Szaniawska Karolina - PRZYGODY CZYŻYKÓW.doc

(354 KB) Pobierz

Szaniawska Karolina

PRYZGODZ CYZYKOW

ROZDZIAŁ I.

Nieco o wszystkich. Łuszczakach i moje pierwsze chwile.

Powiadacie, że jestem mały? Praw­da,, nie mogę zaprzeczyć; ale sikorka jeszcze mniejsza — mysikrólik, to dro­biazg. Bywają zatem mniejsi odemnie.

Nazywam się czyżyk.

Pochodzę z rodziny łuszczaków, do której się zalicza 300 gatunków ptasząt, nie darmo na .ś wiecie żyjących—poży­tecznych.

Jaki pożytek z nas być może?.. Oho! i wielki. Ogrodnik, mądry człowiek, co kwiatki hoduje i drzewa, zginąłby bez nas. Pracujemy dla niego, pomagamy, niszcząc owady, które się karmią liśćmi drzew i roślin. Gdybyśmy tych szkodni­ków nie wybierali jak najstaranniej,przepadłby każdy ogród i zostałyby tylko gołe badyle.

Co robimy z niemi?.. A zjadamy!... przyznam się nawet, że są smaczne i z gustem je chrupię.

Łuszczakami zowią nas dla tego, że umiemy dziobkiem wyłuskiwać ziarnka, -co nie wszystkie ptaszki potrafią. Szcze­rze mówiąc, wiem tylko ze słyszenia

o              tak licznej gromadzie moich krewnia­ków, znani ich niewielu. Trudno, bym za­pamiętał tyle nazwisk, a cóż dopiero spotkał się kiedy ze wszystkiemi. Nie­którzy mieszkają bardzo daleko.

Zaprzyjaźniłem się z kuzynkiem grubodziabem—sprytny on i silny. Żywi się przeważnie pestkami owoców, które wyłuskuje z wielką zręcznością.

Lubię braciszka dzwońca, a jego zielono-oliwrkowe upierzenie podoba mi się bardzo. O kulczyku mówił mi tatuś, że malutki nadzwyczaj i taki domator, że jak się osiedlił w dolinie Ojcowa, mieszka tam nawet zimową porą. Nie widziałem też jera, mieszkańca północy, przebywa on stale w górach. Wróbel— pustak wesoły, gadatliwy i śmiały, a pe­wny siebie, jak gdyby połowa świata należała do niego—toż to mój braciszek!

Oho! mądra sztuczka!

Ile rozumu w tej malutkiej główce!., wstyd mi, gdy z nim się porównywam;— daleko mi do niego.

Wytrwały na głód, zimno i słotę, ma zdrowie żelazne, a wytrwałość nie­słychaną.

Siostrzyczka makolągwa śliczną jest. na swobodzie, kraśniejąca od purpuro­wych piórek na głowie i piersiach. Prze­niesiona do klatki, traci żywość barw— ptak to miły bardzo.

Któż nie zna zięby?.. Kiedym ją pierwszy raz w lesie zobaczył, powie­działem, że jest brzydka; szara i niepo­zorna, ma tak przyjemny głosik i żywo usposobienie, iż niedługo ją polubiłem.

Szczygieł śpiewa ładnie i z zamiło­waniem; darłby się od rana do nocy. Ludzie spostrzegli, że nie brak mu spry-

#              tu i wyuczyli go różnych sztuczek.

Pochodzący aż z Afryki, krewnia- czek mój, ładne ptaszę i prawie pierwszo­rzędny śpiewak,—kanarek,—podoba mi się również.—Lecz nie zaznajomiłem się z nim bliżej—nie było sposobności. Na­wykły do ciepłych krajów, zmarniałby u nas, gdyby go obdarzono wolnością. Zniedołężniał, rady sobie dać nie po-

trafi—u ludzi dolarze mu, szczęśliwym się czuje. Musi być bardzo piękny w sta­nie dzikim, gdy powiadają, że ten, oswo­jony, ani podobny nawet.

Większość tych ptaszków była mi obcą w pierwszych latach życia—hic znałem też lasu, ani rzeki, w której dziś z rozkoszą się przeglądam. Gniazdko, w którem przyszedłem na świat, znajdo­wało się wysoko, w drugiem, dużem gi i jeź­dzić, zaniieszkanem przez ludzi. Myśla­łem, że to jakieś straszne stworzenia. Później, porównywając z ptakami, do­strzegłem, że jak one, ludzie mają dwoje oczu, niżej zaś dziob wielki, który ster­czy bezpożytecznie, gdyż nim nie jedzą ani śpiewają. Do jednego i drugiego służy ludziom szeroka brama, opatrzona białemi szczeblami. Wrzucają do niej moc pokarmów, z niej też dobywają głosu, który mnie długo strachom przej­mował.

Skrzydła ludzkie są długie, dosko­nale wyrobione, a jednak o fruwaniu nic może być mowy. Na końcach skrzydeł palce, po pięć przy każdem.

W wielkiej klatce mieszkało ludzi ośmioro: dwoje starszych, trzech' wy-

o —

rostków i troje dzieci—najmłodsze pis­klę bardzo wrzaskliwe.

Gospodarz, jak go tam nazywali, miał na głowie upierzenie dosyć liche- - pewno go kto oskubał—pod dziobem jednak piór obfitość. Gospodyni posia­dała czub ogromny, co przy dużym dzio­bie ślicznie było. Śpiewała od rana do Wieczora, czasem późno w noc. Nie lu­biłem, gdy zaczęła zbyt głośno śpiewać, a gospodarz najczęściej wyskubaną gło­wę przykrywał i wychodził z dużej klatki.

Ten człowiek budził we mnie strach... co wyrabiał!.. Bił i bił jakiś drobny przedmiot—dowiedziałem się póź­niej, że to skóra—smarował, drapał, wbi­jał kołeczki małe, aż mu pot z czoła płynął kroplami. Przychodzili do niego ■obcy ludzie, nogi im oglądał, a ledwie za próg wyszli, znów nieszczęśliwą skórę drapał.

Trząsłem się. z obawy, aby mnie tak samo nie wziął w swoje ręce.

Jednego dnia, gdy rozumiałem już potrosze ich mowę, wchodzi jakaś mała dziewczynka i śpiewa cieniutkim głosem:

              Czy tu mieszka szewc, Musiałekf

              Tutaj, odpowiedziano.

              - Przyszłam po moje trzewiczki.

Ukazała się gospodyni i podała za­raz dwa dziwne naczynia. Dziecko siadł­szy na krześle, pod oknem, włożyło je na nogi.

              Dobre?

              Doskonałe! nic a nic nie cisną; wygodne bardzo. Dziękuję pani maj­strowej.

Tupiąc nóżkami, wybiegła uszczę­śliwiona, zostawiwszy na stole parę bru­dnych, zmiętych szmatek. Gospodyni wzięła je ze stołu i schowała do kiesze­ni. Mój gospodarz ubierał ludziom nogi, zwano go za to szewcem, Musiałkierm Do takich wiadomości przyszedłem zwol­na i rozumiałem niewiele.

Opodal naszego gniazdka, umiesz­czonego na piecu, znajdowała się gro­mada różnych ptasząt. Tuż przy mojej mateczce, która tuliła skrzydełkami mnie i dwóch braciszków, siedziała druga, rów­nież troskliwa mamusia, ale piskląt jesz­cze nie było. Dopiero miały się wykłuć z jajek. Dalej znowu przysiadła czwór­ka mądrych szczyglątek, świergoczących bez wytchnienia.

Ponieważ byłem malutki i niedołę­żny, musiałem ciągle siedzieć w klatce; to samo robili moi braciszkowie. Mama

i tatuś dostarczali nam słodkawych ziar­nek, pamiętając pilnie o naszych po­trzebach.

Było nam tarn dobrze, tylko, gdy szczygły rozdokazywały się zanadto, kurz szedł do oczu, że ledwie widzieliśmy jedni drugich.

Powoli, mamusia kazała nam probo- wać skrzydeł—ojczulek dziobnął z gnie­wem najmłodszego malca za upór i ocię­żałość, następnie puściliśmy się na okno, do klatki, gdzie dla wszystkich była woda i jedzenie. Z wielką radością obstą­piły nas dzieci; starsza dziewczynka kla­skała w ręce i chciała mnie ująć, czego się bałem. Ale szewc krzyknął:

              Ptaków^ nie ruszać!

Krzyknął tak ostro, że dziewczynka opuściła ręce, a my chcieliśmy uciekać i dopiero ochłonąwszy, wzięliśmy się do jedzenia.

              Bierz ziarnko, wolał ojczulek. Teraz łupinkę otwórz, ale rzuć ją; no, rzucaj! Łupinki się nie jada.

Łatwi) powiedzieć!... po długich do­piero usiłowaniach dałem temu radęy zmęczony-, jak gdyby największą pracą. Tatuś powtarzał:

              Tak, tak, dobrze! będzie coraz lepiej. Karmiliśmy was wszystkich oboje x mamą; gdy już umiecie friwać, sta­rajcie się sami. Jeszcze parę ziarnek, a wprawa przyjdzie, ani się spostrzeżesz.

Słusznie mówił tatuś.—Zanim 'nad­szedł wieczór, niejedna łupinka leżała pusta; byliśmy pożywieni własnym tru­dem i bardzo z tego kontenci. Nazajutrz zaczęła się nauka. Chrapliwe dźwięki, dobywane z naszych gardziołków', to" nic śpiew przecież;—trzeba inaczej dziobek otwierać, ustawiać szyjkę—całkiem ina­czej. W tem jedynie tatuś mógł nam do- pomódz; mamusie —czyżyćzki nie śpie­wają, głos ich mniej bogaty—świergoczą tylko.

              Do nauki! do nauki! wołaliśmy razem z tatusiem, który czasu tracić nie lubił i z wielką chęcią wzięliśmy się do dzieła. Ja miałem zdolności nadzwy­czajne; braciszkowie nie mogli mi do­równać, choć szczerze prąeowali. Wkrót­ce śpiewałem tak samo, jak tatuś, a ma­teczka pyszniła się synkiem.

ROZDZIAŁ II.

Lilii.

Zaprzyjaźniłem się z mieszkańcami dużej klatki, którzy dawali nam jeść i mieli nad nami opiekę; polubiłem bar­dzo dwie dziewczynki, Marcysię i Nast.kę, a nawet krzykacza, Jasia. Kochana trójka zostanie mi zawsze w pamięci.

Marcysia bawiła się czemś, co na­zywała lalką. Nie był to ani ptak, ani zwierzę, ani w ogóle stworzenie żyjące;— podobne do dziecka, nie ruszało się ani mówiło, nie jadło też nigdy, choć Marcy- sia utrzymywała, że mu jeść daje. Na­cieszywszy się lalką, dziewczynka obie­rała kartofle, gotowała w malutkim gar­nuszku, przyprawiała, a później często­wała każdego. Jadłbym i ja był chętnie

potrawy, przyrządzone ręką Marcysi, lecz mama powiedziała, że mogłyby mi za­szkodzić. Łykałem ślinkę patrząc, jak dzieci zjadają ze smakiem, lecz trudno— musiałem słuchać mamy. Ona wie naj­lepiej, co dla nas dobre, a co szkodliwe. Marcysia wołała nieraz: czyżulka, chodź - <lam kapusty, może lubisz groch? wy­bornie okrasiłam. Ja odpowiadam krót- kiem ćwierkaniem, co w mojej mowie znaczy: dziękuję panience.

Pewno rozumiała, gdyż uśmiechała się, spoglądając w moją stronę i zmy­wała maleńkie talerzyki. Wszyscy do­wodzili, że Marcysia ma dobre serce — •chętnie temu wierzę. W jej spojrzeniu było tyle słodyczy i łagodności, w każ­de rn odezwaniu uprzejmość, że kochać się kazała. To też gdy chciała kiedy pobawić się z którym ptaszkiem, przy­biegał na pierwsze zawołanie.

Miała dla nas wszystkich pieszczo­tliwe nazwy: ja byłem Cizi o, średni mój braciszek Tluś, a młodszy Milutek. Przy­zwyczailiśmy się wkrótce do takiego od­różnienia, tylko Milutek przez pewien czas nie mógł nawyknąć i nie słuchał naszej młodej pani. Dziki trochę malec, później wszakże nabrał rozumu. Nastka,

parę kit starsza od Marcysi, nadzwyczaj swawolna i żywa, nie potrafiła przez chwilę na miejscu usiedzieć. Od rana do nocy strofowała ją szewcowa—ledwie głos jej umilkł—oho! nie ma już Na- stusi. Wesołym śmiechem często budziła małego-,—pierwsze wyrazy, jakiemi wi­tała siostrę, wracając zgrzana i zmę­czona, brzmiały najczęściej:

              Marcysiu, nie masz tam co jeść?

              Nastusia przyszła wr samą porę, żartował Franek, jeden z trzech chłopa­ków, którzy szewekiej roboty się uczyli. Jest właśnie kiełbasa—wyborne jedze­nie... palce oblizywać, jakie jedzenie!..

              Gdzie? gdzie? pytała dziewczyn­ka, otwierając szafę.

              Kiedy mówię że jest, to jest na pewno.

Nastka się gniewała.

              Gadaj, Franek, prędko! krzy­czała, szukając w piecyku. Znalazła tam tylko ryneczkę z kaszą.

              Um... um... mlaskał językiem chłopak.

              Czy powiesz mi nareszcie?

              Powiem—dlaczegóż nie mam po­wiedzieć!

Gdzie? mów prędko!

              U rzeżniczki na rogu! wołał par­skając śmiechem i uciekał spiesznie.

Innego razu śpiewał, szydząc ze zmęczonej i głodnej Nastusi.

Zjadłbym śledzia z główką I konia z podkówkę,

Cał§ kopę raków X korzec ziemniaków!

*

Podobne żarty miały jednak miejsce tylko wówczas, gdy Musiałków nie było w domu. Szewc wychodził za swojemi sprawunkami, szewcowa za swojemi.

Najśmieszniejszy wydał mi się mały Janek, pisklę, które budziło nas po no­cach, wrzeszcząc i grymasząc. Matka miała przy nim dużo pracy: nosiła, ko­łysała, to znów kąpała łub karmiła. Gdy krzyczał, Marcysia bardzo czule od­zywała się. do niego, Nastka zaś groziła, tupiąc nogą.

              Cicho, bębnie!

Musiałkowa do złości łatwa i ostra dla wszystkich, pokorniała przed niedo­łęgą—nic a nic tego nie rozumiem.

Skarcony poprawiłby się pewno i uciszył — całowany, pieszczony coraz więcej zuchwalstwa nabierał. Czasem,

aby go ułagodzić, chwytano pierwsze z brzegu ptaszę i pokazywano krzyka­czowi. Jaki był zabawny!... Wyciągał obie ręce i szeroko otwierał buzię. TIuś, znalazłszy się blisko niego, pewnym był, że zostanie zjedzony, zaczął więc tak przeraźliwie piszczyć, że aż mamusia przyfrunęła na ratunek, puścili zaraz Tlusia, który nam później opowiadał, że ledwie uniknął śmierci. Nie wierzyłem temu, gdyż widziałem, że mały jeść nie umiał pił tylko i pił ciągle. Jakby mógł zgryść ptaszka! Mama zapewniała, że Jasio ani myślał u rzernś podobnem.

              On nic nie jada, tłornaczył tatuś— bardzo jeszcze mały.

              Nie jada?... nie umie jeść? pierw­szy raz słyszę coś podobnego! zawołał mój braciszek.

              A przypatrzyłeś mu się dobrze?

              No—tak....

              Co spostrzegłeś?

TIuś nie umiał odpowiedzieć.

              Co zauważyłeś, gdy buzię miał otwartą?

              Nic wiem — nie wiem wcale. My­ślałem, że mnie chce połknąć i...

              Gdybyś dobrze patrzył, znalazł­byś....

Przygody Cz>ż'yków.              2

              Aha! przerwałem, prawda, prawda!

              Co takiego?

              Wiem tatusia. Mały Jaś nic ma zębów.

              Widzisz—Nie mając zębów, gryść nie może i zadawalnia się pożywieniem płynnem.

              Ja też nie mam, odparł Tluś.

              My, ptaki, co innego. Twardy dziobek nie tylko zastępuje nam brak zębów, lecz rozmaite narzędzia, któremi człowiek przy jedzeniu posługiwać się musi. Widziałeś jabłko, piękny i smaczny owoc? Bywa ono nieraz bardzo duże, a jednak, duże czy małe, damy mu radę: dziobiąc porozbieramy na części. Daj człowiekowi coś tak wielkiego, jak wiel- kiem jest jabłko dla nas, musi pokra­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin