Meissner Janusz - Trzy diamenty.pdf

(1021 KB) Pobierz
1018744977.002.png
Janusz Meissner
TRZY DIAMENTY
Rozdział pierwszy
Żurawie nad Polichna
Śmiało! Nic bój się, nic ci nie grozi — powiedział Szary do Żurawia *. Mówił półgłosem
wiedząc doskonale, że co najmniej w promieniu kilometra nie ma nikogo, kto by go mógł
usłyszeć, a jednak mimo woli obejrzał się.
Potem łagodnie, lecz stanowczo skontrował stery, a gdy szybowiec posłusznie podniósł
się z zakrętu, wyrównał. Gorący prąd, który go przenikał od chwili startu, osłabł i ustalił
się teraz na niższym poziomie. Dotychczas wszystko odbywało się normalnie, bez
niespodzianek, tak jak wówczas, gdy za drugim sterem siedział instruktor Grzymek:
wyciągarka nie zatrzymała się nagle, nie zerwała się linka, odczepienie nastąpiło bez
żadnych trudności, we właściwej chwili, a on sam, Bolesław Szary, nie popełnił żadnej
omyłki. Szybowiec ruszył, nabrał pędu, gładko oddzielił się od ziemi, stromo wspiął się
wzwyż. Na wysokości dwustu metrów Szary pocisnął ster, a gdy maska zeszła nieco pod
horyzont, energicznie szarpnął wyzwalacz zaczepu.
Stwierdziwszy, że linka opadła w dół, doznał przelotnej ulgi: oto był już w powietrzu,
wysoko nad lotniskiem.
Miał jeszcze pół minuty do wykonania pierwszego zakrętu.
Pierwszego w życiu zakrętu, nad którego przebiegiem nie czuwał
z bliska instruktor.
Z zapartym tchem czekał, aż skraj lotniska podejdzie pod skrzydło. Pamiętał,
powtarzał sobie w kółko, co ma teraz zrobić: spojrzenie w lewo w dół, w lewo w bok, w
lewo w górę, spojrzenie na prawo, wybór punktu orientacyjnego do wyjścia na prostą.
Droga zarośnięta trawą, a za nią dwa czerwone pudła wyciągarek zbliżały się z wolna.
Przestrzeń pomiędzy przednią krawędzią skrzydła a tą drogą zwężała się nieustannie, aż
wąski, ostry klin lasu, ów punkt orientacyjny, znalazł się wreszcie na przedłużeniu lewej
lotki.
Szary zwiększył prędkość, pochylił szybowiec, zaczął
zakręcać. Horyzont przesuwał się przed osłoną, romboidalne pola zmieniały kształty,
stawały się prostokątami, szosa odłożyła się w prawo jak ramię olbrzymiego kieratu, pęd
szumiał łagodnie dokoła owiewki.
Szary czekał, ze wzrokiem utkwionym na wprost. Zdawało mu się, że jeśli choć na
sekundę odwróci spojrzenie, jeśli pozwoli sobie chociażby mrugnąć powiekami, zgubi się
w przestrzeni, straci właściwą chwilę, nie zdoła na czas wyprowadzić szybowca.
Lecz wąski, ciemny język lasu podpływał wolno z lewej strony, wyraźny i niezawodny,
jak zwykle. Nie można go było przeoczyć: wrzynał się w jasnozielone pola jak dziób
1018744977.003.png
potężnego statku w gładką powierzchnię morza. Gdy szybowiec podniósł się z wirażu, las
był dokładnie wprost przed nim.
Tylko lak dalej — pomyślał Szary.
Obejrzał się na start. Jakiś Żuraw podchodził do lądowania; inny leżał przy
chorągiewce, wsparty na skrzydle, w pozie pełnej cierpliwego oczekiwania.
Nic nadzwyczajnego się tam nie działo. Nic nie zdradzało jakiegoś szczególnego
napięcia czy choćby podniecenia w obliczu pierwszego samodzielnego lotu Bolesława
Szarego.
To tylko ja się tak przejmuję — pomyślał.
Od razu się uspokoił. Wróciła mu pewność siebie. Odnalazł
grupę domków, nad którą zamierzał wykonać drugi zakręt, rozejrzał się, położył
szybowiec na skrzydło, ściągnął ster, zacieśniając łuk, wyprowadził. Czuł, że nad nim
panuje, że wiraż wychodzi mu tak, jak był pomyślany, może nawet płynniej, lepiej!
Umiem! — ucieszył się.
Dopiero teraz naprawdę w to uwierzył. Dotychczas zawsze miał pewne wątpliwości:
przy drugim sterze siedział Grzymek; czy mu nie pomagał? Czy nie poprawiał ruchów
drążka? Nie wykończał za niego manewrów?
Nie. To ja sam — pomyślał. — Grzymek tylko mnie asekurował.
Poczuł się szczęśliwy: umiał już latać! Nawet czekające go pierwsze lądowanie wydało
mu się zadaniem łatwym; był pewien, że usiądzie gładko, tuż przed linią startu.
Sprawdził wysokość i raz po raz spoglądał przed siebie na lewo w skos, obliczając,
gdzie powinien wykonać trzeci zakręt.
Miał na to dość czasu. Spokojnie, bez pośpiechu oceniał
odległości i szybkość opadania. Porównał swoje spostrzeżenia z wariometrem * i
wysokościomierzem, upewnił się, że ma rację: gdy mijał znaki lądowania wyłożone na
lotnisku, strzałka wysokościomierza wskazywała prawie dokładnie sto dwadzieścia
metrów.
Tak samo, jak podczas lotu kontrolnego — pomyślał z zadowoleniem.
Lądowanie po owym locie kontrolnym, odbytym przed godziną z kierownikiem
wyszkolenia, Koźbiarem, wypadło cokolwiek za daleko w przód, już na linii startu. Mimo
to Koźbiar skinął głową:
— Nieźle — oświadczył. — Można było trochę wcześniej otworzyć hamulce albo o kilka
metrów niżej wykonać trzeci zakręt. Jasne?
Szary powiedział, że jasne, ale bynajmniej nie spodziewał się wówczas, że sam potrafi
wylądować choćby w przybliżeniu tak dobrze.
Teraz jednak postanowił poprawić tamten drobny błąd.
1018744977.004.png
Wiedział już, gdzie powinien wypaść trzeci zakręt: za lasem ciągnącym się wzdłuż
lotniska, pomiędzy małym jeziorkiem a starą, zrujnowaną cegielnią bez komina.
Lecz gdy się tam znalazł, miał jeszcze osiemdziesiąt metrów.
Za wysoko — pomyślał.
Minął cegielnię i dopiero wtedy położył szybowiec na skrzydło. Gdy go wyprowadził,
dostrzegł na wprost przed sobą Żurawia, który już zniżał się do lądowania, a nieco da- ,
lej samolot CSS-13 * w ostrym wirażu.
Skąd się tam wzięły? Dotychczas nie zauważył ich wcale; na starcie nie było
samolotów, a dwa szybowce? Trzy szybowce!
Dwa stały na linii startu. Ten lądujący był trzeci!
Aha — domyślił się. — CSS przyholował skądś nowego Żurawia. Zaraz oba wylądują.
Powinienem usiąść na prawo od nich.
Zmierzył wzrokiem przestrzeń, potem spojrzał na wysokościomierz.
Czterdzieści metrów! Za mało, żeby zakręcić poza nimi! Co robić? Co robić?
Nagle poczuł się samotny, zdany na własną decyzję.
Na szybką, natychmiastową decyzję, od której wszystko zależy.
Lądować w ślad za nimi? A jeśli zatrzymają się tuż u skraju lotniska, podczas gdy
dobieg jego szybowca okaże się za długi?...
Jeżeli nie zdoła wyhamować na czas?... Nie! Raczej w lewo od nich; wprost na
chorągiewkę, za którą leżą dwa Żurawie. W
ostateczności można je ominąć skręcając jeszcze trochę bardziej na lewo. Ale
wysokość jest niewielka. Z pewnością nie dociągnie nawet do połowy drogi pomiędzy
skrajem lotniska a grupą startową. Więc zakręt! Już!
Wykonał go nieco nerwowo, wyprowadził cokolwiek za wcześnie, otworzył na chwilę
hamulce, poprawił kierunek i utkwił
wzrok na wprost, gdzie poprzez oszkloną maskę kabiny widać było zbliżającą się grupę
startową, ściągarkę, płachty ułożone w kształcie litery T *, chorągiewkę zatkniętą w
ziemię, dwa Żurawie spoczywające obok siebie i nieruchome postacie ludzkie zwrócone
ku niemu.
Zauważył, że punkt wyrównania wypada zaraz za skrajem lotniska i nie przesuwa się
względem maski szybowca. Wyląduję bez przelotu — odetchnął z ulgą. Ziemia szła ku
niemu, płynęła coraz szybciej, coraz bliższa w zaostrzającym się skrócie perspektywy.
Płaskie, dwuwymiarowe przedmioty, budynki, hangary, ściągarka, wózek startowy,
które z góry wyglądają jak wycięte z papieru, teraz nabierały nowych kształtów, stawały
się bryłami. Las po lewej stronie zdawał się wyrastać coraz wyżej, wraz z horyzontem
jakby unoszonym przez olbrzymią niewidzialną dźwignię.
1018744977.005.png
Na wysokości dwóch metrów Szary ostrożnie zwiększył kąt natarcia. Ziemia przestała
się zbliżać, sunęła teraz z jednostajną prędkością, zielona, gładka jak szeroki dywan
nawijany na olbrzymi walec gdzieś z tyłu za ogonem szybowca, aż po chwili zaczęła
zwalniać i unosić się — rzekłbyś: nabiera tchu w piersi.
Ściągać — pomyślał Szary. — Wolno, spokojnie ściągać.
Drążek poddawał się łagodnie, lekko, coraz lżej. Lada chwila rozlegnie się sypki
szelest płozy muskającej trawę; wtedy trzeba ściągnąć ster do końca. Wtem zaszło coś
niesłychanego: świat wywinął kozła!
Szary poczuł gwałtowne szarpnięcie, horyzont potoczył się przed nim z prawa na lewo,
grupa startowa nagłym susem uskoczyła w bok i znikła pod skośnie wzniesionym
skrzydłem, po czym wszystko raptownie stanęło w miejscu, jakby w okamgnieniu kula
ziemska i wraz z nią wszelki ruch zostały zatrzymane przez jakiś zdumiewający kataklizm.
Szary tak był tym wstrząśnięty, że przez chwilę siedział
osłupiały, nie mogąc się zdobyć na jakikolwiek wysiłek fizyczny, bodaj na spojrzenie w
innym kierunku. Dopiero gdy w polu jego widzenia pojawiła się znajoma postać kierowcy
samochodu sanitarnego, oprzytomniał nieco i otworzywszy osłonę kabiny rozejrzał się
dokoła. Wtedy zobaczył, i nagle zrozumiał, co się stało.
Szybowiec leżał pochylony w przód, z zadartym ogonem, wsparty na prawym skrzydle,
którego koniec, postrzępiony i zwichrowany, dotykał sanitarki. Kierowca stał obok z miną
zatroskaną i patrzył na Szarego kiwając głową. Od strony grupy startowej biegli
uczniowie, a za nimi podążał instruktor, Piotr Grzymek, z pochyloną głową, kołysząc się na
swych pałąkowatych nogach.
— Ładnieś to, bracie, urządził -— powiedział kierowca. —Dobrze jeszcze, żeś wozu nie
rozharatał, Ślepa ofiara, psiakrew!
Grzymek, przez kilka pokoleń swych uczniów przezwany Pigułą, miał o wiele więcej do
powiedzenia na ten temat. Szary wysłuchał długiego kazania, które całkowicie go
zdruzgotało. Nie ulegało wątpliwości, że jest szkodnikiem zasługującym na najsurowszą
karę, że jego skrucha nie ma już teraz żadnego znaczenia, że z jego winy cała grupa
uczniów Piguły najprawdopodobniej nie ukończy kursu, że okrył ich wstydem, że niczego
się nie nauczył, że nadaje się raczej na pomywaczkę niż na pilota, że była to nie kończąca
się litania, przerywana tylko od czasu do czasu dygresjami o przepisach startowych, które
przecież wkładano Szaremu łopatą do głowy w ciągu paru tygodni i które powinien był
umieć na pamięć i na wy-rywki.
Droga ze startu do hangaru była długa: musieli ciągnąć szybowiec dokoła lotniska,
poza wyciągarkami, żeby nie przeszkadzać w lotach pozostałych dwóch grup. Ale podczas
owego powolnego marszu, który przypominał pochód pogrzebowy, Piguła nie wyczerpał
jeszcze tematu; pod hangarem zarządził zbiórkę i zapowiedział, że wobec tego, co zaszło,
jutro zacznie od początku wykłady i repetycje, „zwłaszcza z przepisów dotyczących
startów i lądowań, bo, jak widać, już o nich zdążyli zapomnieć".
1018744977.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin