Biard Lucjan
W BATIGNOLLES.
— Twoje zdrowie, mój biedny Boisjoli!
— I twoje, mój dzielny Pinsonie!
Dwaj ludzie, którzy te słowa wyrzekli, siedzieli w pokoju jadalnym mieszkania przy ulicy Nollet, popijając zwolna. W tej chwili stawiają oni swoje szklanki, do połowy wypróżnione.
Było to w kwietniu; na dworze deszcz uporczywy i drobny padać nie przestawał; na kominie trzeszczały i syczały kawały drzewa. Pan Pinson, gospodarz, był człowiekiem średniej tuszy, krzepkim, o spojrzeniu ży- wem, o włosach zwijających się, rysach twarzy inteligentnych, ustach wiecznie uśmiechniętych; jegp gość, pan Boisjoli, przewyższał go wzrostem' o głowę, a jego oblicze bardziej wyraziste, bardziej surowe, nosiło jednakże cechy równej świeżości umysłu i dobroci. Dwaj przyjaciele, sądząc z powierzchowności, byli w sile wieku; obaj zdawali się mieć około czterdziestki.
Postawili tedy swoje szklanki i jakby myśli ich były zajęte jakimś ważnym przedmiotem, w milczeniu utopili spojrzenia na dnie swoich talerzy.
— Nie jesz?—spytał p. Pinson.
— Nie; przyznam ci się że nie mam apetytu.
-— Obyż cię omijały złe i smutne myśli!
— Dziękuję, lecz zkąd to życzenie?
— Jeżeli się nie mylę — odrzekł p. Pinson — jest dziś lat temu trzydzieści i dwa, a przynajmniej blizko tego jak moja matka, prawie tyle tern zgryziona, co i ja sam, odprowadziła mnie do kolegium Świętej Barbary.
— Trzydzieści dwa lata!.... jak to jednak czas leci!..
— Co prawda, wcale mi to nie dodawało ducha— ciągnął p. Pinson.—Wychowywałem się dotąd przy mojej drogiej matce i nagle znalazłem się wobec setki uczniów, którzy spoglądali na mnie szyderczo i złośliwie.
— No... nie wszyscy.
— To prawda; byłeś tam i ty. Gdy dzwonek ogłosił godzinę odpoczynku, podszedłem ze ściśnionem sercem ku drzwiom, za któremi zniknęła moja matka. Moi koledzy poszli za mną; słyszałem ich ironiczne szepty, ich złośliwe uwagi; zdawało mi się wówczas .że jestem ptakiem, któremu podcięto skrzydła. Zarzucano mnie pytaniami, podsuwano zagadnienia. Czułem że moja od-
Twoje zdrowie!
waga słabnie, myśl się chwieje, bystrość mnie opuszcza... na odgłos śmiechów i przycinków. Któryś z uczniów ujął mnie brutalnie swemi długiemi rękoma, aby mnie •zmusić do śmiesznej, bo nierównej walki. Pragnąłem mu stawić opór... ale on był duży, a ja sam jeden, prześladowany przez wszystkich, zmieszany i rozżalony. Wówczas zjawiłeś się ty.... Byłeś tam już od trzech miesięcy, szanowano cię, znano.... i stanąłeś w mej obronie, bio- rąc mnie w opiekę. Twoje zdrowie, mój stary przyjacielu!
— I twoje, serdeczny towarzyszu młodości!
Po tym toaście nastąpiło znowu milczenie i dwaj przyjaciele zatopili się w rozmyślaniach.
— W chwilach, w których smutek uciska duszę— odezwał się wreszcie p. Pinson — człowiek lubi zwracać się ku przeszłości., Poczciwy stary kolego! Modliliśmy się tam wspólnie przez lat dziewięć, przechodziliśmy razem z klasy do klasy, walczyliśmy o pierwszą nagrodę, którą rada szkolna tobie przysądziła...
— Prosty przypadek!
— Tak... zależny tylko od zdolności i pracy, mój przyjacielu. Szczęście nawiedza często śpiochów i leniwców, ale nauka, to zupełnie co innego; trzeba ją zdobywać pracą, wytrwałością i ustawicznem czuwaniem. Czy też pamiętasz dzień wyjścia naszego z kolegium?
—- Wybornie! Po raz pierwszy kazaliśmy się wówczas ogolić, ażeby się zaprezentować świetnie w szkole centralnej.
— Którą ty ukończyłeś jako pierwszy uczeń.
— A ty jako drugi—odrzekł p. Pinson.—Dyrektor
umieścił nas w biurze drogi żelaznej Zachodniej, z obietnicą, szybkiego awansu. Przyrzekliśmy sobie wtedy, że nigdy się już nie rozłączymy.
— Cóż chcesz, mój drogi: straciłeś matkę i potrzebowałeś mej przyjaźni. We dwa lata później umarła znowu moja matka, a twoje uczucie dla mnie wynagrodziło mi stokrotnie to, co szło z serca i z duszy.
Rozmowa ta, pełna miłych i smutnych zarazem wspomnień, wycisnęła łzy z oczu przyjaciołom; powstali nagle i przeszli do saloniku, na kominku którego stara służąca roznieciła suty ogień. Tutaj usiedli przy małym stoliku, na którym oczekiwała ich już czarna kawa, a p. Pinson, jakby rozmowa nie została przerwaną, mówił w dalszym ciągu:.
— Tak, przyrzekliśmy nie rozłączać się nigdy, a tymczasem ty, Boisjoli, odjeżdżasz!
— Tak być musi, Pinson, a ty sam, przypomnij sobie, ile razy mowa była o tem, zgadzałeś się na to, że wyjazd mój jest koniecznym.
— Utrzymywałem tak istotnie, dopóki chwila odjazdu była jeszcze daleką, bo zdawało mi się że nie nadejdzie nigdy.
— Od piętnastu lat—mówił p. Boisjoli— siedzę na lichej posadzie, która niegdyś w mej wyobraźni była niezłym początkiem dla przyszłej karyery.
— Nigdy cię nie ceniono, jak należy.
— Tak, mój przyjacielu, ale w naszym kraju o zdolności nietrudno, a najlepsze posady nie są liczne. Nie mam protektora, również jak i ty, któryby mi ułatwiał awanse i nastręczał tym sposobem możność pokazania,
do czego jestem zdolny. Ale ty przynajmniej odziedziczyłeś mały spadek...
— Który mi zapewnia pięć tysięcy liwrów dochodu i którym chętnie pragnąłem się podzielić z tobą, co i dziś jest mojem najgorętszem życzeniem.
— Kto wie, mój przyjacielu, może przyjdzie dzień, w którym zechcę korzystać z twej ofiary, lecz zanim przyjdzie, niechże spróbuję sam wywalczyć sobie tę niepodległość, co ci pozwala pracować kiedy chcesz i jak chcesz. Tutaj, w kraju, widoków na przyszłość nie mam żadnych; wrielu tu zresztą jest powołanych, ale mało wy- . branych. Wojna, która się rozpocznie lada chwila w Sta- * nach Zjednoczonych, dla ludzi naszego rzemiosła otwiera szerokie pole; otóż tam spróbuję szczęścia.^D^j\} sóbie dziesięć lat czasu do zdobycia upragnionej niezależności; po upływie tych lat dziesięciu wracam — bogaty czy ubogi!
— A czas ten czyż pozostawi wszystko bez zmiany?... Czy się jeszcze kiedykolwiek zobaczymy? Czyż jestem nieśmiertelny, i ty także?....
— Było postanowione, drogi towarzyszu, że po raz ostatni przed moim wyjazdem obiadować będziemy wspólnie i wesoło. Zapóźno już cofać się.... Ta i*ozpra- wa próżna i bezcelowa smuci tylko i goryczą zaprawia maszę ucztę. Powinienem jechać jutro i pojadę! Nalej mi szklankę.... dobrze, a teraz: twoje zdrowie!
Tym razem szklanki szybko wypróżniono, a p. Pinson, jakby naprzekór swej zwykłej wstrzemięźliwości, zapragnął pić za szczęśliwą podróż towarzysza, za jego powodzenie, za rychły powrót... Dwaj przyjaciele, któ
rych usposobienie było z natury wesołe, potrosze odzyskali swój dobiy humor, a stało się to za przyczyną, wspomnień młodości. Czarujące słowa: czy pamiętasz? krzyżowały się; śmiano się wreszcie serdecznie, głośno, do łez. Przyszła wesołość, dzięki wspomnieniom i szklankom, gawędce o czasach minionych i coraz nowym toastom.
— Jeżeli jesteś takim prawdziwym przyjacielem, za jakiego cię mam—rzekł wreszcie p. Boisjoli—to wiesz cobyś zrobił?... oto... towarzyszyłbyś mi.
— Na dworzec kolei?... Czy sądzisz że jest to odległość, poza którą mój obowiązek przyjaźni nie sięga?
— No... nie, ale kiedy ci mówię: towarzyszyłbyś mi, to....
— To chcesz, abym cię odwiózł do Nowego Yorku?
— In medio veritas 1), jak nam powtarzali w kolegium—odparł p. Boisjoli sentencyonalnie.— Zatanów się tylko, Pinson: jesteś wolny najzupełniej; nie masz obowiązków, ani żony, ni dzieci, nic wreszcie takiego, coby eię przykuwało do miejsca, a do Calais z Paryża jest tylko siedm godzin drogi.
— Hm — odrzekł Pinson — odgadujesz moje chęci. Jużem sobie to dawno postanowił i chciałem ci tylko zrobić niespodziankę, siadając wraz z tobą do wagon u.
— Brawo! otóż to mi się podoba! Niech żyje piękny zamiar! Zwracam tylko twoję uwagę, że do Calais postanowiłeś sam mi towarzyszyć i ja cię wcale do tego nie namawiałem. Ale osądź sam: coby ci też szkodziło, gdybyś się tak wybrał.... obejrzeć Londyn, ty, zabity
l) Prawda w pośrodku.
Paryżaninie, coś nigdy nie stąpił nogą poza rogatki miasta?
— Przepraszam: byłem w Wersalu!
— I cóż, pojedziesz ze mną do Londynu?
— Dlaczegóż nie do Liwerpoolu?x-wykrzyknął Pinson, zrywając się z krzesła.
— To prawda, dlaczego nie do Liwerpoolu! Właśnie sam ci to chciałem powiedzieć—odrzekł spokojnie Boisjoli.— Zobaczysz wciągu kilku dni część Francy i, morze, Wielką Brytanią, jej stolicę, jedno z najpotężniejszych ognisk przemysłu i handlu, piękny steamer *) Canada, na którym matTi popłynąć... I cóż, zgoda?...
— Ależ ty wyjeżdżasz jutro o dziewiątej!
— O dziewiątej i minut pietnaście, przyjacielu.
— A tymczasem ja nie mam pasportu! s
— Bo go nie potrzebujesz.
— Przeciwnie: jest on niezbędny.
— Przesąd!
Potrzebuję torby podróżnej, boć przecież nie mogę jechać bez bielizny i odzieży! A najgorsze z tego wszystkiego, że pojutrze mam się koniecznie widzieć z panem V iollet-le-Duc.2)
— Możesz do niego napisać, że niespodziewany wyjazd zmusza cię do odłożenia wizyty na dni, dajmy na to, osiem.
— A jeżeli go to obrazi?
1) Steamer, okręt parowy.
2) Znąkomity budowniczy, znany z prac swoich i w Polsce. Umarł w r, 1878.
— Z pewnością nie, boć pi-zecież podasz mu przyczynę.
— Ależ...
— Tymczasem powiedz mi, co .zamierzasz; jest już późno!
Niccii się dzieje co chce: jadę z tobą!—wykrzyknął Pinson,. rzucajac się w objęcia przyjacielowi.— No!... jeszcze jedno zdrowie!
— Twoje! — odparł radośnie Boisjoli, oddając serdeczny uścisk.
— Naszej przyjaźni!
— Do jutra więc, na dworcu kolei Północnej.
— O godzinie dziewiątej. To już nieodwołalne!
— Do widzenia!
Gdy Boisjoli odszedł, p. Pinson począł mierzyć swój salon dużemi kroki w głębokiem zamyśleniu, a wreszcie udał się do sypialni. Otworzył tam szafę z bielizną, rozpatrywał z uwagą jej zasoby, artystycznie uporządkowane przez jego starą służącą Małgorzatę, i zdecydował się nakoniec oświadczyć jej, co postanowił. Jejmość Małgorzata, która od dziesięciu lat swej służby u pana Pinsona nie widziała go nigdy oddalającego się z domu nawet na dwanaście godzin, wzięła to wszystko za żart.
— Przynieś mi moję torbę; trzeba upakować rzeczy.
— Torbę?—odrzekła zadziwiona. — Odkąd tu jestem, nie słyszałam żebyś ją pan kiedykolwiek posiadał.
Istotnie, Małgorzata mówiła najzupełniejszą prawdę. P. Pinson, zajęty pracami na dworcu kolejowym w Paryżu lub w Pantin, w czasach swego urzędowania, wy
jeżdżał najdalej do Saint-Cloud, Wersalu, Chateau-Thier- ry, a w takiej podróży jednodniowej, nie potrzebował torby. Obecnie stanęło na tem, że stara służąca obo- wiązała się kupić torbę nazajutrz jaknajraniej, a Pinson, bardzo zajęty przyszłą podróżą, udał się na spoczynek. Ale zegar wydzwonił dawno północ, a Pinson jeszcze nie spał; myśli nawałem tłoczyły mu się do głowy i oczekiwana podróż odjęła mu zwykły spokój.
“No—myślał sobie—dobrze będzie przewietrzyć się i nie siedzieć w domu, jak jaki.... stary kawaler. A przy- tem Boisjoli.... szkoda przyjaciela! Jakąż to smutną zmianę wywoła jego wyjazd w mojem życiu! Bywajcie zdrowe dysputy, wspólne prace, partyjki szachów, bezi- ka, domino, długie gawędki zimowe, letnie przechadzki! A on, jak się też bezemnie obejdzie?“
Nazajutrz, to jest w d. 28 kwietnia 1862 roku,
o godzinie dziewiątej minut piętnaście rano, dAvaj przyjaciele zmierzali po drodze żelaznej do Calais. O godzinie dziesiątej mieli stanąć w Londynie, a ztamtąd, po trzech dniach pobytu, puścić się do Liwerpoolu, gdzie Boisjoli ma wsiąść na statek Canada. A podczas gdy on będzie zmierzał ku tej Ameryce, w której Washington założył wzorową respublikę i z której do Europy przyjechało tylu bogatych.... wujaszków—p. Pinson powróci spokojnie do Paryża.
II.
DO LONDYNU.
Była godzina piąta wieczorem, gdy nasi przyjaciele przybyli do miasta Calais, starożytnego Caletum u Rzymian. Mieli oni zaledwie tyle czasu, ile potrzebowali na zjedzenie kilku tak zwanych sandwich'), które p. Pinson, wedle rady życzliwej jakiejś jejmości, zakrzepił szklanką grogu, co niby służyć miało jako wyboi*ne prezerwatywa od choroby morskiej. W dziesięć minut potem byli już na statku Avon.
Boisjoli nie znał cieśniny La Manche, ale niegdyś podróżował po morzu Sródziemnem, co chwilowo nadawało mu pewną wyższość nad przyjacielem. Pinson, którego wycieczki żeglarskie ograniczyły się do pływania łódką po jeziorze d’Enghien, i to przed dziesięcioma laty, był formalnie zachwycony tern wszystkiem, co widział naokoło.
Niebo było zachmurzone; fale morskie, pędzone przez gwałtowny wicher, “fryzowały się,“ jak mówią, żaglarze, to jest. wzdymały w spienione pagórki i opadały z gwałtownością i szumem. Bezgraniczna płaszczyzna wód,
o powierzchni metalicznej barwy, widokiem dzikim imponowała panu Pinson. Wrażenie dreszczem go przejmowało i... myślał w duchu o spokojnej siedzibie swojej przy ulicy Nollet.
]) Przekąski mięsne.
Setka podróżnych rozmaitej płci i wieku, różnej narodowości, biegała na wszystkie strony; popychano się nawzajem, tłoczono, kręcono po pokładzie, znosząc rzeczy, pakując tłomoki, szukając najwygodniejszego miejsca. Tuż przy wielkim maszcie, przywiązany silne- mi sznurami, stał kilkoosobowy powóz, z siedzeniami na wierzchu. Jakiś Anglik, wygolony, z potężnym i sta...
kasiek790