, gdym cię gnał na jagodach...
 przyszedł na ciebie czas.
 Drzwi chaty otwarły się nagle, wypadł z rękami załamanymi siwowłosy.
 - Zlitujcie się!
 Zlitujcie!
 - jęczał.
 Na krzyk jego psy pańskie przybiegły i poczęły na nim szarpać odzienie, poczęły kšsać ciało.
 Nie czuł tego i wołał: - Zlituj się!
 Młody szaleniec nie słuchał.
 Dwaj pachołkowie pobledli, z ich twarzy zeszedł szał, strach i groza je cišgnęły.
 Patrzali na pana, to na siebie.
 Wahali się.
 On nie zważał na nic, w silne ręce ujšwszy dziewczę, sadzał je już na konia i sam za nim się sadowił.
 Stary, którego psy szarpały, wlokšc je za sobš, przybiegł i jęczšc pochwycił go za nogi.
 Z chaty zawodzšca płaczliwie ukazała się niewiasta, ręce łamišc nad głowš i wyjšc nieludzkim jękiem.
 Wszystkiego tego chłopak nie słyszał, koniowi cišgajšc wodze i już do wrót się majšc z dziewczynš.
 Wtem we wrotach nagle jedziec się ukazał.
 Człek był stary, na silnym koniu, w prostej opończy, z głowš nie okrytš.
 Przez plecy miał sznur z tršbš myliwskš z prostego rogu.
 Siwe włosy wiatr mu porozrzucał i na ramiona i czoło rozsypał.
 Twarz bladš miał jak trup, oczy zagasłe a straszne, czoło pomarszczone w grube wały, pier szerokš, dyszšcš.
 Siłę w nim czuć było wielkš i moc jakš takš, że gdy się jego oczy z wejrzeniem chłopca spotkały, czerwony, oszalały panicz zbladł, zęby mu się cięły, jakby zgrzytał.
 - Szatan cię tu przyniósł, Wojusz!
 - zakrzyczał nagle, wciekajšc się ze złoci i próżno usiłujšc się wrotami wymknšć z dziewczynš.
 Wojusz w poprzek ich stał jak mur, mówić jeszcze nie mogšc, dyszał, a choć nie mówił, oddec...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin