Drukarczyk Grzegorz - Reguła baśniowego mroku.rtf

(2576 KB) Pobierz

 

 

Projekt graficzny okładki:  

Stanisław Baraniak

Ilustracja na okładce: 

Janusz  Giniewski

Ilustracje:  

Witold  Nowakowski

Projekt graficzny znaczka serii: 

Witold  Nowakowski

Redaktor serii: 

Andrzej  Szatkowski

Redaktorzy techniczni:  

Zbigniew  Podgórski

Włodzimierz Kukawski

Wydano przy współpracy Polskiego Stowarzyszenia Miłośników Fantastyki

ISBN 83-7020-001-X

Copyright by „ALMA-PRESS”,  

Studencka Oficyna  Wydawnicza Zrzeszenia  Studentów Polskich

Warszawa   1986

Wydanie   I.   Nakład  50 000 + 350 egz.

Ark.  wyd.  4,5.   Ark.  druk.  A

Papier offset,   kl  V,   70 g,   rola 61   cm

Podpisano  do  druku   w grudniu   1985   r.

Druk  ukończono  w  kwietniu   1986  r.

Zakłady  Graficzne  w  Katowicach

Ul.  Armii  Czerwonej   1 38

Zam.  0793/1122/5  P-34

Cena  zł  100,—

 

 

BAJKA 

O  DZIELNYM GREGU I   PIĘKNEJ  KARI

Nadchodził zredukowany cykl snu, trzecie słońce wolno zapadało poza linię horyzontu. Ostatnie, liliowe promienie gasły na panoramicznej szybie, grając barwnymi refleksami wśród izotropowych kryształów. Majestatycznie spłynęły podczerwone blendy, okrywając wyłupiaste oko wideoramy delikatną powłoką ochronną. Koloryt wnętrza pomieszczenia witalnego przeszedł w jasny brąz lekko przyćmiony matowymi niteczkami granatu. Z cichym trzaskiem zaskoczyły urządze­nia defiltracji, bzykliwie terkotał zmiennik pola małych natężeń. Przysłony automatycz­nie zawęziły szczeliny migawek dyfuzyjnych, komputer błyskając kolorowymi lamp­kami dobierał parametry pola bezpieczeństwa. Zapowiadała się bardzo radioaktyw­na noc.

Stary człowiek wstał ciężko z paraleptora i wolno poczłapał do pulpitu nastawczego. Chwilę manipulował przy dźwigniach wewnętrznej kontroli, sprawdził poziom kadmowych manometrów, po czym — jakby powziąwszy decyzję — szarpnął blokadę komory edukacyjnej. Na ekranie wyskoczyły czerwone litery: „Minus dziesięć do wyjścia zoptymalizowanego.  Konieczność poprawek  w szóstym cyklu.”

Wiekowy  mężczyzna   ze  złością  kiwał głową.

              Tak, tak, masz rację cholerna machino — mamrotał pod nosem — a ja i tak będę wypuszczał go wcześniej ile razy zechcę! — podniósł głos — rozumiesz, że będę   wypuszczał go  wcześniej?!

              Otrzyma zdeklasowaną kartę kolumny wyjścia — wolno brzęczał metaliczny głos  komputera.

              Kiedyś rozmontuję cię na elementarne jednostki — wycedził z nienawiścią stary człowiek.

Odskoczyła klapa bloku sanitarnego i we włazie stanął mały, jasnowłosy chłopak: ubrany w texilowy kombinezon o wysoko pod brodę zaciągniętym kołnierzu. Uśmie­chnięta,  łobuzerska twarz  promieniała radością  i  beztroską.

              Dziadku, znowu przerwałeś zajęcia przed czasem. Nie zdążyłem skończyć obiegu Kriolisa — powiedział z szelmowskim mrugnięciem — zabrakło siedmiu gradów do wniosku zwrotnego. Będę musiał wrócić do stadium sprzed normy continuum.

              To nic — uradowany staruszek kręcił się koło zasobnika odżywczego kodując zestaw wieczornego posiłku. Sękatymi palcami z wprawą operował po klawiaturze czytnika.   Na teraźniejszy  krąg  przedspoczynkowy  zaprojektował  specjalne dania.

              Dla mnie omlet z aspiny — krzyknął mały zrzucając skafander i nurkując do kabiny  regeneracyjnej.

Sędziwy człowiek skończył układać jadłospis i teraz niecierpliwie oczekiwał na zielony przepust podajnika. Całe sześć gradów wczesnego cyklu zajęły przygo­towania, niemało wysiłku kosztowało zsynchronizowanie biologicznego kodu z walo­rami smakowymi i estetycznymi. Musiał nawet oszukać blok akceptacji podając fałszywe wzory molekularne potraw. Na szczęście maszyny jeszcze nie we wszystkim dorównują  ludzkiemu  umysłowi,  przynajmniej  niektóre  z  nich.

Zaterkotał automat finalnej kontroli i rozbłysła czerwona lampka doboru wadliwe­go. Staruszek jednym szybkim ruchem szarpnął do maksimum dźwignię zasilania i dał martwe wyjście na segment pamięciowy. Efekt był do przewidzenia — krótkie zwarcie spaliło agregat czynnościowy i cały mechanizm podajnika zastygł w bezruchu. Siwiuteńki człowiek śmiał się cicho i złośliwie. Niespiesznie zdjął zewnętrzną klapę i począł wybierać  z  zewnętrznej  skrzynki  wymyślne potrawy.

              Chciałaś wywalić do kosza mój trud, ty tępa gadzino — gderał zadowolony
z  siebie — Niedoczekanie twoje...

Ruchem dłoni przywołał siłową płaszczyznę i począł rozstawiać na niej przygoto­waną wieczerzę, tak by całość wyglądała jak najokazalej. Podczas układania ostatnich naczyń z kabiny regeneracyjnej wyszedł błękitnooki chłopak, przebrany już w lekką, białą togę. Bose stopy zostawiły na ksylitowej posadzce wilgotne ślady.

              Co za wspaniałe zapachy? — kręcił w niedowierzaniu głową — czyżby
zasobnik nawalił? — zażartował. Widząc jednak odkrytą klapę podajnika spoważniał na chwilę, by za moment filuternie pogrozić dziadkowi palcem. — Znowu majstrowa­łeś przy aparaturze. Nasz bilans usterek wewnętrznych nie ma chyba równego sobie.  Oj dziadku,  dziadku...

Malec wygodnie usadowiony w paraleptorze przed płaszczyzną z posiłkiem chwilę medytował nad tabliczką zapotrzebowania, by wreszcie uciszyć wysokie buczenie niecierpliwym  gestem.

              Na  twoją  odpowiedzialność  —   wbił  chabrowe  oczy   w   starego   człowieka —              i tak dostanę w przyszłym cyklu burę od nośnika genetycznego, więc co mi tam — dodał zabawnie wydymając  policzki.

Dziadek pogładził sękatymi palcami pszeniczną czuprynę chłopaka. Nim przystą­pili do jedzenia zaczął wypowiadać tradycyjną formułę:

              Ku czci Trzeciego Reformatora poza Okresem Obszaru Mierzalnego, ku
chwale Konstytucji Nadprzestrzennej, ku pamięci Wyprawy na Pola Zwrotne, za
zdrowie Moje  i  Wnuka Mojego.

Z uniesionego naczynia ze wzmacniającym napojem ulał kilka kropel na podłogę. Chłopak obserwował te poczynania z pobłażliwym uśmiechem, kpiarskie ogniki błyskały w błękitnych oczach, ale zachowywał należytą powagę. Od dawna oglądał podobne sceny, więc przywykł do dziwactw dziadka traktując je jako swoisty i uświę­cony rytuał, bez którego żadna z normalnych sytuacji przejść nie mogła. Odkąd sięgał pamięcią  byli  tu  tylko  we  dwóch.

              Czy mógłbyś teraz zdradzić co to za święto, że aż musiałeś rozwalić nasz
poczciwy zasobnik?

Siwy człowiek wolno powstawszy z paraleptora potruchtał do niedużej, złotej skrzynki. Błyszczące pudełko zawsze przyciągało uwagę malca, wiążąc się z tajem­nicą, której dziadek strzegł zazdrośnie, a która rozpalała wyobraźnię chłopaka. Staruszek majstrował coś przy niej przez dłuższą chwilę, po czym wróciwszy położył przed  wnukiem  złote,  wysadzone brylantami  cacko.

              To dla ciebie. Właśnie mija rocznica dziesiątego odpływu, podczas którego
przyszedłeś na świat. Przekazuję Tobie owe relikwie, byś w przyszłym istnieniu
miał siłę i odwagę zmienić bieg rzeczy zaszłych. W tym cyklu stałeś się moim spadko­biercą i następcą, oddaję więc w Twoje ręce wspomnienia i część samego siebie... Ku czci Trzeciego Reformatora poza Okresem Obszaru Mierzalnego, ku chwale Konstytucji Nadprzestrzennej, ku pamięci Wyprawy na Pola Zwrotne, dla chwały Mojej  i  Wnuka Mojego.

Chłopak ze zdziwieniem obserwował starego człowieka — po jego ogorzałych policzkach płynęły łzy. Ale tylko przez chwilę pozwolił sobie na okazanie słabości. Szybko otarł wierzchem dłoni pobrużdżoną twarz i zakrzątnął się przy automatach porządkujących. Na dawną modłę pokrzykiwał na nie, wymyślając od bezdusznych stworów.

Po krótkim czasie tajemniczych manewrów przy podajniku, dziadek z triumfalnym uśmiechem wydobył z jego przepastnego brzucha dwa przezroczyste kubki z jakimś brunatnym  napojem.

              Specjalnie na Tę okazję według mojego, oryginalnego projektu — oświadczył podając jeden  chłopcu.

Ciecz o dziwnym, cierpko-gorzkim smaku piło się z niezwykłą przyjemnością. Powodowała uczucie błogostanu, oderwania się od wszystkiego wokół, niezwykłą jasność myśli.  Senność  pierzchła,  a całe ciało odprężyło się.

Wysoki, piskliwie modulowany dźwięk seneleptora przywołał ich do rzeczywistoś­ci. Nadchodziła pora zredukowanego cyklu snu. Czujniki kontroli letargu pobłyskiwały różnobarwnie,  domagając  się ciał.   Stary człowiek  żachnął się  gniewnie.

              Znowu to paskudztwo dyktuje nam co robić. A ja chciałbym opowiedzieć tobie pewną rzecz: bajkę, taką historyjkę, którą niegdyś opowiadano dzieciom by usnęły. Tak niezwykły cykl można by raz zakończyć inaczej... — z nadzieją spojrzał na jasnowłosą pociechę.

              Nasza karta usterek jest już tak bogata, że jeden punkt więcej niczego nie zmieni. — mały z szelmowskim uśmiechem puścił oczko do dziadka — tylko jak to zrobić?

              Moja w tym głowa. Są sposoby! — z zapałem wykrzyknął staruszek, spiesznie podnosząc się z paraleptora.

Dwie przezroczyste pokrywy seneleptora podjechały do góry, odkrywając posłania energetycznej anabiozy. Chitynowe, mleczno białe skorupy oplotła siatka czujników zewnętrznej regulacji procesów uśpienia. Indykator poboru mocy terkotał jazgotli­wie zaniepokojony brakiem danych wejścia. Z cichym piskiem wystartowały bębny komputera odtwarzając zakodowane czynności. Dopiero po kilku sekundach system wewnętrznej kontroli zablokował połączenia programu. Jakby zdziwiony brakiem ciał w kokonach seneleptora zgrzytliwie zakomunikował:

              Trzy poza barierą optymalnego wejścia. Natychmiastowe rozpoczęcie procesu anabiozy  przy   nadrzędnym  stopniu  awitalizacji.

W tym momencie we włazie pokładów rezerwowych ukazał się stary człowiek, zgięty  pod  ciężarem  jakiegoś   nieforemnego  wielościanu.

              Akurat zobaczysz naszą anabiozę z awitalizacją, ty poczwaro — gderał sta­wiając dziwny instrument na siłowej podstawie. Rozplecione nici światłowodów
począł wtykać w rezerwowe wyjścia czujników seneleptora. Początkowo, tu i tam, błysnęła czerwona lampka sprzężenia wadliwego, zaśpiewał dławik osłony funkcji pola, czy — z cichym trzaskiem — przeszeregowały się krystaliczne struktury obwo­dów.

Kiedy staruszek oderwał wreszcie pomarszczone dłonie od płyty kontroli cyklu snu, wszystkie czujniki w jednej chwili spokojnie wróciły na pozycje robocze. Powoli zjechały obie, półprzezroczyste czasze idealnie wpasowując się w synchron osłono­wy.  Po  raz drugi  zaskoczyły bębny  komputera.

Siwy mężczyzna dalej majstrował przy blokach awaryjnych, usiłując wepchnąć w gniazdo retransmitora kawałek drutu. Raptowny błysk zwarcia i następne sekundy upłynęły w kompletnej ciemności. Z żałosnym zawodzeniem włączyły się systemy awaryjne i znów wnętrze pomieszczenia zajaśniało blaskiem selenoidów.

              No, gotowe — z zadowoleniem zacierał dłonie — mamy mnóstwo wolnego czasu  i żadne tępe automaty nie będą rościły sobie prawa do dyktowania poleceń.

              Dziadku,   co  to  za  urządzenie,   które  podłączyłeś  do   seneleptora?

              Symulator procesów biologicznych. Skonstruowałem to podczas ubiegłej periody, w oczekiwaniu na koniec twoich zajęć. Będzie udanie imitował bodźce naszych ciał.

              A czemu zwarłeś obwód retransmitora? — ciekawie indagował chłopak.

              System awaryjny bazuje na uproszczeniach. Normalny przebieg wykryłby oszustwo w trzecim gradzie, przy przejściu przez proces awitalizacji. Ot i cała tajem­nica. Dobrze pomyślane, co? — uradowany nowym psikusem staruszek domagał się pochwały.

Kontrolki grały migotliwymi błyskami, seledynową poświatą emanowały cztery wielkie monitory. Ledwo uchwytna wibracja ksylitowej posadzki oznajmiła rozpoczę­cie radioaktywnej  nawałnicy.

              Dziadku, kiedy będzie bajka? — malec niecierpliwie wiercił się w wygodnych objęciach paraleptora.

Stary człowiek, z ociąganiem włączył tonowizjer. Ołowiana płyta uniosła się bezgłośnie, odkrywając panoramę planety. Mimo, iż zniekształcona wybiorczymi własnościami ciężkiej szyby bezpieczeństwa, była tak wyraźna i sugestywna, że w pomieszczeniu jakby powiało chłodem. Jednocześnie nośniki akustyczne przeka­zywały dźwięk szalejącej burzy — trzask rozładowań w towarzystwie olbrzymich, poszarpanych błyskawic rozdzierających sinobłękiłną, wodorową

pustkę. Jonowe wiatry niosły w stronę oceanu kraterów tumany kurzu z pumeksowych skał. Zryta czarnymi wrębami powierzchnia brunatnego globu sprawiała przygnębiające wraże­nie — wrażenie kompletnej pustki. Najdrobniejsza iskierka życia- nie tliła się za metrową szybką wideoramy. Ostre wypiętrzenia bazaltowych figur — dziwacznie poskręcanych, pogiętych na kształt niezwykłych form, jakie może zrodzić jedynie abstrakcja — oddzielały pas lekko sfałdowanej równiny od Cór Zwidów. Dziwne góry, najdziwniejsze z poznanych tworów geologicznych. Góry falujące zmienną wysokością w rytm przypływów pylastych obłoków. Olbrzymie wierzchołki godzące w gwiazdy, które potrafią zapaść się pod powierzchnię w ciągu kilku gradów, nie objęte wzrokiem niecki wydymane w strzeliste stożki. A wszystko do wtóru niepo­wtarzalnego pulsowania całej  planety.

Dekodery przenosiły do wnętrza pomieszczenia witalnego niezwykłą, rzewną melodię świata poza pancerzami stacji. Grała na wysokich, przeciągniętych tonach, znajdujących posłuch w najgłębszych zakamarkach mózgu, rozpalając wyobraźnię wszechpotężną wizją bezkresnej przestrzeni. Trzaski wyładowań jonowych — nie­zwykły i niepojęty fenomen natury — stawiał człowieka w obliczu potęgi, przy której on, pozorny pogromca, jest tylko mizernym robakiem pełzającym w niewiado­mym  kierunku.

Kolejna błyskawica rozdarła granat nieba, tuman pyłów uderzył w osłonę energe­tyczną stacji. Na moment niewidzialna czasza jakby zmaterializowała się blaskiem reakcji wytłumienia — lekko drgnęły czujniki poboru mocy — i znowu tylko nostalgiczny hymn wirował w  zacisznym pomieszczeniu.

Dawno, dawno temu — jeszcze przed powstaniem Wspólnoty Wybiorczej, nawet przed Konwencją Przymusu — za Trzecim Obszarem Pierścieni, za strefą Gradienów Graffa, za Morzem Biegu Wstecznego żył na niedużej planecie Mędrzec: ostatni członek Rady Gwiazdowej, ostatni z twórców Ery Tolerancyjnej Ekspansji. Mieszkał we wspaniałej stacji będącej niegdyś siedzibą Rady — stacji tak wielkiej i pięknej, że uważano ją za cud równy świetnością fenomenom Archetolu. Planeta kierowana mądrymi wyrokami opływała we wszelkie dostatki. Nie znano pojęcia braku energii, żywności, nośników reaktywacji witalnej, ograniczeń w doborze na­turalnym i ilości potomstwa. Ludzie na tym przepięknym lądzie byli władcami własne­go czasu.

Wśród pozostałych lenników Unii Galaktycznej panowały podówczas stosunki przyporządkowania społecznego w zbiór. Straż dzierżyły specjalne jednostki Nadzor­ców. Nic więc dziwnego, że planeta rządzona przez Mędrca stanowiła dziwną oazę wewnątrz systemu Unii, do której ściągali uciekinierzy z całego obszaru mierzalnego klasy trzeciej. Każdego przyjmowano z otwartym sercem i naturalizowano po bardzo krótkim obiegu edukacyjnym. Niezbyt przychylnie przyglądały się temu pozostałe planety lenna, ale układy wewnętrzne pozwalały na daleko posuniętą niezależność — pod warunkiem rzetelnego uczestniczenia w bilansie energetycz­nym. A ponieważ nieduża Eltra wywiązywała się z zobowiązań, nikt nie miał prawa ingerować.

Wśród zbiegów był też pewien chłopak, który na Sybiliusie w Żółtym Pierścieniu miał skierowanie kasacyjne w ramach uporządkowania genetycznego.

Ratując głowę umknął potajemnie wysłużonym Patrolowcem i — bardziej dzięki szczęśliwemu przypadkowi niż świadomej decyzji — trafił na Eltrę. Przyjęty serdecznie na tej gościnnej ziemi postanowił osiąść tam na stałe. W krótkim czasie przyszła karta naturalizowania i zamiast kodu z sześciocyfrowym przyporządkowaniem, normalne imię Greg. Ponieważ posiadał wysoką specyfikację mechanika-pilota nietrudno było mu znaleźć pracę w Ośrodku Lotów Przestrzennych. Po dwóch obrotach postano­wiono  przenieść  go do  stacji  Mędrca.

W tym czasie, w cudownej stolicy planety panowało niezwykłe ożywienie. Córka ostatniego członka Rady dobiegała wieku dojrzałego i nadeszła pora, by ogłosić Wielki Turniej Doboru Naturalnego. Rozesłano testy wstępnej selekcji do wszystkich Nadzorców planet Unii podczas gdy na stacji trwały gorączkowe przygotowania na ich przyjęcie. Turniej zapowiadał się jak żaden inny, bo i uroda córki Mędrca podbiła już Galaktykę prezentowana we wszystkich serwisach wizyj­nych. Jeszcze jeden fakt niezwykle nęcił konkurentów do ręki prześlicznej Kari: przejęcie panowania nad dostatnią Eltrą i zdobycie jej bogactwa. Nie trudno więc pojąć z jakim zniecierpliwieniem oczekiwali mieszkańcy błękitnej planety na pierw­szych  rywali.

Tymczasem Greg, skończywszy któregoś razu wcześniej pracę w Doku Central­nym, postanowił zwiedzić słynne ogrody wokół stacji. Wiele opowiadań krążyło o ich niezwykłym uroku i piękności, o cudach niewidzianych, o wspaniałych wido­kach jakimi  mogły ucieszyć oczy niewielu śmiertelników.

Stary człowiek przerwał i zamyślił się głęboko. Za szybą wideoramy ciągle szalała radioaktywna burza. Tumany pyłu spowiły wszystko brunatną woalką, poza którą ginęły zarysy Gór Zwidów i pumeksowych zwalisk. Osłona siłowa paliła drobiny gruntu unoszone jonowym wiatrem — rozjarzona niczym aureola — opasy­wała bezpiecznym uściskiem kruchą skorupkę  z dwoma samotnymi  ludźmi.

              Dziadku, i co dalej? — naruszył milczenie dziecinny głos chłopca — Co było dalej?

              Chwilę, niech no odsapnę. Zaschło mi w gardle — tonem wyjaśnienia odparł staruszek — przyrządzę coś orzeźwiającego — to mówiąc podreptał do roz­montowanego podajnika. Przez moment biedził się nad dźwignią mechanicznej obróbki zestawów prostych, po czym zlawszy do retorty kilka płynów wrócił na miejs­ce. Napełnił dwa naczynia i podniósłszy do ust swoje, długo delektował się napojem. Mały też usączywszy nieuważnie kilka łyków z napięciem oczekiwał wznowienia przerwanej  opowieści.

Błysk potężnego wyładowania jonowego rozświetlił na chwilę wnętrze kabiny. Dekodery  zdążyły wytłumić towarzyszący mu  huk.

Greg posiadając kartę identyfikacyjną, zezwalającą na przebywanie jedynie w obrębie Doku Centralnego i dwóch segmentów technicznych stacji, musiał do ogrodu dostać się nielegalnie. Wykorzystał swoje możliwości swobodnego przeby­wania na terenie części nadzorującej automaty kontrolne, by zlikwidować w jednym miejscu siłowe ogrodzenie.

Jakiż był jego zachwyt po przekroczeniu energetycznych osłon. Ogród przeras­tał pięknością najśmielsze wyobrażenia. Oszałamiające, niezwykłe rośliny o kształ­tach i barwach powodujących niewiarę w realność spostrzeżeń; skrzące się alejki wysypane drogimi kamieniami: brylanty, szmaragdy, szafiry uformowane w drożyny wśród tajemniczych tworów natury; cudownie pachnące jeziorka w olbrzymich czaszach  górskiego  kryształu.

Greg zupełnie stracił poczucie czasu i jak błędny wałęsał się ścieżkami baśniowe­go ogrodu. Oglądał najprzeróżniejsze zwierzęta i olśniewająco kolorowe ptaki. Aż wreszcie zmęczony wspaniałościami niezwykłego miejsca usiadł na hebanowej ławeczce, pod drzewem ukwieconym dziwnymi kielichami. Odurzony upojnym aromatem,  nie  zdając  sobie  z tego  sprawy,  usnął twardo.

Tymczasem zdarzyło się, że Kari — córka Mędrca — spacerowała po ogrodzie w gronie rówieśniczek przydzielonych jej do towarzystwa. Widząc spokojnie śpiącego chłopca, aż zaklaskała w dłonie z radości. Trzeba powiedzieć, że smutno płynęły dni ślicznej dziewczynie — mimo najgorętszych starań ojca by nieba jej przychylić. Tęskniła za ludzkimi twarzami, za radością i śmiechem i wreszcie jej młode serduszko poczynało szukać pokrewnej duszy. Więc ucieszyła się ogromnie widząc Grega i zaraz też przywołała dziewczęta, by przy ich pomocy przenieść go do ogrodowej altany. Tam odprawiwszy towarzyszki i przykazawszy zachowanie całkowitej tajemnicy poczęła cucić rozespanego chłopaka.

Jakież było zdumienie Grega, kiedy ocknąwszy się ujrzał anielsko piękną twarz Ka­ri. Ze ściśniętej krtani nie potrafił dobyć głosu, co niezwykle ubawiło uroczą dziew­czynę. Postanowiła, że zatrzyma go w tym przytulnym schronieniu. Młodzi od pierw­szej chwili poczuli do siebie coś więcej niż tylko wzajemną sympatię. Dość powie­dzieć, że Greg uważał czas spędzony w altanie za najszczęśliwszy w jego życiu.

Tymczasem konkurenci do ręki ślicznej Kari poczęli przybywać na Eltrę. Jako pierwszy stawił się Zmiennik Thorwald — genetyczny władca Sybiliusa w Żółtym Pierścieniu. Po nim wspaniałymi statkami gwiezdnymi zjechali: Ti6 — Nadzorca Praxi z Obiegów Zwolnionych, Amokryt — Naczelnik Potrójnego Układu Czerwone­go Giganta, Iti — zwariowany przywódca niezrzeszonego Związku Meola, i jeszcze wielu  innych,  równie świetnych  i  wysoko postawionych.

Któregoś wieczoru, kiedy jak zwykle przyszła pora rozstania się Grega z Kari,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin