Coraz częściej na ulicach polskich miast można spotkać elegancko ubranych młodych mężczyzn z identyfikatorem «Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich». Są uprzejmi, sympatyczni i chętnie podejmują dyskusje. Oferują rozmaite broszury i ulotki.
Hasło „mormon” wśród większości katolików w naszym kraju nie wywołuje żadnych szczególniejszych skojarzeń. Być może komuś przyjdzie na myśl jakiś dawno widziany western, w którym ta niegdyś praktykująca wielożeństwo1 społeczność posłużyła reżyserowi za tło dla perypetii białych amerykańskich osadników walczących z indiańskimi wojownikami, ale chyba nic poza tym. Tym większe może być zaskoczenie spotkaniem z — jak sami siebie nazywają — „świętymi w dniach ostatnich” na ulicach polskich miast, które coraz częściej stają się terenem misyjnej działalności tej bogatej i wpływowej amerykańskiej sekty. A już zupełne zdumienie wywoła wieść, że czyjś zmarły dziadek, pobożny katolik, przed śmiercią zaopatrzony sakramentami świętymi, był… mormonem. —Czy to możliwe? Okazuje się, że tak. Tak przynajmniej twierdzą owi „święci”, praktykujący nie tylko „chrzest” żywych, ale i umarłych2. Są więc wyznawcy tej — wyrażając się bardzo oględnie — wielce oryginalnej religii obecni także w Polsce.
Stany Zjednoczone często określa się mianem kraju z natury religijnego. I rzeczywiście, w porównaniu z Europą bardzo niewielki odsetek ludności USA deklaruje się jako agnostycy lub ateiści, których zresztą amerykańskie społeczeństwo traktuje z olbrzymią niechęcią3. „Nie jest ważne, w co wierzysz, bylebyś wierzył” — w myśl tej zasady Amerykanie gotowi są zaakceptować niemal każdą, nawet najdziwniejszą formę religijności, co stanowi doskonałą ilustrację tezy, że jednostki i społeczeństwa, które odrzucą prawdziwą religię, nie stają niewierzące, lecz przeciwnie — są w stanie uwierzyć we wszystko.
Józef Smith (1805-1844), założyciel „Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich”. Jako piętnastolatkowi miał mu się objawić anioł o imieniu Moroni i wskazać miejsce ukrycia księgi zawierającej nauki doniosłe „niczym druga Biblia”. Założona przez Smitha organizacja jest dziś jedną z najbogatszych i najbardziej wpływowych sekt w Stanach Zjednoczonych.
Bo przecież współczesna protestancka Ameryka (jeśli termin „protestancka” nadal może mieć zastosowanie względem wspólnot i sekt tak dziś dalekich naukom Lutra, Kalwina i innych herezjarchów) została założona przez społeczności powstałe w wyniku odrzucenia ze wstrętem resztek katolickiej ortodoksji. To z Anglii przełomu XVI i XVII wieku, ogarniętej niepokojami religijnymi wywoływanymi stale obecnym katolicko-protestanckim napięciem, wywędrowali tzw. Ojcowie Pielgrzymi’ (ang. Pilgrim Fathers) — purytanie niemogący znieść nadal obecnych w „Kościele Anglii” katolickich pozostałości w liturgii i teologii. Ich potomkowie, stanowiący dziś rodzaj amerykańskiej arystokracji przesiąkniętej ideami wolnomularskimi, nadal z wielką niechęcią spoglądającą na katolicyzm i jego wyznawców.
Purytanom nie udało się jednak zaprowadzić za Wielką Wodą jednej i czystej wiary, a społeczeństwo, któremu dali początek, z czasem zaczęło tworzyć mozaikę olbrzymiej liczby sekt, czy to mających swe korzenie w protestanckiej części Starego Kontynentu, czy to powstałych już na kontynencie amerykańskim. Była to oczywista konsekwencja przyjęcia szalonego systemu „wolności religijnej”, który uczynił z USA ojczyznę najbardziej dziwacznych wierzeń, obrażających nie tylko Boga, ale i zdrowy rozsądek — dość powiedzieć, że to w Stanach Zjednoczonych powstała sekta jehowicka.
W religijnie podzielonej XIX-wiecznej Ameryce nietrudno było znaleźć ludzi, którzy jako życiową misję wybrali sobie nauczanie innych o konieczności odrzucenia wyznań dotąd im znanych i pójścia za nowymi, rzekomo prawdziwymi objawieniami. Jednym z nich był Józef Smith, którego dzieje mogłyby posłużyć za scenariusz trzymającego w napięciu dreszczowca.
Założycielami protestanckiej Ameryki byli angielscy purytanie, którzy opuścili ojczyznę, nie mogąc pogodzić się z tym, że „Kościół Anglii” zachował wiele katolickich elementów w teologii i liturgii. W XIX wieku zaczęto ich nazywać Ojcami Pielgrzymami
Józef Smith urodził się 23 grudnia 1805 r. w Sharon, nędznej wówczas (a i dziś liczącej zaledwie 1500 mieszkańców) mieścinie w graniczącym z Kanadą stanie Vermont. Jego dzieciństwo upłynęło pod znakiem biedy i nieustannych podróży, gdy wraz z matką i licznym rodzeństwem musiał towarzyszyć ojcu w jego wędrówkach w poszukiwaniu pracy. Często cierpieli głód. Ojciec Józefa imał się rozmaitych zajęć. Posiadane wykształcenie wykorzystywał, najmując się jako nauczyciel w wiejskich szkołach, ale także, co już mniej chwalebne, wyłudzając pieniądze od ludzi żądnych wiedzy tajemnej — parał się bowiem wróżbiarstwem i jasnowidzeniem.
Panująca w domu nędza, brak zakorzeniania w jednej społeczności powodujący, że wszędzie było się obcym, a także obraz ojca — szarlatana i nieudacznika, który wpajał dzieciom wiarę w sny, przepowiednie i wizje — sprawił zapewne, że młody Józef był skłonny uciekać w świat fantazji. A że — jak niemal wszyscy ludzie wokół niego — był człowiekiem religijnym5, również świat jego wyobraźni był przesiąknięty treściami związanymi z wiarą. Jego wczesna młodość zbiegła się z wielkim religijnym ożywieniem w Ameryce. Lecz nie tylko to, co usłyszał w zborach i od wędrownych kaznodziejów, legło u podstaw rodzącej się nowej doktryny. Trzeba pamiętać, że był to początek wieku pary i wielu przełomowych odkryć naukowych, z których najbardziej przemawiały osiągnięcia w dziedzinie archeologii i astronomii. Nie mogło to pozostać bez wpływu na młodego chłopca. Dorastający, kilkunastoletni Józef, choć był fantastą, nie był jednak głupcem. Wydaje się, że wręcz przeciwnie; starczało mu inteligencji, by dostrzegać sprzeczności między naukami głoszonymi przez różne odłamy protestantyzmu i widzieć w nich znak braku prawdy. Niestety, nie mial wokół siebie nikogo, kto przybliżyłby mu ortodoksyjną naukę chrześcijańską. Być może dlatego rozbudzony duchowo młodzieniec postanowił stworzyć własną „ortodoksję”.
W roku 1820 Józef Smith — jak sam później utrzymywał — uciekł z domu i zamieszkał w lesie, w odosobnieniu. Odszedł na „pustynię” wzorem Jezusa Chrystusa, Jana Chrzciciela i wielu dawnych proroków. Czekał tam na znak z nieba, modląc się żarliwie, by Bóg objawił mu właściwą drogę. O ile w żarliwość jego modlitw nie sposób wątpić, o tyle otrzymane przezeń objawienie okazało się dziwnie zbieżne z jego oczekiwaniami.
Oto Józefowi miała się ukazać świetlista postać emanująca miłością, dobrocią i radością. Zjawa oznajmiła, że Bóg wybrał właśnie jego na odnowiciela zepsutego przez człowieka chrześcijaństwa. Przyszły „prorok” miał odtąd nie słuchać nauk i nie wiązać się z żadnym wyznaniem chrześcijańskim, bowiem wszystkie one — jak twierdziła zjawa — były fałszywe. Dowiedział się również, że został powołany, by nawrócić błądzących na drogę zbawienia. Swoją misję miał jednak odłożyć w czasie: widocznie nawet owa świetlista postać wątpiła, by ktokolwiek posłuchał piętnastolatka — nawet jeśli był posłańcem Boga. Tak więc Józef czekał.
Trzy lata później, 21 września 1823 r., jego życie miało ulec przemianie za sprawą kolejnego objawienia. Tym razem zjawa się przedstawiła. Miał nią być nieznany z kart Pisma św. ani nawet żadnego apokryfu anioł Moroni, syn proroka Mormona. Wydał on Józefowi nakaz odbudowania nadwątlonego ludzkimi błędami Kościoła Chrystusowego, odpuścił mu grzechy, aby młody „prorok” miał pewność towarzyszącej mu łaski, a następnie wskazał miejsce, gdzie została ukryta pewna święta księga zawierająca prawdy równie doniosłe, co sama Biblia. Tak się szczęśliwie złożyło, że księga — choć przecież mogła zostać ukryta gdzieś na przeciwległym, zachodnim wybrzeżu USA — spoczywała calkiem niedaleko, zakopana na wzgórzu nieopodal miasteczka Manchester w stanie Nowy Jork. Józef jednak i tym razem się nie śpieszył, dlatego „druga Biblia” trafiła w jego ręce dopiero po czterech latach, w roku 1827.
Dziś wprowadzanym na rynek produktom wiarygodności przydaje stwierdzenie, że zostały „przetestowane najnowszą metodą komputerową w renomowanym instytucie naukowym”. W czasach początków działalności „proroka” Smitha, u progu czasów industrialnych, nadal największe zaufanie budziło to, co pachniało najdawniejszą starożytnością i było owiane mgłą tajemnicy. Przyczyniały się do tego także budzące sensację odkrycia archeologiczne6, sprawiające, że świat ogarnęła moda na egipskie starożytności. Modę tę wykorzystał także powołany przez zjawę „odnowiciel chrześcijaństwa”. Oto bowiem odnaleziona przez niego księga okazała się ni mniej, ni więcej, tylko złotymi tablicami, których przesłanie nie było spisane w żadnym znanym starożytnym języku, ale właśnie egipskimi hieroglifami. W tym czasie nad ich rozszyfrowaniem łamało sobie głowę wielu europejskich uczonych, lecz Bóg oszczędził Józefowi trudów pracy naukowej. Do tablic dołączone były dwa oszlifowane kamienie-klucze, pozwalające mu, niczym magiczne okulary, odczytać te „święte znaki”.
Zapewne większość ludzi po usłyszeniu tej niesamowitej historii — tak wówczas, jak i dziś — ogarnąłby pusty śmiech. Znalazło się jednak wielu takich, których tajemnicze tablice zaintrygowały i ożywiły ich religijną wyobraźnię. Rzecz jasna, nie byli to ludzie ani dobrze wykształceni, ani zbyt świadomi nauk wspólnot religijnych, do których dotąd należeli, ale to właśnie sprawiało, że byli idealnymi kandydatami na zaangażowanych apostołów nowej mormońskiej wiary. Czy decyzja o wykorzystaniu skłonności prostaczków do sensacji została przez Józefa Smitha wykorzystana z rozmysłem, czy też sam się jej poddawał pozostaje kwestią dyskusji.
Smithowi pozostawało teraz tylko przetłumaczyć znalezioną księgę. I o ile z pomocą magicznych kamieni nie było to problemem, o tyle kwestia zapisania ich treści w języku angielskim przerastała już możliwości „proroka”. Zatrudnił więc jednego ze swoich kompanów, niejakiego Cowdery’ego, którego umiejętności — nawiasem mówiąc — także pozostawiały wiele do życzenia. Ale Cowdery, jak się okazało, nie mógł zobaczyć tablic. Był profanem niegodnym spojrzenia na boskie przesłanie. „Prorok” rozwiązał i ten problem. Zasiadał ze swoimi tablicami za parawanem, odczytywal ich treść na głos, a jego pomocnik spisywał tę „translację”. I trzeba stwierdzić, że obu panom nie brakło zaangażowania, bo Księga Mormona objętością nie ustępuje Staremu Testamentowi!
Replika drewnianego domu z Palmyry (stan Nowy Jork), gdzie Józef Smith miał otrzymywać objawienia dotyczące Księgi Mormona i w którym dyktował jej treść Oliwerowi Cowdery’emu.
Praca nad tajemniczą księgą nie uszła uwadze osób trzecich. Po okolicy rozeszła się wieść o tablicach ze szczerego złota, znalezionych na terenie stanu Nowy Jork i mogących mieć jakąś wartość dla badaczy amerykańskiej historii. Sprawą zainteresowały się władze, ale z mizernym skutkiem. Inspektorzy policji, którzy chcieli je zarekwirować, odeszli z kwitkiem — mimo przeprowadzonej w domu Smitha dokładnej rewizji tablic nie znaleziono. Rozeszła się więc pogłoska, że mogą one wcale nie istnieć, co podważało wiarygodność „proroka”, a na to Smith nie mógł sobie pozwolić. I oto sam Pan Bóg nie zgłosił sprzeciwu wobec pomysłu pokazania tablic trzem jego zaufanym przyjaciołom, którzy byli przy tym szanowanymi członkami miejscowej społeczności. Smith miał je im okazać, a oni podpisali oświadczenie, że widzieli je na własne oczy. Wydawałoby się, że takie oświadczenie nie będzie wiele warte — lecz przeciwnie! Odtąd to nie Józef musiał udowadniać, że tablice istnieją, ale jego przeciwnicy musieli wykazać, że szanowani obywatele są kłamcami.
Kłopoty Józefa nie miały się jednak na tym skończyć, a wydanie Księgi Mormona drukiem wciąż odsuwano w czasie. Oto żona jednego z kompanów „proroka”, niejakiego Harrisa, przywłaszczyła sobie część rękopisu. Uparta kobieta nie wiedzieć czemu — ani pod wpływem próśb, ani gróźb nie chciała jej zwrócić. Owszem, Smith mógł przecież zadać sobie trud ponownego tłumaczenia — w końcu pani Harris nie porwała złotych tablic, ale ich przekład. Jednak niebiosa zainterweniowały, oszczędzając Józefowi pracy. Bóg objawił mu, że utracona część księgi nie była wolna od błędów i że nie powinien kłopotać się ponowną translacją, lecz wydać ją w takim stanie, w jakim jest obecnie. Poza tym boski posłaniec zabrał ze sobą złote tablice, ostatecznie uwalniając Smitha od konieczności ich strzeżenia. Cóż za niezwykłe zrządzenia opatrzności!
Księga Mormona zostaia wreszcie wydana drukiem w 1830 r. w sporym jak na owe czasy nakładzie 5 tysięcy egzemplarzy.
Co właściwie Bóg miał objawić Józefowi Smithowi? Otóż Księga Mormona jest zapisem nieujętych w Starym i Nowym Testamencie dziejów Jaredytów i Żydów od czasów wieży Babel, przez upadek Jerozolimy i niewolę babilońską, aż po V wiek po Chrystusie. Co interesujące, jej akcja toczy się w… Ameryce.
Około 2500 lat przed Chrystusem, po tragicznych wydarzeniach związanych z rzuceniem Bogu wyzwania i pomieszaniem języków, do Nowego Świata trafił lud Jaredytów. Żyło im się tam dobrze i dostatnio, ale z czasem zapomnieli o swym Bogu, obrośli w pychę, zaczęli oddawać cześć bożkom i prowadzić między sobą wojny. Ostatni z ich proroków, o wdzięcznym imieniu Eter, zrażony ignorowaniem jego ostrzeżeń spisał dzieje swego ludu egipskimi hieroglifami (a jakże!) na złotych tablicach i schował je przed grzesznikami.
Tymczasem w 587 r. przed Chrystusem upadła Jerozolima, a Żydzi trafili do niewoli babilońskiej, podczas której 10 z 12 plemion Izraela zaginęło bez śladu. Otóż jedno z tych plemion pod wodzą króla Zadekija i jego czterech synów: Lemana, Lemuela, Sema i Nefiego przypłynęło do Ameryki. Pokonali oni resztki zdemoralizowanych Jaredytów i stworzyli nową, kwitnącą cywilizację. Niestety, historia się powtórzyła: także i oni wbili się w pychę, zaczęli praktykować balwochwalstwo i prowadzić wojny. Jedynymi ludźmi wiernymi Bogu pozostali synowie Nefiego; reszta, zwana Lemitami, została za swoje grzechy ukarana przez Boga tym, że… poczerwieniała i ściemniała im skóra7. Nefici z boską pomocą zwyciężyli Lemitów i znów żyli w pokoju i dostatku. Odnaleźli złote tablice proroka Etera i dopisali na nich historię swego ludu.
Tymczasem nastąpiła pełnia czasów i w Betlejem na świat przyszedł Chrystus Pan. Neficcy prorocy wiedzieli o tym dzięki objawieniom, a wkrótce sam Zbawiciel, tuż po swoim zmartwychwstaniu, nawiedził ten pobożny amerykański lud. Wyznaczył przy tym spośród niego apostołów, a ci zaczęli organizować Kościół. Ale oto nawet chrześcijańscy już Nefici nie okazali się dość święci, by cieszyć się łaską Boga. Upadli i zostali pokonani przez czerwonoskórych Lemitów, którzy wymordowali ich niemal do nogi. Przetrwała jedynie garstka, a pośród nich prorok Mormon i jego syn Moroni. To oni dokończyli pisanie księgi i ukryli złote tablice na wzgórzu, nieopodal którego po 1300 latach wyrośnie amerykańska mieścina o nazwie Manchester i gdzie znajdzie je Józef Smith.
Historia doprawdy interesująca, ale czy może być choć w najmniejszym stopniu prawdziwa? Nie ma żadnych dowodów, by cokolwiek z tego, co napisał Smith w swoim „przekładzie” tekstu rzekomo umieszczonego na złotych tablicach, mogło mieć pokrycie w rzeczywistości. Pozostaje pytanie: w jaki sposób niezbyt dobrze wykształcony człowiek, który — owszem — znał Biblię, ale słabo pisał, mógł stworzyć tekst całkiem zgrabnie napisany i stylizowany na księgi Starego Testamentu? Sceptycy podejrzewają, że przy jej pisaniu Smith podpierał się rękopisem książki amerykańskiego kaznodziei Salomona Spauldinga, autora powieści naśladującej styl biblijny, w której przedstawił pochodzenie Indian amerykańskich od zaginionego pokolenia Izraela i osiedlenie się ich w Ameryce. W 1826 r. Spaulding oddał rękopis do drukarni w Pittsburgu, ale nie...
SEKTY_SA_BARDZO_NIEBEZPIECZNE