Joseph Conrad
Ford Madox Hueffer
Spadkobiercy
Tytuł oryginału «The Inheritors»
Przełożyła Henryk Krzeczkowski
Współpraca pisarska Conrada z Fordem Madox Fordem wciąż jeszcze czeka na gruntowną monografię. Krążą wokół niej plotki, sądy jednostronne, aż nazbyt często podyktowane osobistymi antypatiami, a nawet złą wolą, niekiedy wynikające z przekonania, że uszczerbek, sławie jednego wyrządzony, przysporzy jej drugiemu Złożyło się na to wiele przyczyn. Stosunki między pisarzami, po krótkim okresie zażyłej przyjaźni, ochłodły, śmierć Conrada wyzwoliła spór między ludźmi z jego najbliższego otoczenia a człowiekiem, który ośmielił się, tuż po odejściu ich bożyszcza, opublikować wspomnienia uniemożliwiające, a w każdym razie utrudniające budowę kapliczki, mającej pozwolić kapłanom nowego kultu utrzymanie się na kruchej tafli literackiego środowiska W tej nierównej, walce, Ford, pisarz trudny i cieszący się podówczas popularnością głównie wśród młodej awangardy literackiej, miał przeciw sobie satelitów słońca, które po śmierci rozbłysło olbrzymim światłem, broniących pazurami swej literackiej raison d’être. Drogo przyszło zapłacić Fordowi za swe rzekomo obrazoburcze wyznania Polemiczna książka o Conradzie nie spełniła nadziei, jakie w niej pokładał autor.
Pisał ją pragnąc złożyć hołd geniuszowi tak gorąco podziwianemu, a zarazem zamierzając rozprawie się z tymi, którzy już wówczas usiłowali przekreślić jego osobisty dorobek nalepieniem na jego nazwisku etykietki „współpracownika Conrada w pierwszym okresie jego twórczości”. Ford Madox Ford pisząc swe osobiste wspomnienia był już pisarzem dojrzałym, uznanym, mającym za sobą najlepsze powieści Książka o Conradzie miała być czymś innym aniżeli zdawkową faktografią czy też wspominkarskim ględzeniem. Pozostawiał to innym, których na nic więcej stać nie będzie, sam zaś postawił sobie ambitne zadanie namalowania portretu artysty, jakim go znał i rozumiał. Tłem tego portretu była współpraca twórcza obu pisarzy. Przeciwstawienie dwóch indywidualności pozwalało silniej podkreślić najistotniejsze cechy Conrada jako artysty, a równocześnie zakreślić możliwie najbardziej wyraźne granice. Czekał jednak Forda zawód; do ataku ruszyli ludzie, którzy nie chcieli i nie umieli zrozumieć, jego książki. Został przedmiotem zjadliwych napaści. Coraz mniej słyszano o Fordzie—pisarzu, coraz więcej o niewdzięczniku usiłującym pomniejszyć wielkość Conrada.
Hej wodziła w tej kokoszej wojnie pani Jessie Conrad, biedna, zahukana, porządna mieszczka, którą małżeństwo z Conradem skazało na tak nieodpowiednią dla niej rolę muzy słynnego powieściopisarza. Gdy czyta się stronice, jakie w swym elaboracie poświęciła byłemu przyjacielowi domu, pierwszą reakcją jest wesołość. Jakiż straszny był ten Ford! Niepunktualny, arogancki, niedbały, nieprzyjemnie dziwaczny. Pani Jessie opisuje mieszkanie Fordów; ze słów bije ledwo hamowane przerażenie zmieszane z odrazą. „Całą prawie podłogę pokrywał wyblakły, zniszczony turecki dywan. Na wszystkich stołach porozrzucane były książki. W jednym rogu pokoju stał duży tapczan pokryty jakąś spełzniętą tkaniną… Na zakopconych ścianach, w różnych dziwacznych miejscach, wisiały reprodukcje malarskie Forda Madoxa Browna… Z niskich okien sączyło się przez oprawione w ołów szyby światło dzienne, które jakby z rampy scenicznej padało na wysoką postać Elsie Hueffer (żony Forda)…” Wreszcie pada zarzut główny: Ford w swej książce ani razu nie wspomniał o pani Conradowej. Szybko jednak wesołość ustępuje miejsca przerażeniu. Przecież to Jessie Conrad jest głównym obrońcą wielkiego pisarza przed rzekomym oszczercą Fordem, przecież to ona kroczy w pierwszym szeregu stróżów zabrązowanego geniusza.
Bez trudu da się wytropić geneza wszystkich złośliwości; wyraźny ślad prowadzi do saloniku czy też kuchni ofiarnej i przyzwoitej skądinąd żony wielkiego pisarza.
Uwagi te niezbędne były jako wstęp do informacji o Fordzie Madox Fordzie. Pisarz ten, któremu wzrastająca ostatnio popularność zdaje się wynagradzać krzywdę zapoznania, znany był dotąd polskiemu czytelnikowi jedynie z wspomnianego powyżej dzieła pani Gonradowej i powierzchownej wzmianki w książce francuskiego krytyka Jean–Aubry. A przecież odegrał on poważną rolę w literaturze angielskiej pierwszej połowy naszego stulecia, zarówno jako autor kilku świetnych powieści, jak też wydawca „English Review”, pisma, wokół którego skupiły się najpoważniejsze pióra, i późniejszego „Transatlantic Review”, w którym Ford „odkrył” Joyce’a i Hemingwaya i które, zdaniem Edmunda Wilsona, było sztandarem wszystkiego, co nowe i ciekawe we współczesnej literaturze.
Ford Madox Hueffer (nazwisko o brzmieniu niemieckim zmienił pod wpływem nastrojów antyniemieckich panujących podczas pierwszej Wojny Światowej) urodził się w r. 1873, w rodzinie związanej od kilku pokoleń z życiem kulturalnym Anglii. Dziadek jego po kądzieli, znany malarz Ford Madox Brown, był jednym z inspiratorów bractwa prerafaelitów, ojciec, dr Hueffer, wpływowym krytykiem muzycznym londyńskiego „Timesa” i autorem monografii o Wagnerze. Po przedwczesnej śmierci ojca Ford wychowuje się w domu swych dziadków, przez który przewija się plejada najświetniej—zych nazwisk epoki. Często bywa tu spokrewnione z Brownami małżeństwo Rosetti, gośćmi są Carlyle, Tennyson, Morris i Swinburne. W latach osiemdziesiątych postać miłego, układnego, lecz niczym nie wyróżniającego się chłopczyka pojawia się często na obrazach ówczesnych malarzy; niedługo jednak zdobędzie sobie popularność innego rodzaju. Gdy po ukończeniu szkół Ford pragnie zostać oficerem, dziadek nie chce o tym słyszeć. W tej rodzinie wszyscy byli geniuszami i nie ma żadnego powodu, by Ford nim nie został. W osiemnastym roku życia znajduje wydawcę na swą pierwszą książkę, bajkę O Brązowej Sowie. Sprzedaje prawa za 10 funtów, roztoczy nająć tą transakcją długi łańcuch nieudanych kontraktów wydawniczych. Brązowa Sowa należy bowiem do najczęściej wznawianych utworów tego pisarza. Na rok przed spotkaniem Conrada Ford miał już za sobą sześć książek, w tym jeden tom poezji i biografię swego dziadka–malarza.
Ford, zmuszony do obrania kariery literackiej, nie rezygnuje bynajmniej z trybu życia „obywatela ziemskiego”, którym, jak mu się w młodości zdawało, pragnął zostać. Przybiera odpowiednie pozy, zaskakuje swoimi często niezwykłymi pomysłami i zmyślonymi opowiadaniami o sobie. „Czy był jednak snobem? — zapytuje autor wnikliwego eseju o tym pisarzu, młody, wybitny krytyk angielski Kenneth Young. — Czy był kłamcą? W każdym razie nie w pospolitym znaczeniu tego słowa. Ci, którzy znali go naprawdę dobrze, uważali, że jest przemiłym przyjacielem. Stephen Crane pisał do swego znajomego: „Niech się pan nie zraża sposobem bycia Hueffera. Traktuje z wyższością Mr Jamesa, z wyższością Mr Corirada, oczywiście traktuje mnie z wyższością i tak samo zachowa się wobec Wszechmocnego, gdy się z nim spotka, lecz Pan Bóg pogodzi się z tym, ponieważ Hueffer to porządny chłop.”
Ford żywił głęboki i entuzjastyczny podziw dla prozy Henry Jamesa i Flauberta. Znał tych pisarzy niemal na pamięć i potrafił recytować długie fragmenty ich utworów. Nie oznacza to bynajmniej, że został ich naśladowcą czy epigonem. W tej szkole buduje jedynie swój warsztat pisarski, który pozwolił mu operować piękną i giętką angielszczyzną i wprowadzić do niej rytm języka codziennego, tak odmienny od języka konwencji literackiej.
Zetknięcie się z Conradem było wydarzeniem przełomowym. Ford słynący już wówczas jako świetny stylista wtajemniczał Conrada w najgłębsze tajniki języka, który nie był jego językiem ojczystym, Conrad zaś odwzajemniał się kładąc podwaliny pod opanowanie techniki powieściowej przez Forda.
Spotkali się w 1897 lub 1898 r. na wsi u Edwardostwa Garnettów. On był znanym krytykiem i recenzentem (a raczej swego rodzaju doradcą literackim) wielkiej firmy wydawniczej, ona — znakomitą tłumaczką literatury rosyjskiej. Warto przypomnieć opis tego pierwszego spotkania zawarty w książce Forda:
„Conrad nie zrobił żadnego wrażenia na pisarzu [tj. Fordzie]. Mr. Conrad był autorem Szaleństwa Almayera, wielkiej książki na romantyczną modłę, lecz pisanej za bardzo w stylu Daudeta, z którego pisarz wyrósł już w szkolnej ławie, gdy mając lat osiemnaście znał na pamięć «Lettres de Mon Moulin». A więc nowy, wielki pisarz. Ale wielcy pisarze czy artyści przejedli się pisarzowi, który od kołyski wychowywał się wśród szkiców Rosettiego, dla którego Swinburne, Watts—Dunton, Hali Caine… byli najpospolitszymi szczegółami jego krajobrazu. A Mr. Garnett zwykł był przyprowadzać wielkich Nowych… jednego po drugim, by drażnić pisarza, jak gdyby był wyleniałym lwem… W ten sposób Mr. Garnett przyprowadził Stephana Crane’a, Conrada, lorda Olliviera, żonę sekretarza Stowarzyszenia Fabiańskiego, sekretarza Stowarzyszenia Fabiańskiego… całą procesję: zupełnie tak właśnie, jak by ów pisarz był wyleniałym lwem w wędrownej menażerii… A Mr. Garnett drażnił go opowiadając, że pisarz posiada zbyt wiele indywidualności, by kiedykolwiek zdobyć czytelników… Był to najbardziej przygnębiający okres w życiu, w którym bynajmniej nie brakowało przygnębiających okresów.”
Następne spotkanie było bardziej owocne, co więcej, odsłoniło przed Fordem cały czar osobisty Conrada, zapoczątkowało podziw i szacunek, jaki odczuwał dla niego do końca, i zapoczątkowało współpracę.
Cóż mogło skłonić tych tak bardzo różnych ludzi do podjęcia tak ryzykownej kombinacji? Dzieliły ich różnice niewątpliwie istotne. Przede wszystkim lata. Młody, ambitny literat, gdyby nawet poznanie nastąpiło w innych aniżeli opisane wyżej warunkach, musiał traktować z naturalną dla młodzieży pobłażliwością cudzoziemca, siłą wdzierającego się na angielski parnas. Dla Conrada zaś Ford w najlepszym wypadku był zarozumiałym młokosem, rozpuszczonym literackim złotym młodzieńcem. A jednak obaj zdecydowali się niemal że natychmiast. Obaj widzieli w tym niewątpliwie swoje korzyści. Jest rzeczą niemożliwą, by Conrada, przebywającego podówczas w środowisku Garnettów, nie doszły bardzo pochlebne opinie o Fordzie, a Ford był zbyt dobrym pisarzem, by nie odkryć natychmiast wielkości Conrada. Ale obaj wiedzieli, jak trudna jest droga, którą się wybierają. Zabrali się więc do Przygody, której szkic Ford odczyta Conradowi przy najbliższym spotkaniu. Reakcja Conrada jest żywiołowa. Gdy sprawy nie układają się po jego myśli, jęczy, klnie, a nawet w pasji rzuca przedmiotami. Ford znosi to i tłumaczy pięknie w zaopatrzonym przez panią Conradową w tak niemądre 1 nielojalne komentarze, cytowanym fragmencie.
„Conrad nie byłby Conradem, gdyby nie jego książki. Nie tworzył literatury, był sam raczej literaturą elżbietańskich awanturników… Proszę sobie wyobrazić kogoś, kto wyrusza w drogą w starym wiklinowym powoziku, zaprzężonym w coś, co przypomina muła, i chce uzyskać u kupca w Hythe trzyletni kredyt… Proszę sobie dalej wyobrazić kogoś, kto wyrusza ze Stanford–le–Hape, bezpiecznej przystani, gdzie ostatecznie nie brak statków, gdzie są zatoczki, rzeki wpływające do morza, przypływy i odpływy oraz wyspy, w głąb nieznanej krainy dzikich i obcych mu narodów, w krainę nieurodzajnych wydm daleko od morza, które było mu schronieniem, i że ten ktoś chce skłonić mało znanego mistrza pióra, najlepszego stylistę Anglii, aby wyrzekł się swej wolności na korzyść współpracy. To tak, jak gdyby ktoś zaryzykował pójść w głąb Palembang, aby pierwszego prawie nie znanego mu człowieka skłonić do zdradzenia tajemnicy, gdzie znajdują się te czarodziejskie zatoczki, w których można znaleźć złoto, proponując mu przy tym współpracę. Podobnym hazardem jest Victory („Zwycięstwo”)… I proszę sobie wyobrazić, że ten ktoś urąga później właścicielowi zatoczek stękając, wzdychając i jęcząc: «O Boże!…»
Wszyscy, którzyśmy się przyczynili do ostatecznego zwycięstwa Conrada, ulegliśmy mu w ten sposób. Godząc się na wymuszanie od nas zaufania, mając dużo cierpliwości lub wręcz ulegając mu… staliśmy się postaciami opisywanymi w jego książkach… Steinowie, „Whalleyowie, kapitanowie Mac Whiarr, a teraz i Marlowowie.”*[1]
W 1902 roku bliska współpraca obu pisarzy zostaje przerwana, gdy Ford w przypływie hlpochondrii rozpoczyna swe podróże do niemieckich i belgijskich wód. Kuracja w słynnych podówczas europejskich uzdrowiskach posłuży mu za tło dla jednej z jego najlepszych powieści, Dobry żołnierz (1915), okresowe zaś powroty do Anglii wypełnione są po brzegi życiem towarzyskim i działalnością literacką Szczególnie ważnym okresem są lata 1908–1909, kiedy to Ford zakłada i wydaje czasopismo „The English Review”. Po latach te dwa roczniki pisma zdobyły sobie zasłużony tytuł najświetniejszego angielskiego periodyku literackiego tej epoki. Do współpracowników „English Review” należeli tacy uznani już wówczas pisarze, jak Hardy, Wells, Tołstoj, Hudson, Conrad i Mansfield. Wśród stosów nadsyłanych rękopisów odkrył Ford Ezrę Pounda, Wyndhama Lewisa, H. M. Tomlinsona i D. H. Lawrence’a. Ford działa, ale i obserwuje. Być może jeszcze nieświadomie zbiera materiał do innego swego dzieła, pierwszej części wielkiej teatrologii o Anglii przed, podczas i po pierwszej Wojnie Światowej. Lata wojny spędził Ford w mundurze. Gdy wrócił z wojska, stwierdził, że jest pisarzem niemal zapomnianym. Rozgoryczony, wycofał się najpierw na prowincję, potem zaś wyjechał do Francji. Pisze dużo, powstają wiersze, powieści, eseje, krytyka literacka, a w okresie wydawania wspomnianego już paryskiego „Transatlantic Review” zarysowuje się postać mistrza nowego, wybitnego pokolenia pisarzy. Wyjazdy do Ameryki zdobywają mu zachodnią półkulę i doktorat honorowy na jednym z uniwersytetów. W tych właśnie latach powstaje teatrologia Koniec musztry. Na kilka miesięcy przed wybuchem drugiej Wojny Światowej, w czerwcu 1939 roku, Ford umiera w Deauville przeżywając raz jeszcze krótkotrwały okres zmierzchu popularności. Dopiero lata powojenne ustaliły reputację literacką Forda. Jego książki, znowu czytane i wznawiane, zajęły trwałe miejsce w literaturze angielskiej.
Przygoda była dziełem obu pisarzy, Spadkobiercy, co zgodnie przyznają wszyscy, należy głównie do Forda. Dziwna to książka. Pobieżna lektura zaniepokoi czytelnika, nie nosi ona bowiem piętna ani jednego, ani drugiego jej autora Wystarczy jednak przyjrzeć się jej uważnie, a wtedy odkrywamy prawdę o niej. Jest to szkic kilka pociągnięć pędzlem po płótnie, z których miał powstać obraz. Często jednak się zdarza, że szkic bywa ciekawszy od obrazu. Wydaje się, że i tym razem dobrze się stało, iż szkic ten nie urósł do rozmiarów skończonego dzieła. Być może, gdyby autor wygładził wszelkie chropowatości, usunął nielogiczne chwilami powiązania i marginesowe pomysły, gdyby znikło to wszystko, co ginie na wykończonym płótnie, bylibyśmy ubożsi o wiedzę o Fordzie i jego stosunku do Conrada. Spadkobiercy pozwalają nam zajrzeć do pracowni pisarzy, pozwalają snuć pewne przypuszczenia, które, być może, po skrupulatniejszym badaniu okażą się nie uzasadnionymi lub wyłącznie subiektywnymi impresjami, te zaś niczym innym, jak tylko wewnętrznym przekonaniem o ich słuszności, nie dadzą się uzasadnić, ale ta swoboda pozostawiona czytelnikowi jest jednym z wielkich uroków tej powieści.
Powstała ona w 1901 roku i tak dalece związana jest z realiami owych lat, że należy przypomnieć w paru słowach te czasy. W styczniu zmarła Wiktoria. Jej śmierć była symbolicznym zamknięciem epoki, w której obaj pisarze wyrośli. Czy zdawali sobie z tego sprawę współcześni? Warto w tym miejscu przytoczyć wspomnienia Davida Garnatta, syna Edwarda, dzięki któremu pisarze się spotkali:
„Zaczęła się nowa epoka. Ostatnim darem wieku wiktoriańskiego, złożonym nowemu stuleciu, była wojna. Innym jeszcze była śmierć Królowej w rok później… Śmierć Wiktorii w pełni wojny południowo—afrykańskiej przeraziła wszystkie warstwy społeczeństwa. Niezależnie od tego, co heretycy myśleli o panowaniu wiktoriańskim, zdawali sobie oni sprawę, że była to wielka era. Wielcy wiktoriańczycy żyli i umierali w takich ilościach, że można było swobodnie wybierać między nimi… A czego można się było spodziewać po Edwardzie VII? Richard Heath, który często miewał sny, zreasumował te zmiany we śnie. Śniło mu się, że podróżuje na dachu konnego omnibusu ze swym wspólnikiem. Nagle zbliżyła się do nich imponująca postać z wyłupiastymi oczami i dotknęła ramienia Heatha.
— Przepraszam pana — powiedział książę Walii — zostawiłem w domu pieniądze. Czy mógłby mi pan pożyczyć pół korony?
Richard Heath natychmiast wręczył mu monetę. Książę Walii — król Edward — przyjął ją z gardłowym podziękowaniem i szybko opuścił omnibus nie płacąc za jazdę.
Milczący dotąd towarzysz podróży przemówił:
— Już pan nigdy nie zobaczy tej pół korony.
Sen symbolizował postawę części społeczeństwa wobec naszego monarchy…”
Przemiany były znacznie głębsze. W powietrzu wisiała wojna burska, a opinia publiczna, w każdym razie jej oświecona część, patrzyła na to przedsięwzięcie z niepokojem, a nawet z oburzeniem. Imperializm brytyjski tracił romantyczne dziewiętnastowieczne piórka. Polemika między Chamberlalnem, dążącym do wojny, a Balfourem, starającym się jej zapobiec, podzieliła społeczeństwo. Ford wyznaje w swej książce o Con—adzie, że wraz z Conradem żywił głęboki podziw dla Balfoura, w każdym razie gardził głęboko Chamberlainem, który ze swej własnej inicjatywy wojnę spowodował. „Powieść — jak pisze dalej Ford — miała być książką polityczną, w sposób raczej symboliczny popierającą Balfoura w ówczesnym rządzie. Czarnym charakterem miał być Chamberlain, który spowodował wojnę. Drugie miejsce w galerii złoczyńców miało przypaść postaci obrzydliwej i przy tym rozpustnej, królowi belgijskiemu Leopoldowi II, który stworzył Wolne Kongo po to, by naoliwić koła swego haremu krwią zamordowanych Murzynów, a ściany udekorować rzeźbioną kością słoniową ukradzioną w głębokich kniejach…” Dla autora tych wspomnień, tzn. Forda, utwór ten miał być alegoryczno–realistyczną powieścią. Miał pokazać, jak stare pokolenie i jego zasady ustępują miejsca nie znającej litości młodzieży, zawsze obcej i pozbawionej wszelkich skrupułów… Z chwilą jednak gdy przemówił Conrad, rozlegał się głos Conrada, żądnego tematów politycznych, i autor wiedział, że zaiste jest to temat conradowski…
Mamy tu więc klucz do powieści, a także podstawę do snucia domysłów, czym byłaby ta powieść, gdyby Conrad przyjął większy udział w jej pisaniu. Tak się jednak nie stało. „Z siedemdziesięciu pięciu tysięcy słów, opowiada Ford (w Anglii jednostką miary książki są słowa, a nie jak u nas arkusze wydawnicze), Conrad z pewnością nie napisał więcej aniżeli dwa tysiące.” Potwierdza to pani Conradowa i Jean–Aubry.
„Rola Conrada sprowadzała się głównie do nadania każdej scenie ostatecznego poloru — wspomina Ford. — Przeglądając książkę — pisze — natrafia autor na jeden po drugim przykłady zakończenia sceny sławami Conrada. Oto na przykład zupełnie nieznośnie blado nakreślony bohater rozmawia z królewskim finansistą o bohaterce, awanturnicy obdarzonej nadprzyrodzoną siłą. Początkowo scena wyglądała następująco: « — Pan nie rozumie… ona… ona…
— Ach! Ach! — odpowiedział mi z nieznośną wyższością w głosie.
— Pan nie rozumie — powtórzyłem.
Chwiał się lekko na nogach. — Brawo… Rravissimo… Pan ma zamiar mnie zastraszyć…
Patrzyłem na jego olbrzymie cielsko. Zaczęli nas mijać zapatrzeni ludzie, opuszczający bal.»„
I w tym tonie scena gasła. W książce, z dodatkami Conrada, przytoczonymi tutaj kursywą, wygląda ona następująco:
« — Jeśli pan tego nie uczyni, zabronią jej widywać się z panem i będę…
— Ach, ach — przerwał mi znowu tonem hulaki z farsy — ach, aż do tego doszliśmy, gramy rolę brata doskonałego. — Przerwał, po czym dodał: — Idź pan sobie do diabła, pan i pańskie zakazy. — Bardzo go to śmieszyło.
— Mówię panu poważnie, zupełnie poważnie. Sprawy posunęły się za daleko i nawet dla pańskiego dobra…
— Och, och — powtórzył tym samym tonem do poprzednio
„Ach, ach!”.
— Ona panu nie sprzyja — usiłowałem mówić dalej — bawi się panem, bo ma w tym sujój cel, będzie pan…
Chwiał się lekko na nogach. — Brawo… bravissimo… Nie skutkują zakazy, spróbujemy gróźb. Zostaw pan, mój panie… zostaw pan to.
Patrzyłem na jego olbrzymie cielsko. Przyszło mi na myśl, że chciałbym, by mnie uderzył, by dał mi jakikolwiek pretekst, byle jaki, do zakończenia tej sceny gwałtownie, skandalem i wściekłym wrzaskiem.
— Pan absolutnie odmawia? — pytałem.
— Absolutnie.»„
Jeśli wierzyć słowom Forda, przytoczony fragment jest typowym przykładem udziału Conrada w powstawaniu Spadkobierców. W pewnej mierze potwierdzają to nawet nieprzychylni Fordowi świadkowie: pani Jessie Conrad i pan Jean–Aubry. Zakładając nawet, że Forda często ponosiła bujna wyobraźnia, nie mamy powodu przypuszczać, że i tym razem tak było. Wręcz przeciwnie, przecież Ford, wbrew opinii Conrada, nie uważał Spadkobierców za dzieło wybitne i nie przypuszczał, że przyszli czytelnicy będą innego zdania.
Ford wielokrotnie podkreśla w swej książce o Conradzie, że Spadkobierców; uważa za książkę bezwartościową; i że wydał ją głównie za namową Conrada, który uważał ją niemal za arcydzieło. Rozwodzi się dość szczegółowo nad losami jej wznowienia, raz jeszcze jakby umywając od niej ręce, ale zwraca uwagę na taki szczegół, jak na przykład, że ukazała się jedynie z nazwiskiem Conrada na grzbiecie i okładce. Spadkobiercy na pewno nie mogą pretendować do tytułu arcydzieła; być może, ze strony Conrada były to jedynie konwencjonalne komplementy pod adresem głównego jej sprawcy, ale niewątpliwie to książka zasługująca na uwagę, nie tylko ze względów przytoczonych wyżej, lecz również dzięki jej walorom czysto literackim. Wystarczyło tych kilka dotknięć pędzlem dla odtworzenia atmosfery ówczesnego Londynu artystycznego i politycznego. Nie jest to panorama zaludniona bogactwem szczegółów i dokładnie sportretowanych bohaterów, a przecież góruje nad niejednym wykończonym dziełem uchwyceniem nastroju, ostrością point i trafnością oceny. Sylwetki dziennikarzy, polityków, aktorów, pisarzy, opisy ulic i wnętrz są doskonałym wprowadzeniem w Anglię ostatnich lat ubiegłego stulecia i pierwszych lat obecnego.
Henryk Krzeczkowski
— Ideały — powiedziała — tak, jeśli idzie o ideały…
— A więc cóż — ośmieliłem się wtrącić — cóż więc, jeśli idzie o ideały?
Gdy przechodziliśmy przez starą furtę, obejrzałem się. Nad murami i drobnymi figurkami świętych, nad małymi koronkowymi gzymsami i pozostawionymi przez ptaki białymi i brudnymi pasmami świeciło wysoko południowe słońce.
— A to — wskazałem — to pani nic nie mówi?
Odpowiedziała ruchem głowy na wpół przeczącym i na wpół pogardliwym.
— Ależ — jąkałem się — asocjacje… ideały… ideały historyczne…
Nie odezwała się słowem.
— Wy, Amerykanie — zacząłem od nowa, ale uśmiech jej powstrzymał mnie wpół słowa. Miała minę osoby, którą bawi zgorszenie starszej damy na widok obyczajów współczesnych panien. Był to uśmiech osoby pewnej swej niezmiernej wyższości.
W każdej rozmowie, chociażby najkrótszej, jedna ze stron przybiera ton wyższości, wyższości stanowiska, intelektu czy też pozycji towarzyskiej. Jeśli nawet w naszej rozmowie nic nie dawało jej prawa do owej przyznawanej milcząco wyższości temperamentu, to w każdym razie pretendowała do niej, nie miała żadnych co do tego wątpliwości. Jako człowiek rozmowny, dumny ze swych talentów konwersacyjnych, nie byłem do tego przyzwyczajony.
Już przedtem się jej przyglądałem; teraz rzucałem spod oka krytyczne spojrzenia. Tak dalece intrygował mnie typ jej urody, że zapomniałem nawet o swoim złym humorze. Miała ładne włosy, ładne oczy i pewien urok. Bez wątpienia. I coś poza tym… coś… coś… co bynajmniej nie było atrybutem jej urody.
Patrząc na twarz jej o rysach tak delikatnych i doskonałych odnosiło się wrażenie jakiejś przezroczystości, a przecież nie było w nich śladu słabości. Jej spojrzenie promieniowało niezwykłą siłą witalną. Włosy miała jasne i lśniące, a na policzkach malowały się kolory, jak by z jakiegoś ukrytego źródła padało na nie ciepłe światło. Była to twarz znajoma, do chwili gdy sobie człowiek uprzytomnił, że jest zupełnie obca.
— W którą stronę pan idzie? — zapytała.
— Wybieram się piechotą do Dover.
— Czy mogę panu towarzyszyć?
Spojrzałem na nią. Chciałem przeniknąć ją jednym spojrzeniem, ale to było oczywiście rzeczą niemożliwą. „Będzie jeszcze dość czasu na analizę” — pomyślałem sobie.
— Drogi są wolne dla wszystkich — odpowiedziałem. — A czy pani jest Amerykanką?
Zaprzeczyła ruchem głowy. Nie była również Australijką; nie pochodziła z żadnej z angielskich kolonii.
— Pani nie jest Angielką — powtórzyłem głośno swą myśl. — Za dobrze mówi pani po angielsku. — Podniecała moją ciekawość. Nie odpowiadała. Znowu się uśmiechnęła i to mnie rozzłościło. Uśmiechała się, gdy zakrystian chwalił w katedrze jakoś wyjątkowo paskudnie odrestaurowane fragmenty, i ten właśnie uśmiech pociągnął mnie, ośmielił do poczynienia kilku grzecznych, a zarazem krytycznych uwag o gipsowych stiukach. Wiecie przecież, jak się zwraca człowiek do młodej damy, której samodzielność nie ulega żadnej wątpliwości. I w ten sposób zawarłem z nią znajomość. Uśmiechała się słuchając gadaniny przewodnika oprowadzającego po miejscu męczeństwa błogosławionego Tomasza opętaną armię, której oddziałami myśmy byli, a w uśmiechu jej był jakiś ślad pogardy człowieka oczekującego na zajęcie miejsca, które się niebawem opróżni. Wtedy jeszcze sprawiało mi to przyjemność, ale teraz złościłem się, gdy idąc krętymi uliczkami miasteczka uśmiechała się jak gdyby do jakiejś trzeciej, nieobecnej osoby. W końcu przecież kimś byłem, a nie jakimś katedralnym zakrystianem. W owych czasach miałem o sobie pewne wyobrażenie; wyobrażenie, z którym zrosłem się w godzinach samotności i rozmyślań. Byłem pisarzem o szczytowych, najszczytniejszych ideałach. Odsunąłem się od świata, żyłem w osamotnieniu, ukryty na wsi jak pustelnik wierząc, że pewnego dnia dokonam czegoś — czegoś wielkiego — moim piórem. Odgadła nagle moje myśli:
— Pan pisze — potwierdziła.
Zapytałem, skąd o tym wie, może czytała coś mojego. Było tego niewiele.
— Czy jest pan znanym pisarzem?
— Niestety nie. I pani chyba musi o tym wiedzieć.
— A chciałby pan nim być?
— Któż by nie chciał? — odpowiedziałem. — Co prawda niektórzy zaprzeczają, mówią, że dążą do wyższych celów.
— Ach tak — odpowiedziała w zamyśleniu. Z jej miny mogłem wyczytać tylko tyle, że dojrzewa w niej jakaś decyzja. Instynktownie nie cierpię, gdy się mnie traktuje w ten sposób. Starałem się wobec tego przerwać nie znany mi tok jej myśli.
— Ależ naprawdę… ja jestem tematem zupełnie nieciekawym, pomówmy raczej o pani. Skąd się pani wzięła?
Znowu pomyślałem sobie, że należy do zupełnie nie znanego mi typu kobiet. Oto ten sam uśmiech, identyczny, jak mi się zdawało, ale uśmiechy mają rozmaite odcienie, podobnie jak śmiech, podobnie jak różnica tonu w głosie. Nie potrafiłem utrzymać języka za zębami.
— Skąd pani się wzięła? — pytałem. — Musi pani należeć do jednego z tych nowych narodów. Przysięgnę, że pani jest cudzoziemką, ponieważ traktuje nas pani z taką subtelną pogardą. Tak mnie pani złości, że właściwie mogłaby pani być Prusaczką. Ale widać, że jest pani z narodu nowego, który dopiero poznaje sam siebie.
— Mamy odziedziczyć glob ziemski, jeśli o to panu chodzi.
— Rozumiem. Ale skąd się pani wzięła? — Postanowiłem się nie zdradzić. — Skądżeż pani jest? — powtórzyłem. Zdawałem sobie oczywiście sprawę, że pytanie by wystarczyło, ale ciągnąłem dalej, prawdopodobnie w nadziei, że potrafię narzucić jej intelektualną przewagę.
— Przestrzeganie zasad gry jest prawdziwym skarbem. Gotów jestem powiedzieć wszystko o sobie. Najważniejsze już powiedziałem. Teraz kolej na panią, to właśnie będzie fair play.
— A dlaczego mamy przestrzegać fair play?
— A cóż pani ma przeciw temu? Czyż to nie należy do waszych cech narodowych?
— Chce pan naprawdę wiedzieć, skąd pochodzę?
...
legi007