Anderson Poul-Gwiazdy są także ogniem.pdf

(2836 KB) Pobierz
Anderson Poul-Gwiazdy sa takze ogniem
Poul Anderson - Gwiazdy są także ogniem
Poul Anderson
GWIAZDY SĄ TAKŻE OGNIEM
Tłumaczył Jacek Spoiny
Książka ta jest fikcją literacką. Wszystkie postaci i zdarzenia w niej przedstawione są albo fikcyjne, albo wyk-
orzystane są fikcyjnie.
Dla Larry’ego i Marilyn Nivenów
PODZIĘKOWANIA
Dług wdzięczności za rady, informacje, sugestie, zachęty i wiele jeszcze innych oznak życzliwości należy się Karen
Anderson (pierwszej i jak zawsze najważniejszej), Gregory’emu Benfordowi, CJ. Cherryh, Larry’emu J. Friesenowi, Rob-
ertowi Gleasonowi, Alanowi Jeffery’emu, Mike’owi Resnickowi i S.M. Stirlingowi. Nie są odpowiedzialni za żadne zdar-
zające się w tej książce błędy czy potknięcia, choć bez ich pomocy byłoby takich usterek znacznie więcej.
Nie ulega również wątpliwości, że korzystałem z pomysłów Freemana Dysona, Hansa Moraveca, Rogera Penrose’a,
Gunthera S. Stenta i Franka J. Tiplera. Rzecz jasna, co złe, to nie oni, tym bardziej, że często zaprzeczałem różnym ideom
zawartym w ich pismach. Zresztą ich pomysły także bywają sprzeczne. Wszyscy oni są niezmiernie interesującymi pisar-
zami, którzy sięgają do samego sedna prawdy.
DRAMATIS PERSONAE
(z wyłączeniem niektórych pomniejszych postaci)
Aiant, małżonek Lilisaire
Annie, była żona Iana Kenmuira
Beynac Anson, najstarsze dziecko Dagny i Edmonda Beynaców
Beynac Carla, szóste dziecko Dagny i Edmonda Beynaców
Beynac Dagny, inżynier, potem urzędnik, wreszcie przywódczyni polityczna w początkach dziejów Luny; jej
zasejwowana osobowość
Beynac Edmond, geolog, małżonek Dagny Beynac
Beynac Francis, czwarte dziecko Dagny i Edmonda Beynaców
Beynac Gabrielle, drugie dziecko Dagny i Edmonda Beynaców
Beynac Helen, piąte dziecko Dagny i Edmonda Beynaców
Beynac Sigurd, trzecie dziecko Dagny i Edmonda Beynaców
Bolly, zausznik Bruna
Bornay, syn Lilisaire i Caraine’a
Brandir, lunariańskie imię Ansona Beynaca
Bruno, burmistrz Overburga w Bramlandzie
Caraine, małżonek Lilisaire
Carfax Mary, przydomek sofotekta w służbie Lilisaire
Delgado, funkcjonariusz Władz Pokojowych
Dzidzibobo, pieszczotliwy przydomek, jakim Dagny była obdarzana przez Guthriego
Ebbesen Dagny, wnuczka i protegowana Ansona Guthriego; po mężu Dagny Beynac
Erann, wnuk Brandira
Etana, lunariańska astronautka
Eyrnen, bioinżynier z Luny, syn Jinann
Eythil, zausznik Lilisaire
Fernando, kapłan i przywódca Pustynników
Fia, lunariańskie imię Helen Beynac
Fong James, funkcjonariusz Władz Pokojowych
Fuentes Miguel, inżynier pracujący na Lunie w początkach jej dziejów
Gambetta Lucrezia, drugi gubernator generalny Luny z ramienia Federacji Światowej
Gedminas Petras, inżynier pracujący na Lunie w początkach jej dziejów
Guthrie Anson, współzałożyciel i szef Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli; jego zasejwowana osobowość
Guthrie Juliana, żona Ansona Guthriego i współzałożycielka Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli
Hai-Feng Zhao, pierwszy gubernator generalny Luny z ramienia Federacji Światowej
Hakim Zaid, przedstawiciel ministerstwa ochrony środowiska Federacji Światowej
Haugen Einar, czwarty gubernator generalny Luny z ramienia Federacji Światowej
Huizinga Stepan, przywódca terrańskich mieszkańców Księżyca w początkach jego dziejów
Ilitu , geolog lunariański
Inalanie , burmistrz Tychopolis, syn Kaino
Iscah, metamorf typu chemo, zamieszkały w Los Angeles
Jala, żona Brandira
Jannicki Eva, astronautka w służbie Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli
Jatwier Daniel, prezydent Federacji Światowej w okresie kryzysu lunariańskiego
Jinann, lunariańskie imię Carli Beynac
Jomo Charles, mediator w Afryce Wschodniej
Ka‘eo, jeden z Keiki Moana
Kaino, lunariańskie imię Sigurda Beynaca
Kame Aleka, członkini Lahui Kuikawa, służąca jako łączniczka z Keiki Moana i innymi metamorfami
1 / 175
414834684.002.png
Poul Anderson - Gwiazdy są także ogniem
Kenmuir Ian, urodzony na Ziemi kosmonauta pracujący w Przedsiębiorstwie
Lilisaire, lunariańska magnatka okresu republiki
Matthias, mistrz loży (Rydberg) Bractwa Ognistej Kuli
Mthembu Lucas, pierwotne imię i nazwisko Venatora
Nightborn Dolores, pseudonim Lilisaire
Niolente, lunariańska magnatka okresu Selenarchii, przywódczyni ruchu przeciw przyłączeniu Luny do Federacji
Światowej
Nkuhlu Manyane, astronauta w służbie Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli
Norton Irenę, pseudonim używany przez Alekę Kame
Oliveira Antonio, astronauta w służbie Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli
Packer Joe, inżynier pracujący na Lunie w początkach jej dziejów
Packer Sam, towarzysz w Bractwie Ognistej Kuli
Rinndalir, lunariański magnat okresu Selenarchii, współprzywódca exodusu na Alfa Centauri
Rydberg Lars, astronauta w służbie Przedsiębiorstwa Ognistej Kuli, syn Dagny Ebbesen i Williama Thurshawa
Rydberg Ulla, żona Larsa Rydberga
Sandhu, guru w Prajnaloce
Soraya, metamorf typu tytańskiego, zamieszkała w Los Angeles
Sundaram Mohandas, pułkownik Władz Pokojowych na Lunie
Tam Alice, wersja anglo nazwiska Aleka Kame
Temerir, lunariańskie imię Francisa Beynaca
Teraumysi, szczyt cyberkosmosu
Thurshaw William, kochanek Dagny Ebbesen w latach młodości
Tuori, żona Brandira
Urribe de Wahl Rita, żona Jaime Wahla
Valanndray, lunariański inżynier zatrudniony w Przedsiębiorstwie
Venator, synojont i oficer wywiadu Władz Pokojowych
Verdea, lunariańskie imię Gabrielli Beynac
Wahly Medina Jaime, trzeci gubernator generalny Luny z ramienia Federacji Światowej
Wahly Urribe Leandro, syn Jaime Wahla
Wahl y Urribe Pilar, córka Jaime Wahla
Wołkow Jurij, dawny kochanek Aleki Karne
Wujanso, pieszczotliwy przydomek, jakim Dagny obdarzała Guthriego
Co zobaczyłaś, Prozerpino,
Kiedyś się zanurzyła w mroku?
Czemu nie mówisz o krainie pustki,
Gdzie zagubione, ciche cienie
Lecą półsennie przez bezgwiezdną ciemność,
A tyś tam była królową w niewoli,
Kiedy witamy cię na ziemi
Nie wiedząc, ile z nami pozostaniesz?
Łąki zakwitły pod twą stopą,
Świat cały tonie w świetle,
Ale korzenie wiosennej trawy
Mogą naruszyć kości zmarłych.
Czy to dlatego idziesz milcząca,
Czy taki dar dziś niesie twoja miłość:
Ocalić nas od wiedzy, którą tam posiadłaś,
Do czasu, kiedy znowu zstąpisz?
Salerianus, Quaestiones,
II, i, 1-16
1
Do Alfa Centauri długi czas potem dotarły wieści o wydarzeniach na Ziemi i w okolicach Sol. Jak udało im się ro-
zedrzeć okrywającą je zasłonę milczenia, nie należy do naszej opowieści. Niewielu mieszkańców Demeter zwróciło na nie
wówczas większą uwagę, mimo że nowiny były niepokojące. Mieszkańcy opuszczali akurat świat, w którym osiedlili się
ich przodkowie, gdyż za niecałe stulecie czekała go zagłada. Jednak jeden spośród porzucających planetę był filozofem.
Syn zastał go pogrążonego w zadumie i spytał o powody. Nie potrafiłby oszukać własnego dziecka, dlatego wy-
jaśnił, że niepokoją go wiadomości, otrzymane niedawno z Macierzystego Słońca.
– Ale nie przejmuj się – dorzucił – nie będzie nas to dotyczyć jeszcze przez długi czas, a może w ogóle nigdy.
– Ale o co chodzi? – dopytywał się chłopiec.
– Niestety, nie mogę ci powiedzieć – odparł filozof. – I nie dlatego, że to tajemnica, ale ze względu na długie dzieje
tej sprawy. – Zbyt subtelnej dla dziecięcego umysłu , dodał w myślach.
– Może jednak coś mi powiesz? – nie ustępował syn.
Ojciec z dużymi oporami przezwyciężył niepokój. Sprawa rozegrała się cztery i jedną trzecią roku świetlnego od
nich, więc w sumie nie powinien się nią martwić; tak mu się przynajmniej wydawało.
– Musiałbyś znać historię – uśmiechnął się – a ty przecież dopiero zaczynasz się uczyć.
– Wszystko mi się miesza – poskarżył się chłopiec.
– Tak, to wielkie brzemię na taką małą głowę – przyznał filozof.
2 / 175
414834684.003.png
Poul Anderson - Gwiazdy są także ogniem
Już postanowił. Dziecko chciało z nim porozmawiać. Poza tym jeżeli teraz skorzysta z okazji i spróbuje wytłumac-
zyć mu sens pewnych ważnych faktów, może jakimś sposobem chłopiec pojmie ich wymowę, a to może mieć kiedyś spore
znaczenie.
– To siadaj i pogadamy – zachęcił syna. – Zajmiemy się źródłami tego, co cię tak martwi. Może tak być? Zresztą
nieważne, od czego zaczniemy. Od stworzeń nie całkiem ludzkich, od poskromienia ognia. Pierwszych maszyn, pier-
wszych naukowców, badaczy – albo od rakiet kosmicznych, genetyki, cybernetyki, nanotechnologii... Albo od Ansona
Guthriego.
Źrenice chłopca rozszerzyły się.
– Zawsze pamiętaj, że był tylko człowiekiem – upomniał filozof. – Nie wyobrażaj go sobie jako nikogo innego. Nie
spodobałoby mu się to. Bo widzisz, on kocha wolność, a wolność oznacza, że naszymi jedynymi władcami są sumienie
i zdrowy rozsądek. Jego wyczyny nie były takie znowu wyjątkowe. Pamiętasz pewnie, jak Przedsiębiorstwo Ognistej Kuli
otworzyło przed wszystkimi przestrzeń kosmiczną. Wielu rządom nie było w smak istnienie tak potężnej firmy prywatnej,
przypominającej państwo w państwie. Ale Ansona Guthriego rządy nie obchodziły; nie interesowała go ich władza.
Wystarczyło mu, że zwolennicy byli wobec niego lojalni, a on ich nie zdradzał. Możliwe, że sytuacja uległaby zmianie po
jego śmierci. Ale na szczęście został zasejwowany. Ścieżki jego umysłu, wspomnień, myślenia przeniesiono na sieć neu-
ronową. Dzięki temu jego osobowość znalazła przedłużenie w maszynach, które kolejno zarządzały Ognistą Kulą.
– Nie, przecież to niemożliwe – zaoponował chłopiec.
– Przepraszam. Często zapominam, ile w twoim wieku można pojąć. Masz rację, prawda jest znacznie bardziej
złożona. Nie twierdzę, że znam ją całą. W ogóle chyba nie ma nikogo takiego. Ale wróćmy do naszej historii. Na pewno
słyszałeś o tym, jak powstali Lunarianie. Żeby ludzie mogli faktycznie żyć i mieć dzieci na Księżycu, trzeba było zmienić
ich geny. Za to nie słyszałeś być może o innych metamorfach, czyli zmienionych formach życia, roślinach, zwierzętach,
a nawet ludziach. Być może nie słyszałeś też o Keiki Moana.
Chłopiec zmarszczył czoło, próbując wygrzebać coś z pamięci.
– One... pomogły kiedyś Ansonowi Guthriemu... pływały.
– Tak. To inteligentne foki. – Przytaknął ojciec. Chłopiec zetknął się już z działającymi na wszystkie zmysły nagra-
niami trybu życia gatunków. – Z kilkorgiem ludzi żyły jak z bliskimi przyjaciółmi, może nawet więcej niż przyjaciółmi. –
Filozof urwał. – Ale zanadto wybiegam w przyszłość. Takie wspólnoty powstały dopiero po exodusie.
– Co to takiego?
– Co, nie słyszałeś tego słowa? Fakt, jest nieco archaiczne. W tym przypadku exodus oznacza, że Guthrie powiódł
swój lud na Demeter.
Chłopiec skwapliwie przytaknął.
– I przo... przodków Lunarian, którzy żyją na naszych asteroidach. Oni też musieli za nim pójść.
– To nie do końca prawda. Zapewne mogli zostać. Ale nie wyszliby na tym najlepiej, zmieniał się wtedy świat,
niedługo miała zniknąć Ognista Kula.
– Przez maszyny?
– Nie, to nie tak. Nie wolno ci zapominać, że ludzie już od wieków mieli różnego rodzaju urządzenia. Ciągle je
udoskonalali, aż w końcu zaczęli konstruować roboty, które można było zaprogramować tak, żeby robiły coś bez ludzkiego
nadzoru. Wreszcie stworzyli sofotekty, maszyny, które umiały myśleć i wiedziały, że myślą, tak jak ja i ty.
W głosie chłopca pojawiła się nutka przestrachu.
– Ale so-fo-tek-ty same jeszcze bardziej się udoskonaliły, prawda?
Ojciec objął go ramieniem.
– Nie bój się. Nie mają zamiaru zrobić nam krzywdy. Poza tym żyją z dala od nas, na Sol. Tak, Ziemia uzależniła się
od cyberkosmosu, wszystkich tych wspaniałych maszyn, które pracowały i... myślały... razem. Tym sposobem Ziemia stała
się zupełnie inna niż nasza planeta...
W tym punkcie filozof urwał, zdając sobie sprawę, że w umyśle dziecka niejasne lęki błyskawicznie zmieniają się
w koszmary. Formułował coraz łagodniejsze sądy. Sam nie wiedział, jaką przyszłość szykuje Ziemi cyberkosmos. Zresztą
nikt nie miał o tym pojęcia. Spróbuje uspokoić to małe serce, trzepoczące u jego boku.
– Ale to ciągle ta sama Ziemia, o której ci opowiadano. Państwa wchodzą w skład Federacji Światowej, Władze
Pokojowe dbają o pokój, starają się, żeby nikt nie głodował, nie chorował i nie bał się. – Nie wiedział, czy takie słowa
mogą kogokolwiek uspokoić, mówił przecież o świecie tak odległym, że żaden statek nie przewiózł tam nikogo z jego rasy
od momentu, gdy Guthrie poświęcił całe swoje bogactwo, by na Demeter mogła osiedlić się garstka kolonistów. Łączność
z Ziemią została praktycznie przerwana. – I my sami bardzo już odeszliśmy od tamtego życia na Ziemi.
Do pokoju weszła matka.
– Czas spać – oznajmiła. – Pocałuj tatusia na dobranoc. Po ich odejściu filozof siedział jeszcze i rozmyślał. Przez
staromodne okno widać było fioletowy zmierzch – towarzyszące planecie słońce krążyło gdzieś wysoko na swojej orbicie.
Po chwili mężczyzna wstał i podszedł do biurka. Miał zamiar spisać wszystkie myśli, które przychodziły mu do głowy.
A tymczasem były niezborne, ale żył nadzieją, że kiedyś uda mu się napisać coś pożytecznego, jakiś list do człowieka, na
którego wyrośnie jego syn. Słowo po słowie, mozolnie notował:
„Niewielu z nas w pełni zrozumie ostatnie wydarzenia – być może wręcz nikt, takie to wszystko jest osobliwe. Nie
jesteśmy w stanie przewidzieć konsekwencji, nie wiemy, czy odbiją się potężnym echem gdzieś pośród planet, czy raczej
między gwiazdami. Mężczyzna i kobieta błąkali się w czasie, zdezorientowani, zaszczuci, samotni. Dwa istnienia wyszły
naprzeciw siebie poprzez wieki i na przekór śmierci. Pytania o wymowę tego zdarzenia pozbawione były sensu. Przeznac-
zenie nie istnieje. Lecz czasami istnieje odwaga”.
Lilisaire z Wysokiego Zamku, Strażniczka Mare Orientale i Kordylierów, wzywa kapitana Iana Kenmuira, gdziekol-
wiek przebywa. Przybądź, potrzebują cię.
Wieść ruszyła z Luny, odbijając się od stacji przekaźnikowych i wędrując przez miliony kilometrów, by w końcu
dotrzeć do ośrodka łączności na Cererze. Wtedy rozpoczęły się poszukiwania.
W otchłani kosmosu statki rzadko utrzymywały nieprzerwaną łączność ze stacjami kontroli lotów. Komputer na
dużej asteroidzie wiedział tylko tyle, że statek Kenmuira krzątał się pośród księżyców Jowisza przez ostatnie siedemnaście
3 / 175
414834684.004.png
Poul Anderson - Gwiazdy są także ogniem
miesięcy. Przesłał pytanie do swojego bliźniaczego odpowiednika na Himalii, dziesiątym księżycu od planety. Przebycie
dystansu od kolejnej stacji przekaźnikowej zajęło wiadomości następną godzinę. Statek opuścił okolice Jowisza siedem-
naście cykli dziennych temu, kierując się do jakiegoś pomniejszego ciała niebieskiego.
Dzięki temu, że Kenmuir zarejestrował swój plan podróży, obliczenie kierunku, w którym miała polecieć wiązka
laserowa, żeby go przechwycić, zajęło niecałą mikrosekundę. Do tego niepotrzebna była świadomość, wystarczyła znajo-
mość liczb. W wielkiej sieci cyberkosmosu tego rodzaju funkcje były bardziej zautomatyzowane niż regulacja oddechu
i bicia serca, sterowana przez rdzeń ludzkiego mózgu. Myśli maszyn obracały się w innych sferach.
Mimo to cyberkosmos był cały czas Jednią.
Statek odebrał sygnał.
– Wiadomość do kapitana. – Oznajmił.
Kenmuir i Valanndray grali w podwójny chaos. Fraktale przemykały przez zbiornik widokowy, mieniąc się niezlic-
zonymi kształtami i kolorami. Palce stukały w klawiaturę, wiedzione raczej intuicją niż rozumem. Formy zmieniały się,
płynęły, przyciągane przez atraktory, odsuwały się, gdy przeciwnik wprowadzał jakąś nową funkcję. Pochłonięci grą ludzie
oddychali szybko i płytko; powietrze w kabinie miało niską temperaturę i lekki aromat sosny. Gracze nie zwracali uwagi na
rozciągający się za ich plecami, zajmujący całą ścianę widok Andów, skał, nieba i zasp śniegu, omiatanych mroźnym wia-
trem.
Odezwał się statek.
– Zatrzymać! – warknął Kenmuir. Zmagania o stałą konfigurację zamarły bez ruchu.
Przez chwilę milczał obserwowany przez Valanndraya, wreszcie zdecydował:
– Odbiorę z konsoli. Wybacz, ale to może być jakaś sprawa prywatna. – Poniewczasie uświadomił sobie, że
przeprosiny znacznie lepiej wypadłyby po lunariańsku. Z ulgą usłyszał odpowiedź w języku anglo:
– Zrozumiałem. Tajemnice są cenne ze względu na małą ich liczbę, nieprawdaż?
Nie szkodzi, że ton głosu mógł być nieco drwiący. Ich stosunki układały się nie najgorzej, ale podczas długiej wy-
prawy spięcia były nieuniknione, tak więc już kilka razy o włos uniknęli kłótni. Przecież należeli do dwóch różnych ga-
tunków.
A może właśnie to ich ratowało, przemknęło Kenmuirowi przez głowę, nie pierwszy zresztą raz. Dwóch mężczyzn
z Ziemi, przebywających ze sobą bez przerwy całymi miesiącami, musiałoby albo zawrzeć braterstwo krwi, albo rzucić się
sobie do gardeł. Dwóch Lunarian pokroju Valanndraya – cóż, zmiany starożytnych genów nie spowodowały narodzin rasy
świętych. Ale taki układ sprawiał, że przewidywalność zachowania drugiego nie doprowadzała ich do białej gorączki.
Kenmuir nie sądził, żeby sporadyczne spotkania z sofotektami działały na nich uspokajająco. Inteligencja nieor-
ganiczna – lub maszyna obdarzona inteligencją – była czymś zbyt im obcym.,
Wzruszył ramionami i wyszedł na korytarz.
Statek pełen był pomruków wentylacji, obiegu materii chemicznej, odgłosów funkcjonowania całej struktury. Na
pokładzie nie było słychać ani czuć przyspieszenia: podłoga pozostawała nieruchoma pod stopami, które ważyły sześć razy
mniej niż na Ziemi, jak gdyby chodził po Księżycu. Korytarz zdobiły chromatyczne abstrakcje, które wybrał Valanndray.
Kiedy przychodziła kolej Kenmuira, ozdabiał ściany scenami z rodzimej planety, współczesnymi, historycznymi albo fan-
tastycznymi.
Gdy musiał dostać się na niższy poziom, od taśmy przenośnika wolał przytwierdzoną do ściany drabinę: wszystko
dla zachowania kondycji. Kabina dowódcy była położona mniej więcej w centrum kulistego kadłuba. W środku rozciągała
się panorama otaczającej ich przestrzeni, przewyższająca swą doskonałością rzeczywistość. Promieniowanie słoneczne
przytłumiono, żeby nie oślepiało. Rozjaśnione obrazy gwiazd tłumiły własne oświetlenie statku. Ich nieruchome gromady
zaludniały ciemność – białe, bursztynowe, rozżarzone do czerwoności, stalowo-błękitne. Między nimi wił się lodowaty pas
galaktyki. Jowisz lśnił niczym lampa, słońce wyglądało jak niewielki krążek w otoczeniu języków ognia. Kenmuir
usadowił się przy głównym panelu sterowania.
– Przeskanuj wiadomość – nakazał.
Słowa rozległy się zbyt donośnie w otaczającej go ciszy. Przez mgnienie oka poczuł gorycz. Kabina dowódcy! Panel
kontrolny! Mówił statkowi, dokąd i jak ma lecieć; reszta należała do urządzeń. A przecież mózg statku był bardzo ogranic-
zony. Sofotekt wyższego rządu w ogóle nie potrzebowałby człowieka. Nie potrafił wyobrazić sobie przypadków, w których
ta maszyna nie dałaby sobie rady sama – chyba że uległaby całkowitemu zniszczeniu.
Omiótł wzrokiem gwiazdy południowego nieba i zatrzymał spojrzenie na Alfa Centauri. Poczuł dreszcz tęsknoty.
Tam zamieszkiwali potomkowie tych, którzy podążyli za Ansonem Guthrie do nowego świata; wyprawa o takim rozmachu
chyba już nigdy się nie powtórzy. Przynajmniej nie rozpocznie się w tych okolicach. Możliwe, że potomkowie kosmic-
znych wędrowców sami odnajdą drogę do jeszcze odleglejszych słońc. Będą musieli, jeżeli chcą przeżyć swoją skazaną na
zagładę planetę. Ale to unicestwienie nadejdzie po wielu jeszcze pokoleniach, gdy tymczasem, tymczasem...
– Weź się w garść, stary durniu – wymamrotał Kenmuir. Litowanie się nad samym sobą było godne pogardy. W ży-
ciu dane mu było podróżować przez kosmos, a światy wirujące wokół Sol były wypełnione wspaniałościami, które pow-
inny wystarczyć każdemu człowiekowi. On miał do nich dostęp dzięki Lilisaire.
Wykrzywił szyderczo usta. Wdzięczność była nie na miejscu. Lunarianie wiedzieli, po co wykorzystują w oper-
acjach możliwie najwięcej ziemskich kosmonautów obydwu ras. On, Ziemianin, służył nie tyle jako przewoźnik bardziej
od nich zdolny do wytrzymywania wyższych przyspieszeń, ile w charakterze doradcy, który rozwiązuje problemy
i współpracuje z inżynierami, rozliczając ich z pracy. Powtarzał sobie zawzięcie, że obdarzony podobnymi umiejętnościami
sofotekt spisywałby się nie lepiej od niego; co prawda był zależny od układów podtrzymywania życia, ale przecież
maszyny też miały swoje wymagania.
Wszystkie te myśli przemknęły mu przez głowę w ułamku sekundy. Jego uwagę przykuła bowiem odebrana wiado-
mość. Siedział przez chwilę oniemiały, te kilka słów wprawiło go w zdumienie.
Lilisaire chciała, żeby wracał. Natychmiast.
Spodziewał się informacji na temat czekającego ich zadania. Chęć odczytania jej w samotności była odruchem,
pragnieniem ucieczki chociaż na pięć, dziesięć minut. Takie uczucia narastały, kiedy odbywało się lot trwający dwadzieścia
cztery miesiące.
Ale Lilisaire chciała, żeby wracał już teraz.
4 / 175
414834684.005.png
Poul Anderson - Gwiazdy są także ogniem
– Spokojnie, stary, spokojnie – szepnął. Odłóż na bok miłość, żądzę i wszystkie inne emocje, które cię opanowały.
Myśl. Nie wzywała go dla osobistej przyjemności. Domyślał się, o co chodziło, lecz nie miał pojęcia, co mógłby na to po-
radzić. Sprawy musiały przybrać poważny obrót, skoro odwoływała go w trakcie misji. Niektórzy magnaci z Luny byli
bardzo kapryśni, ale swoje Przedsiębiorstwo traktowali zupełnie serio. Sojusz ludzi interesu był ich ostatnią i jedyną szansą
utrzymania pozycji w przestrzeni kosmicznej.
Z roztargnieniem, nie zastanawiając się nad tym, co robi, wywołał obraz swojej trasy. Cel znajdował się sześć mil-
ionów kilometrów stąd, więc przy obecnym tempie hamowania statek dotrze tam w ciągu jednego cyklu dziennego.
Powiększony obraz asteroidy wypłynął na ekran w postaci podłużnej bryły, ciemnoczerwonej, podziurawionej
kraterami, które zalegały w cieniu pod ostrym światłem słonecznym. W porównaniu z mniejszymi księżycami Jowisza, na
które Valanndray, z pomocą Kenmuira, odbywał loty w trakcie przygotowań do wyprawy, ta asteroida była karzełkiem.
A jednak robot-poszukiwacz odnalazł godne wydobycia surowce, nie lód i złoża organiczne, lecz rudy żelaza i akty-
nowców. Brygada robocza czekała na ludzi, którzy by nią pokierowali; składała się oczywiście z robotów, nie sofotektów –
bezmyślnych, nieświadomych, ale wszechstronnych i elastycznych. Wprawne oko potrafiło dojrzeć lądowisko, kompleks
schronów, refleksy światła na polerowanych, metalowych powłokach.
W pobliżu wznosił się szkielet ochronnego generatora takiej wielkości, że wytwarzane przez niego pola elektrody-
namiczne potrafiły odchylić promieniowanie cząsteczkowe nie tylko od statku kosmicznego, lecz nawet od całej kopalni.
Mimo wszystko generator był mały, szczególnie gdy porównywał go z tymi, dzięki którym mógł wrócić żywy z Ganimeda.
Tamta wizyta była krótka. Na Gaminedzie osiedliły się sofotekty, gdyż w takim otoczeniu mogły funkcjonować je-
dynie maszyny, i to wyłącznie takie, które myślały i dzięki temu dawały sobie radę z częstokroć tragicznymi niespodziank-
ami, jakie gotowała im planeta. Wedle prawa wielkie, wewnętrzne satelity Jowisza należały do Kosmicznej Służby Feder-
acji Światowej. W praktyce były częścią cyberkosmosu.
Kenmuir otrząsnął się ze wspomnień i wstał. Serce biło mu przyspieszonym rytmem. Będzie z Lilisaire, i to
wkrótce, wkrótce! Nawet jeśli owładnęły nim uczucia godne chłopca, słowa dotrzyma jak mężczyzna. Wrócił do pomieszc-
zenia rekreacyjnego. Zastał tam jeszcze Valanndraya, który zabawiał się zmianami mechaniki orbitalnej. Valanndray
zwrócił się w stronę pilota subtelną, bladą jak kość słoniowa twarzą. Przerastał Kenmuira mniej więcej o głowę. W tej po-
dróży zrezygnował z krzykliwych strojów i skrył gibkość ciała pod kombinezonem. Ale nawet ten strój był sporządzony
z niebieskiego perluksu przetykanego fosforyzującymi światełkami. Za jego plecami unosiły się nagrane na taśmie tumany
śniegu, w tle słychać było podmuchy wiatru.
– I co, kapitanie?
Kenmuir zatrzymał się. Jak na Ziemianina był wysoki, zresztą wzrost Lunarian już dawno przestał go przytłaczać.
– Niespodzianka. Nie sądzę zresztą, żeby przypadła ci do gustu.
Powtórzył wiadomość, która w jego uszach brzmiała jak muzyka. Valanndray stał bez ruchu.
– Równa się to rozkazowi zawrócenia – stwierdził po chwili beznamiętnym tonem. – Co proponujesz?
– Wyprawić cię dalej z zapasami i sprzętem, a samemu udać się na Lunę. Mam jakieś inne wyjście?
– Czyli mnie zostawiasz?
– Zaraz, zaraz. Masz rację, zwrócimy się do centrali i wszystko wytłumaczymy, zresztą może już wiedzą.
– Nie. – Valanndray zmrużył oczy. – Federaci przechwyciliby wiadomość i wszystko by się wydało.
Niech to licho! Kenmuir chciał po prostu okazać się taktowny. Wielomiesięczna wspólna podróż utwierdziła go
w przekonaniu, iż towarzysz – mimo całej wyniosłości – był w głębi ducha dość wrażliwy. Valanndray mógł poczuć się
urażony, że kapitan gotów jest go tak szybko zostawić.
Tak czy owak, Kenmuir miał już dość chłodnych, kąśliwych uwag na temat Federacji Światowej, a ten komentarz
był po prostu śmiechu warty. Faktem jest, że Lunarianie nie bardzo ucieszyli się z powrotu pod władzę ogólnoświatowego
rządu ludzkości.
Wielu, może nawet wszyscy do dziś dnia mieli o to żal. Ale niechże się opamiętają! – tamta zmiana zaszła, kiedy ich
jeszcze nie było na świecie. Ich pragnienie „niepodległości” było oczywistą bzdurą. Tak jak skażona woda powoduje
choroby, tak państwa narodowe, jeszcze za swego istnienia, nieodmiennie wywoływały wojny.
– Wiadomość przyszła niezaszyfrowana, bo inaczej byśmy jej nie odczytali. Na pokładzie nie ma chyba urządzeń
kryptograficznych? Poza tym znalazła się już w bazie danych. I co z tego? Nawet jeżeli ktoś ją odnajdzie, to myślisz, że
wezwie Władze Pokojowe? Nie sądzę, żeby pani Lilisaire knuła jakiś spisek. – Zorientowawszy się, że jego słowa brzmią
sarkastycznie, natychmiast się poprawił: – Oczywiście zawiadomimy Przedsiębiorstwo, choć myślę, że sama zdążyła to już
zrobić. Na pewno przyślą ci tu statek z innym towarzyszem. Za tydzień, może dwa.
Na szczęście Valanndray nie okazywał gniewu. Przyglądał się podróżnikowi jak komuś obcemu. Miał przed sobą
człowieka ponuro ubranego, chudego, by nie rzec wynędzniałego, o dużych, kościstych rękach, wąskiej twarzy i sterc-
zącym nosie, krótko obciętych, obsypanych siwizną, jasnoblond włosach, z bruzdami przy kącikach ust i kurzymi łapkami
pod szarymi oczami. Pod tym spojrzeniem Kenmuir czuł się niepewnie. Był aż nadto stanowczy w postępowaniu z przy-
rodą, maszynami, kosmosem, ale w stosunkach z ludźmi cierpiał na nagłe napady nieśmiałości.
– Władcy Przedsiębiorstwa nie będą zbyt zadowoleni – stwierdził Valanndray.
Kenmuir zdobył się na uśmiech.
– To oczywiste. Bałagan w planach, dodatkowe koszty. – Jakby miało to jakiekolwiek znaczenie, myślał.
Stowarzyszone firmy i koloniści nie konkurowali ze Służbą Kosmiczną i sofotektami. Nie byli w stanie. Jako tako funk-
cjonowali w zasadzie dzięki dotacjom dawnych rodzin arystokratycznych i pomniejszych przedsiębiorców z Luny, którzy
handlowali z nimi wiedzeni swoją księżycową dumą. Mimo to firmy podupadały, ich liczba malała jak ludność samej
Luny... Zdobył się na rzeczowość:
– Ale Lilisaire ma pośród nich duże wpływy, może nawet większe niż sobie wyobrażamy. – Czuł bijące mocno
tętno.
Valanndray rozłożył palce. Ziemianin na jego miejscu wzruszyłby ramionami.
– To prawda, ona potrafi narzucić im swą wolę. Musisz lecieć, kapitanie.
– Przykro mi.
– Nieprawda. Mógłbyś sprzeciwić się temu rozkazowi. Ale polecisz z chęcią i z przyspieszeniem większym niż
ziemskie.
5 / 175
414834684.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin