Steven Erikson - Bauchelain i Korbal Broach 01 - Krwawy trop.pdf

(419 KB) Pobierz
Microsoft Word - Erikson Steven - Krwawy trop
Steven Erikson
Krwawy trop
Pierwsza z opowieści o Bauchelainie i Koralu Broachu
Przełożył: Michał Jakuszewski
Wydanie oryginalne: 2003
Wydanie polskie: 2004
Wstęp
Gdy miałem kilkanaście lat, raczej nie zdawałem sobie sprawy z istnienia czegoś takiego
jak podtekst w powieściach i opowiadaniach, jakie pochłaniałem żarłocznie w czasie, który
powinienem przeznaczyć na naukę. Z pewnością też przypominam sobie bardzo niewiele z
większości szkolnych lektur (wyjątkami są Władca much, Folwark zwierzęcy i Nowy wspaniały
świat), a zwłaszcza dyskusji o nich, do czego zmuszali nas nauczyciele.
W gruncie rzeczy, gdy cofam się myślą do tamtych czasów, wątpię, by mój mózg
funkcjonował wówczas nader intensywnie. Krytyczna myśl wydawała mi się czymś obcym i
onieśmielającym, a jedynym, co pracowało w moim umyśle na pełnych obrotach, była
wyobraźnia. Przypuszczam, że ta właśnie charakterystyczna cecha młodości leży u podstaw
wszelkiej nostalgii. W końcu dziecinny zachwyt oznacza brak sceptycyzmu i dlatego świat
wolny od niepewności jest atrakcją zarówno dla romantycznych idealistów, jak i spragnionych
ucieczki od rzeczywistości. Tym, co wspomina się z łezką – albo z gorzkim żalem – jest
złudzenie prostoty.
Dla mnie epoka bezkrytycznego zachwytu trwała do wieku kilkunastu lat życia, choć w
dzisiejszych czasach wygląda na to, że dzieci wypalają się i wyrastają z niej, gdy mają
dziewięć, dziesięć lat. Nadal nie wiem, czy to źle, czy też jest to dla nich jedyne wyjście. Tak
czy inaczej, wątpię, by w wykazie pisarzy, których książki czytałem, było coś, co można by
uznać za wyjątkowe. Teraz łatwo mi jest prześledzić narastającą komplikację moich lektur, w
miarę jak z upływem lat narastało we mnie pragnienie literackiego wyrafinowania.
Jeśli chodzi o literaturę fantasy, moja wędrówka rozpoczęła się od E.R. Burroughsa
(którego poznałem w wydaniach Ace Books, ze wspaniałymi okładkami Franka Frazetty) i
poprzez R.E. Howarda (znowu okładki Frazetty) doprowadziła mnie do Karla Edwarda
Wagnera oraz Fritza Leibera. Można tu zaobserwować pewne oczywiste trendy – coraz
większe upodobanie do dark fantasy; bardzo realne prawdopodobieństwo, że kupowałem
książki, kierując się nazwiskami autorów ich okładek; uderzająca nieobecność Władcy
pierścieni na tej liście; a także, jak sądzę, oznaki polepszania się gustu.
Bez względu na to wszystko (i by wrócić z opóźnieniem do punktu, od którego zacząłem),
nie pamiętam, bym zdawał sobie sprawę z wywrotowego ładunku ukrytego w dziełach tych
ostatnich pisarzy, a zwłaszcza opowiadaniach Fritza Leibera opiewających przygody dwóch
niezwykłych bohaterów. Nie doceniałem też w pełni okrutnego humoru zawartego w tych
opowiadaniach. Szczerze mówiąc, nie potrafiłem go docenić przez długie lata.
Mógłbym prześledzić podobny postęp w moich lekturach, gdy chodzi o science fiction,
gdzie punktem szczytowym mojej drogi byli zapewne P.K. Dick i Roger Zelazny.
Tak czy inaczej, w owych latach nigdy nie przychodziła mi do głowy myśl o zabawie
tropami charakterystycznymi dla gatunków literackich. Czytałem dla rozrywki i owi wspaniali
pisarze dostarczali mi jej bardzo wiele.
Przejście od roli czytelnika do roli pisarza wiąże się z czymś w rodzaju kapitulacji,
ponieważ przyjemność płynąca z czytania słabnie, gdy człowiek zaczyna dostrzegać techniczne
niedoskonałości, niekiedy pokraczny szkielet struktury, oklepane banały i powtarzające się
regularności w budowie zdań. W dzisiejszych czasach czytanie Burroughsa przychodzi mi z
trudnością i, szczerze mówiąc, żałuję tego.
Od czasu do czasu jednak zdarza mi się ponownie odwiedzić jakiegoś pisarza i czuję się
wtedy tak, jakbym czytał go po raz pierwszy: oczy otwierają mi się nagle na subtelne (a
czasami nie takie znowu subtelne) gry, jakim oddaje się sprytny autor. Bynajmniej nie czuję się
wówczas rozczarowany. Miłe wspomnienia sprzed lat łączą się ze współczesną świadomością
ukrytych intencji, zamiast pozostawać w konflikcie, i cichy, podstępny szept, który rozlega się
pod czaszką, ostrzegając mnie przed ryzykiem powrotu do tego, co kiedyś kochałem, milknie.
Nie jestem rozczarowany, ale daję się porwać. Przyjemność czytania jest równie wielka, choć z
odmiennych powodów.
Większość pisarzy, świadomie bądź nie, składa swą twórczością hołd autorom, na których
się wychowali. Wszyscy próbujemy ponownie odnaleźć zachwyt, jaki czuliśmy w dzieciństwie,
i ofiarować go z kolei nowym odbiorcom. Odbiorcom, którzy zapewne nie czytali Burroughsa,
Howarda, Wagnera czy Leibera.
Często ów hołd również ma wywrotowy charakter. Autor uchyla kapelusza, lecz
jednocześnie mruga znacząco, a potem wywraca na nice cały schemat opowieści.
Prawdziwy hołd nie jest zwykłym naśladownictwem. Celem nie jest proste skinienie głową
mistrza lub jego ducha. Nie, chodzi o to, żeby ten mistrz (albo jego duch) aż się wyprostował z
wrażenia. To, rzecz jasna, ambitny zamiar, ale na tym właśnie polega prawdziwy hołd.
„Krwawy trop” jest pierwszą z opowieści mówiących o mniej lub bardziej incydentalnych
przygodach trzech postaci: lokaja, jego pana oraz towarzysza jego pana. Samo w sobie brzmi to
całkiem zwyczajnie i na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać niezłym sposobem na
przedstawienie trzech niechętnych bohaterów, którzy przeżywają epizodyczne spotkania z
siłami zła, zwyciężają w starciach z nimi i ruszają w dalszą drogę. Coś takiego mogłoby
spowodować, że duch Leibera skinąłby głową raz albo dwa. To jednak za mało. To
zdecydowanie niewystarczający hołd. Ostatecznie opowiadania Leibera są znakomite. Były dla
mnie inspiracją i nadal nią pozostają.
Dlatego postanowiłem postawić cały schemat na głowie.
Złożyłem mu hołd. Mam nadzieję, że gdzieś tam jego duch wyprostuje się z wrażenia. To
by mnie ucieszyło.
Steven Erikson
KRWAWY TROP
Nad całym Smętnym Miastem Lalunią słychać było bicie w dzwony. Ich dźwięk wypełniał
wąskie, kręte zaułki, uderzając we wstających o świcie, którzy pośpiesznie rozkładali swe
towary na rondach handlowych. Dzwony huczały, a ich dźwięk toczył się po brudnych
brukowcach ku nabrzeżom i szarym falom burzliwej zatoki. Ton żelaza pobrzmiewał
przenikliwą nutą histerii.
Echa owego przerażającego, niemilknącego dźwięku sięgały do głębi krytych łupkową
dachówką kurhanów, którym wszystkie dzielnice Laluni zawdzięczały swe wybrzuszone ulice,
pochyłe domy i ciasne zaułki. Kopce te były starsze niż samo Smętne Miasto i wszystkie dawno
już dokładnie przetrząśnięto w bezowocnym poszukiwaniu łupów. Przypominały strupy, dzioby
pozostałe po jakiejś starożytnej zarazie. Odgłos dzwonów przenikał aż do rozsypanych,
połamanych kości, pochowanych w wydrążonych kłodach wraz ze zbutwiałymi futrami,
kamiennymi narzędziami i bronią, paciorkami oraz biżuterią z kości bądź muszelek, skulonymi
szkieletami myśliwskich psów, a tu i ówdzie również końmi, których głowy ucięto i ułożono u
stóp ich panów. Wszystkie te czaszki miały między lewym okiem a uchem dziurę po gwoździu.
Echa niosły się pośród umarłych, budząc cienie z wielusetletniej drzemki.
Kilka z owych przerażających duchów ocknęło się w odpowiedzi na zew i wyłoniło spod
łupku, ziemi i ceramicznych skorup w poprzedzającym nadejście świtu mroku, czując woń...
kogoś, czegoś. Potem wróciły do swych mrocznych domostw, a dla tych, którzy je widzieli, dla
tych, którzy wiedzieli cokolwiek o tego rodzaju istotach, ich odejście przypominało raczej
ucieczkę.
Na Rondzie Świątynnym, w miarę jak słońce wznosiło się coraz wyżej nad położonymi w
głębi lądu wzgórzami, studnie, fontanny i kamienne misy wypełniały się nadmiarem monet. Na
łożu z miedzi lśniło gdzieniegdzie srebro i złoto. Pod otoczonymi wysokimi murami
sanktuariami Pożogi gromadziły się tłumy – pełne ulgi i bezpieczne w blasku wilgotnego
poranka – radujące się z odejścia nagłej śmierci i dziękujące Śpiącej Bogini za to, że nadal się
nie budziła. Widziano też wielu lokajów wychodzących boczną furtką ze świątyni Kaptura. To
bogacze próbowali przekupić Pana Śmierci, licząc na to, że obudzą się następnego dnia,
ukojeni na duchu, w swych miękkich łożach.
To dla mnichów Królowej Snów miniona noc była powodem do żałoby ze względu na swój
brzęczący tren żelaza, naznaczoną bliznami nocną twarz cywilizacji. Owa twarz miała bowiem
Zgłoś jeśli naruszono regulamin