Joe Smith i Księga Mormona.doc

(2293 KB) Pobierz
Joe Smith i «Księga Mormona» – Jakub Pytel

Joe Smith i «Księga Mormona» – Jakub Pytel

Coraz częściej na ulicach polskich miast można spotkać elegancko ubranych młodych mężczyzn z identyfikatorem «Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich». Są uprzejmi, sympatyczni i chętnie podejmują dyskusje. Oferują rozmaite broszury i ulotki.

Hasło „mormon” wśród większości katolików w naszym kraju nie wywołuje żadnych szczególniejszych skoja­rzeń. Być może komuś przyjdzie na myśl jakiś daw­no widziany western, w któ­rym ta niegdyś praktykują­ca wielożeństwo1 społecz­ność posłużyła reżyserowi za tło dla perypetii białych amerykańskich osadników walczących z indiańskimi wojownikami, ale chyba nic poza tym. Tym większe może być zaskoczenie spo­tkaniem z — jak sami siebie nazywają — „świętymi w dniach ostatnich” na uli­cach polskich miast, które coraz częściej stają się tere­nem misyjnej działalności tej bogatej i wpływowej amerykańskiej sekty. A już zupełne zdumienie wywoła wieść, że czyjś zmarły dziadek, pobożny katolik, przed śmier­cią zaopatrzony sakramentami świętymi, był… mormonem. —Czy to możliwe? Okazuje się, że tak. Tak przynajmniej twier­dzą owi „święci”, praktykujący nie tylko „chrzest” żywych, ale i umarłych2. Są więc wyznawcy tej — wyrażając się bardzo oględnie — wiel­ce oryginalnej religii obecni także w Polsce.

Ojczyzna mormonów

Stany Zjednoczone często określa się mianem kraju z natury religijnego. I rze­czywiście, w porównaniu z Europą bardzo niewielki odsetek ludności USA dekla­ruje się jako agnostycy lub ateiści, których zresztą ame­rykańskie społeczeństwo traktuje z olbrzymią niechę­cią3. „Nie jest ważne, w co wierzysz, bylebyś wierzył” — w myśl tej zasady Ame­rykanie gotowi są zaakcep­tować niemal każdą, nawet najdziwniejszą formę religij­ności, co stanowi doskonałą ilustrację tezy, że jednostki i społeczeństwa, które odrzucą prawdziwą religię, nie stają nie­wierzące, lecz przeciwnie — są w stanie uwierzyć we wszystko.

Józef Smith (1805-1844), założyciel „Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich”. Jako piętnastolatkowi miał mu się objawić anioł o imieniu Moroni i wskazać miejsce ukrycia księgi zawierającej nauki doniosłe „niczym druga Biblia”. Założona przez Smitha organizacja jest dziś jedną z najbogatszych i najbardziej wpływowych sekt w Stanach Zjednoczonych.

Bo przecież współczesna pro­testancka Ameryka (jeśli ter­min „protestancka” nadal może mieć zastosowanie względem wspólnot i sekt tak dziś dale­kich naukom Lutra, Kalwina i innych herezjarchów) zosta­ła założona przez społeczności powstałe w wyniku odrzucenia ze wstrętem resztek katolickiej ortodoksji. To z Anglii prze­łomu XVI i XVII wieku, ogar­niętej niepokojami religijny­mi wywoływanymi stale obec­nym katolicko-protestanckim napięciem, wywędrowali tzw. Ojcowie Pielgrzymi’ (ang. Pil­grim Fathers) — purytanie niemogący znieść nadal obec­nych w „Kościele Anglii” katolickich pozostałości w liturgii i teologii. Ich potomkowie, sta­nowiący dziś rodzaj amerykań­skiej arystokracji przesiąknię­tej ideami wolnomularskimi, nadal z wielką niechęcią spo­glądającą na katolicyzm i jego wyznawców.

„Prorok”

Purytanom nie udało się jednak zaprowadzić za Wiel­ką Wodą jednej i czystej wiary, a społeczeństwo, któremu dali początek, z czasem zaczęło two­rzyć mozaikę olbrzymiej licz­by sekt, czy to mających swe korzenie w protestanckiej czę­ści Starego Kontynentu, czy to powstałych już na kontynencie amerykańskim. Była to oczy­wista konsekwencja przyjęcia szalonego systemu „wolności religijnej”, który uczynił z USA ojczyznę najbardziej dziwacznych wierzeń, obrażających nie tylko Boga, ale i zdrowy roz­sądek — dość powiedzieć, że to w Stanach Zjednoczonych powstała sekta jehowicka.

W religijnie podzielonej XIX­-wiecznej Ameryce nietrudno było znaleźć ludzi, którzy jako życiową misję wybrali sobie nauczanie innych o konieczno­ści odrzucenia wyznań dotąd im znanych i pójścia za nowy­mi, rzekomo prawdziwymi objawieniami. Jednym z nich był Józef Smith, którego dzie­je mogłyby posłużyć za scena­riusz trzymającego w napięciu dreszczowca.

Założycielami protestanckiej Ameryki byli angielscy purytanie, którzy opuścili ojczyznę, nie mogąc pogodzić się z tym, że „Kościół Anglii” zachował wiele katolickich elementów w teologii i liturgii. W XIX wieku zaczęto ich nazywać Ojcami Pielgrzymami

Józef Smith urodził się 23 grudnia 1805 r. w Sha­ron, nędznej wówczas (a i dziś liczącej zaledwie 1500 miesz­kańców) mieścinie w grani­czącym z Kanadą stanie Ver­mont. Jego dzieciństwo upły­nęło pod znakiem biedy i nie­ustannych podróży, gdy wraz z matką i licznym rodzeństwem musiał towarzyszyć ojcu w jego wędrówkach w poszukiwaniu pracy. Często cierpieli głód. Ojciec Józefa imał się rozma­itych zajęć. Posiadane wykształ­cenie wykorzystywał, najmu­jąc się jako nauczyciel w wiej­skich szkołach, ale także, co już mniej chwalebne, wyłudza­jąc pieniądze od ludzi żądnych wiedzy tajemnej — parał się bowiem wróżbiarstwem i jasno­widzeniem.

Panująca w domu nędza, brak zakorzeniania w jednej społeczności powodujący, że wszędzie było się obcym, a tak­że obraz ojca — szarlatana i nieudacznika, który wpajał dzieciom wiarę w sny, prze­powiednie i wizje — sprawił zapewne, że młody Józef był skłonny uciekać w świat fanta­zji. A że — jak niemal wszyscy ludzie wokół niego — był czło­wiekiem religijnym5, również świat jego wyobraźni był prze­siąknięty treściami związanymi z wiarą. Jego wczesna młodość zbiegła się z wielkim religijnym ożywieniem w Ameryce. Lecz nie tylko to, co usłyszał w zbo­rach i od wędrownych kazno­dziejów, legło u podstaw rodzą­cej się nowej doktryny. Trze­ba pamiętać, że był to począ­tek wieku pary i wielu przeło­mowych odkryć naukowych, z których najbardziej przema­wiały osiągnięcia w dziedzinie archeologii i astronomii. Nie mogło to pozostać bez wpływu na młodego chłopca. Dorastają­cy, kilkunastoletni Józef, choć był fantastą, nie był jednak głupcem. Wydaje się, że wręcz przeciwnie; starczało mu inteligencji, by dostrzegać sprzecz­ności między naukami głoszo­nymi przez różne odłamy pro­testantyzmu i widzieć w nich znak braku prawdy. Niestety, nie mial wokół siebie nikogo, kto przybliżyłby mu ortodok­syjną naukę chrześcijańską. Być może dlatego rozbudzony duchowo młodzieniec posta­nowił stworzyć własną „orto­doksję”.

Wizje

W roku 1820 Józef Smith — jak sam później utrzymy­wał — uciekł z domu i zamiesz­kał w lesie, w odosobnieniu. Odszedł na „pustynię” wzorem Jezusa Chrystusa, Jana Chrzci­ciela i wielu dawnych proro­ków. Czekał tam na znak z nie­ba, modląc się żarliwie, by Bóg objawił mu właściwą drogę. O ile w żarliwość jego modlitw nie sposób wątpić, o tyle otrzy­mane przezeń objawienie oka­zało się dziwnie zbieżne z jego oczekiwaniami.

Oto Józefowi miała się uka­zać świetlista postać emanu­jąca miłością, dobrocią i radością. Zjawa oznajmiła, że Bóg wybrał właśnie jego na odnowi­ciela zepsutego przez człowie­ka chrześcijaństwa. Przyszły „prorok” miał odtąd nie słuchać nauk i nie wiązać się z żadnym wyznaniem chrześcijańskim, bowiem wszystkie one — jak twierdziła zjawa — były fałszy­we. Dowiedział się również, że został powołany, by nawrócić błądzących na drogę zbawienia. Swoją misję miał jednak odło­żyć w czasie: widocznie nawet owa świetlista postać wątpi­ła, by ktokolwiek posłuchał piętnastolatka — nawet jeśli był posłańcem Boga. Tak więc Józef czekał.

Trzy lata później, 21 wrze­śnia 1823 r., jego życie mia­ło ulec przemianie za spra­wą kolejnego objawienia. Tym razem zjawa się przedstawiła. Miał nią być nieznany z kart Pisma św. ani nawet żadne­go apokryfu anioł Moroni, syn proroka Mormona. Wydał on Józefowi nakaz odbudowania nadwątlonego ludzkimi błęda­mi Kościoła Chrystusowego, odpuścił mu grzechy, aby mło­dy „prorok” miał pewność towa­rzyszącej mu łaski, a następnie wskazał miejsce, gdzie zosta­ła ukryta pewna święta księ­ga zawierająca prawdy rów­nie doniosłe, co sama Biblia. Tak się szczęśliwie złożyło, że księga — choć przecież mogła zostać ukryta gdzieś na prze­ciwległym, zachodnim wybrze­żu USA — spoczywała calkiem niedaleko, zakopana na wzgó­rzu nieopodal miasteczka Man­chester w stanie Nowy Jork. Józef jednak i tym razem się nie śpieszył, dlatego „druga Biblia” trafiła w jego ręce dopiero po czterech latach, w roku 1827.

Pisarskie trudy

Dziś wprowadzanym na rynek produktom wiarygod­ności przydaje stwierdzenie, że zostały „przetestowane naj­nowszą metodą komputero­wą w renomowanym insty­tucie naukowym”. W czasach początków działalności „pro­roka” Smitha, u progu cza­sów industrialnych, nadal naj­większe zaufanie budziło to, co pachniało najdawniejszą starożytnością i było owiane mgłą tajemnicy. Przyczyniały się do tego także budzące sen­sację odkrycia archeologiczne6, sprawiające, że świat ogarnęła moda na egipskie starożytno­ści. Modę tę wykorzystał także powołany przez zjawę „odno­wiciel chrześcijaństwa”. Oto bowiem odnaleziona przez nie­go księga okazała się ni mniej, ni więcej, tylko złotymi tablica­mi, których przesłanie nie było spisane w żadnym znanym sta­rożytnym języku, ale właśnie egipskimi hieroglifami. W tym czasie nad ich rozszyfrowa­niem łamało sobie głowę wie­lu europejskich uczonych, lecz Bóg oszczędził Józefowi tru­dów pracy naukowej. Do tablic dołączone były dwa oszlifowane kamienie-klucze, pozwalające mu, niczym magiczne okulary, odczytać te „święte znaki”.

Zapewne większość ludzi po usłyszeniu tej niesamowi­tej historii — tak wówczas, jak i dziś — ogarnąłby pusty śmiech. Znalazło się jednak wielu takich, których tajemni­cze tablice zaintrygowały i oży­wiły ich religijną wyobraźnię. Rzecz jasna, nie byli to ludzie ani dobrze wykształceni, ani zbyt świadomi nauk wspólnot religijnych, do których dotąd należeli, ale to właśnie sprawiało, że byli idealnymi kandydata­mi na zaangażowanych aposto­łów nowej mormońskiej wiary. Czy decyzja o wykorzystaniu skłonności prostaczków do sen­sacji została przez Józefa Smi­tha wykorzystana z rozmysłem, czy też sam się jej poddawał ­pozostaje kwestią dyskusji.

Smithowi pozostawało teraz tylko przetłumaczyć znalezioną księgę. I o ile z pomocą magicz­nych kamieni nie było to pro­blemem, o tyle kwestia zapisa­nia ich treści w języku angiel­skim przerastała już możliwo­ści „proroka”. Zatrudnił więc jednego ze swoich kompanów, niejakiego Cowdery’ego, któ­rego umiejętności — nawiasem mówiąc — także pozostawiały wiele do życzenia. Ale Cowdery, jak się okazało, nie mógł zoba­czyć tablic. Był profanem nie­godnym spojrzenia na boskie przesłanie. „Prorok” rozwią­zał i ten problem. Zasiadał ze swoimi tablicami za parawa­nem, odczytywal ich treść na głos, a jego pomocnik spisywał tę „translację”. I trzeba stwier­dzić, że obu panom nie brakło zaangażowania, bo Księga Mormona objętością nie ustępuje Staremu Testamentowi!

Replika drewnianego domu z Palmyry (stan Nowy Jork), gdzie Józef Smith miał otrzymywać objawienia dotyczące Księgi Mormona i w którym dyktował jej treść Oliwerowi Cowdery’emu.

Praca nad tajemniczą księ­gą nie uszła uwadze osób trze­cich. Po okolicy rozeszła się wieść o tablicach ze szczerego złota, znalezionych na terenie stanu Nowy Jork i mogących mieć jakąś wartość dla badaczy amerykańskiej historii. Sprawą zainteresowały się władze, ale z mizernym skutkiem. Inspek­torzy policji, którzy chcieli je zarekwirować, odeszli z kwitkiem — mimo przeprowadzo­nej w domu Smitha dokład­nej rewizji tablic nie znalezio­no. Rozeszła się więc pogło­ska, że mogą one wcale nie ist­nieć, co podważało wiarygod­ność „proroka”, a na to Smith nie mógł sobie pozwolić. I oto sam Pan Bóg nie zgłosił sprze­ciwu wobec pomysłu pokaza­nia tablic trzem jego zaufanym przyjaciołom, którzy byli przy tym szanowanymi członkami miejscowej społeczności. Smith miał je im okazać, a oni podpi­sali oświadczenie, że widzieli je na własne oczy. Wydawało­by się, że takie oświadczenie nie będzie wiele warte — lecz przeciwnie! Odtąd to nie Józef musiał udowadniać, że tablice istnieją, ale jego przeciwnicy musieli wykazać, że szanowani obywatele są kłamcami.

Kłopoty Józefa nie miały się jednak na tym skończyć, a wydanie Księgi Mormona dru­kiem wciąż odsuwano w czasie. Oto żona jednego z kompanów „proroka”, niejakiego Harri­sa, przywłaszczyła sobie część rękopisu. Uparta kobieta ­nie wiedzieć czemu — ani pod wpływem próśb, ani gróźb nie chciała jej zwrócić. Owszem, Smith mógł przecież zadać sobie trud ponownego tłumaczenia — w końcu pani Harris nie porwała złotych tablic, ale ich przekład. Jednak niebiosa zainterweniowały, oszczędzając Józefowi pracy. Bóg obja­wił mu, że utracona część księgi nie była wolna od błędów i że nie powinien kłopotać się ponowną translacją, lecz wydać ją w takim stanie, w jakim jest obecnie. Poza tym boski posłaniec zabrał ze sobą złote tabli­ce, ostatecznie uwalniając Smi­tha od konieczności ich strzeże­nia. Cóż za niezwykłe zrządze­nia opatrzności!

Księga Mormona zosta­ia wreszcie wydana drukiem w 1830 r. w sporym jak na owe czasy nakładzie 5 tysięcy egzemplarzy.

Dzieje Nowego Świata

Co właściwie Bóg miał obja­wić Józefowi Smithowi? Otóż Księga Mormona jest zapisem nieujętych w Starym i Nowym Testamencie dziejów Jaredy­tów i Żydów od czasów wieży Babel, przez upadek Jerozoli­my i niewolę babilońską, aż po V wiek po Chrystusie. Co inte­resujące, jej akcja toczy się w… Ameryce.

Około 2500 lat przed Chry­stusem, po tragicznych wyda­rzeniach związanych z rzuce­niem Bogu wyzwania i pomieszaniem języków, do Nowego Świata trafił lud Jaredytów. Żyło im się tam dobrze i dostat­nio, ale z czasem zapomnieli o swym Bogu, obrośli w pychę, zaczęli oddawać cześć bożkom i prowadzić między sobą woj­ny. Ostatni z ich proroków, o wdzięcznym imieniu Eter, zra­żony ignorowaniem jego ostrze­żeń spisał dzieje swego ludu egipskimi hieroglifami (a jak­że!) na złotych tablicach i scho­wał je przed grzesznikami.

Tymczasem w 587 r. przed Chrystusem upadła Jerozolima, a Żydzi trafili do niewoli babi­lońskiej, podczas której 10 z 12 plemion Izraela zaginęło bez śladu. Otóż jedno z tych ple­mion pod wodzą króla Zadekija i jego czterech synów: Lemana, Lemuela, Sema i Nefiego przy­płynęło do Ameryki. Pokonali oni resztki zdemoralizowanych Jaredytów i stworzyli nową, kwitnącą cywilizację. Niestety, historia się powtórzyła: także i oni wbili się w pychę, zaczęli praktykować balwochwalstwo i prowadzić wojny. Jedynymi ludźmi wiernymi Bogu pozo­stali synowie Nefiego; reszta, zwana Lemitami, została za swoje grzechy ukarana przez Boga tym, że… poczerwienia­ła i ściemniała im skóra7. Nefi­ci z boską pomocą zwyciężyli Lemitów i znów żyli w pokoju i dostatku. Odnaleźli złote tabli­ce proroka Etera i dopisali na nich historię swego ludu.

Tymczasem nastąpiła peł­nia czasów i w Betlejem na świat przyszedł Chrystus Pan. Neficcy prorocy wiedzieli o tym dzięki objawieniom, a wkrótce sam Zbawiciel, tuż po swoim zmartwychwstaniu, nawiedził ten pobożny amerykański lud. Wyznaczył przy tym spośród niego apostołów, a ci zaczęli organizować Kościół. Ale oto nawet chrześcijańscy już Nefici nie okazali się dość święci, by cieszyć się łaską Boga. Upadli i zostali pokonani przez czer­wonoskórych Lemitów, któ­rzy wymordowali ich niemal do nogi. Przetrwała jedynie garstka, a pośród nich prorok Mormon i jego syn Moroni. To oni dokończyli pisanie księgi i ukryli złote tablice na wzgó­rzu, nieopodal którego po 1300 latach wyrośnie amerykańska mieścina o nazwie Manchester i gdzie znajdzie je Józef Smith.

Historia doprawdy inte­resująca, ale czy może być choć w najmniejszym stop­niu prawdziwa? Nie ma żad­nych dowodów, by cokolwiek z tego, co napisał Smith w swo­im „przekładzie” tekstu rzeko­mo umieszczonego na złotych tablicach, mogło mieć pokry­cie w rzeczywistości. Pozostaje pytanie: w jaki sposób niezbyt dobrze wykształcony człowiek, który — owszem — znał Biblię, ale słabo pisał, mógł stworzyć tekst całkiem zgrabnie napi­sany i stylizowany na księgi Starego Testamentu? Sceptycy podejrzewają, że przy jej pisa­niu Smith podpierał się ręko­pisem książki amerykańskie­go kaznodziei Salomona Spaul­dinga, autora powieści naśla­dującej styl biblijny, w której przedstawił pochodzenie Indian amerykańskich od zaginionego pokolenia Izraela i osiedlenie się ich w Ameryce. W 1826 r. Spaulding oddał rękopis do drukarni w Pittsburgu, ale nie­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin