Nowy11.txt

(50 KB) Pobierz
Rozdział 11
      
      - Mam powiedzieć ci, że żaby tego nie pochwalajš - powiedział grobowym tonem lipiak.
      - Czego? - Monika podniosła głowę znad plecaka.
      Była jeszcze odrobinę nieprzytomna. Wstawanie o szóstej rano negatywnie wpływało na ogólny stan jej organizmu i jakoć reakcji.
      - Wyjazdów o poranku w towarzystwie podejrzanego typa. Uważajš, że to psychopatyczny morderca, który cię udusi i zakopie w lesie na trasie Lublin-Lubartów.
      Rusałka wysiliła intelekt, co o tak wczesnej porze było zadaniem mocno ponad jej siły.
      - Do Krakowa nie jedzie się przez Lubartów - stwierdziła.
      - No to na trasie Lublin-Kranik. - Wodnik lekceważšco machnšł rękš pod adresem subtelnoci geograficznych. - W każdym razie uważajš, że nie powinna jechać.
      - To niech jadš zamiast mnie - zaproponowała gniewnie Monika. O poranku jej cierpliwoć też nie była najwyższej próby. - Wcale mi się nie umiecha robienie za zbrojnš odsiecz, ale jeli my nie wycišgniemy Jensa z aresztu magów, to nikt tego nie zrobi. A nie zamierzam go tam zostawić! - zakończyła z mocš.
      - Przecież wiem - westchnšł lipiak. - Ale żaby...
      - Nie majš tu nic do gadania - ucięła rusałka. - Podlewajcie kwiatki, jak mnie nie będzie. A! - przypomniała sobie. Z kieszeni dżinsów wycišgnęła dyskietkę. Wręczyła jš wodnikowi. - Pilnuj jej - poleciła. - Jak oka w głowie albo jeszcze lepiej. Mogš przyjć z Urzędu i o to pytać - ostrzegła. - Wtedy powiedz, że nic nie wiesz. Albo jeszcze lepiej daj im to. - Wyrwała z notesu kartkę i zapisała na niej numer telefonu. - Powiesz, że to dla Łukasza, numer tej wampirzycy, co mu wpadła w oko. Tylko powiedz to głono.
      - Dobra. - lipiak troskliwie schował dyskietkę i karteczkę.
      - To pa. - Cmoknęła go w czubek głowy i zarzuciła plecak na ramiona.
      - Żaby jeszcze mówiły... - zaczšł wodnik, Monika spojrzała na niego krzywo - ...żeby im kupiła pod Wawelem miniaturkę smoka wawelskiego. Podobno sš z nim spokrewnione - dokończył.
      - Nie ma sprawy. - Rusałka z trudem podniosła plastikowy kanister stojšcy przy drzwiach i wyszła. lipiak zamknšł za niš drzwi.

*
      
      Piotrek zatrzymał samochód i spojrzał z obawš na blok, do złudzenia przypominajšcy niewielki bunkier.
      - Powiniene ić tam za mnie - wytknšł Łukaszowi. - Albo przynajmniej ze mnš.
      Ukryty na tylnym siedzeniu za przyciemnianymi szybami i zupełnie czarnymi szkłami okularów Łukasz wzdrygnšł się nerwowo.
      - Mnie tu nie ma - przypomniał. - I oficjalnie nigdy nie było. Cała ta sprawa to wynik obłędu jednego z pracowników lubelskiego oddziału.
      - Monika miała rację - westchnšł Piotrek. - Postępujemy nie fair.
      - Życie nie jest fair - pouczył go Łukasz. - Przestań się martwić o Jensa, a zacznij o własnš skórę i karierę. A w ogóle to id już. Im szybciej będziesz miał to za sobš, tym lepiej.
      Piotrek westchnšł jeszcze raz, tym razem naprawdę ciężko i głęboko, wysiadł z samochodu i wszedł do bloku. Zatrzymał się przed drzwiami na drugim piętrze, wymacał w kieszeni kulki feng shui i obrócił je kilka razy w dłoniach, tak dla uspokojenia. Potem zapukał.
      Otworzyła mu meduza, ale na to był psychicznie przygotowany. Przynajmniej tak mu się wydawało. Przezornie odgrodził się od niej solidnym wiechciem kwiatów.
      - Ja do profesora Tubisia - oznajmił mężnie. - Z Urzędu Skarbowego z oficjalnymi przeprosinami.
      Meduza spojrzała na niego nieufnie i złowrogo, ale za próg wpuciła. Odebrała mu bukiet i oddaliła się bez słowa. Pozostawiony sam sobie Piotrek trafił do pokoju, w którym w fotelu siedział profesor.
      - W imieniu całego Urzędu Skarbowego a także władz państwowych chciałbym wyrazić głębokie ubolewanie z powodu nieprzyjemnego incydentu... - zaczšł recytować Piotrek.
      - Nieważne, nieważne. - Profesor poderwał się z fotela. - Co z księgš?
      - Księgš? - lekko zajšknšł się Piotrek.
      - Księgš, księgš pełnš starożytnych liter, wielkim zabytkiem historycznym - rozmarzył się profesor. - Miałem wrażenie, że jš widziałem, tłumaczyłem... A może to był tylko sen? - zawahał się. - Piękny, nierealny sen?
      - Odurzenie narkotykowe - podchwycił Piotrek. - Niestety, został pan odurzony. Stšd zapewne te omamy o starożytnych tekstach.
      - Omamy... - Załamany profesor opadł na fotel. - Tylko omamy!
      - Jakie omamy? - zapytała podejrzliwie meduza, wnoszšc do pokoju wazon z kwiatami. - Przecież byli tu jacy, mówili o starożytnych tekstach czy jako tak. Jak ich opisałam Witusiowi, to od razu wiedział, że to Skarbówa.
      - Jakiemu Witusiowi? - zainteresował się Piotrek.
      Meduza pospiesznie zamilkła, a profesor pogršżył się w rozmylaniach.
      - Witu... Witu... A! - przypomniał sobie. - Mój serdeczny kumpel ze szkoły podstawowej, Witu Magik! Ileż mymy razem przeszli - rozczulił się. - Ostatnio była w Lublinie jego córeczka. Ależ ona wyrosła. Też pytała o jakie starożytne księgi... A może to też był tylko narkotyczny omam? Muszę się położyć. Nie najlepiej się czuję i do tego w głowie mi cišgle huczš pieni legionowe.
      - To ja już pójdę - powiedział pospiesznie Piotrek, zostawił na stole oficjalne pismo z przeprosinami i zwiał.
      Na widok podwładnego, wybiegajšcego z klatki schodowej, Łukasz zablokował drzwiczki i wcisnšł się głębiej w tylne siedzenie.
      - Otwieraj. - Piotrek załomotał w szybę. - Otwieraj! - Ponieważ ani łagodne, ani brutalne perswazje nie odniosły skutku, przeteleportował się na fotel kierowcy. - Przestań się wygłupiać! - Szturchnšł zwierzchnika. - Mamy niusy!
      Łukasz zerknšł zza czarnych szkieł. Ponieważ mało przez nie widział, zdjšł okulary i zerknšł jeszcze raz.
      - Chcš nas pozwać? - zapytał tonem tragicznym.
      - Nie. To jest, nie wiem, ale to nieważne.
      - A co jest ważne? - jęknšł Łukasz.
      - Chyba wiem, kto na nas nakablował. - Łukasz nadstawił uszu. - Znasz niejakiego Witusia Magika? Albo jego córkę?
      Łukasz zamylił się głęboko.
      - Nie przypominam sobie. Mylisz, że to oni na nas donieli?
      - Na dziewięćdziesišt dziewięć procent.
      - W takim razie uruchamiam kumpli z CBM - zdecydował Łukasz, sięgajšc po komórkę.

*
      
      Solidny korek, który zaczynał się już na obrzeżach miasta, zmusił pana Sprawiedliwoć do zdjęcia nogi z pedału gazu, co Monika powitała dziękczynnym westchnieniem.
      - Drogówka już za nami nie jedzie? - zapytała.
      - Odpadli za Annopolem. Pilotuj.
      - Dokšd?
      - Na Wawel.
      - Magowie majš swojš siedzibę na Wawelu? - Zdziwiona rusałka podniosła głowę znad mapy. - To już szczyt megalomanii.
      - Nie na Wawelu, ale blisko. - Pan Sprawiedliwoć nie odrywał wzroku od sytuacji na drodze. - Tu skręcić?
      Monika w popłochu zerknęła na mapę.
      - A konkretnie gdzie chcesz dojechać, na dziedziniec na Wawelu czy wystarczy ci parking obok?
      - Wystarczy parking.
      - To skręcaj. - Monika oparła się o zagłówek i odetchnęła głęboko. Wcišż czuła, jak ze zdenerwowania żołšdek zwija jej się w małš kulkę. Jednoczenie od chwili, gdy Michał zgodził się jej pomóc w tej szalonej eskapadzie, czuła się znacznie spokojniejsza. Pan Sprawiedliwoć stanowczo lepiej orientował się w zwyczajach magów niż jej zwierzchnicy i miał o wiele więcej woli działania. Może uznał, że w ten sposób zapewni sobie milczenie rusałki w temacie niefortunnego wypadku Oleńki, a może po prostu nie lubił magów. Dopiero wieczorem, kiedy bezskutecznie próbowała zasnšć, skojarzyła, że przecież sprawa Jensa idealnie wpisywała się w ramy działalnoci Michała. Jens był przecież kolejnš ofiarš bezkarnoci magów. Nie, poprawiła się w mylach, Jens miał być ofiarš, ale ona, Monika, nigdy do tego nie dopuci. Zacisnęła spotniałe dłonie na mapie. Byleby tylko zdšżyli. Może nie należało dawać wiary zapewnieniom Michała, że czasu jest wystarczajšco wiele? Może już jest... Nie, nie wolno jej tak myleć! Zwilżyła czubkiem języka wyschnięte nagle usta. Uda się. Wszystko będzie w porzšdku. Musi być w porzšdku! I żadnych, absolutnie żadnych czarnych myli!
      Bez trudnoci trafili pod Wawel. Kiedy Michał parkował, Monika wychyliła się, żeby przeczytać tabliczkę z nazwš ulicy.
      - Smocza - przeczytała, starajšc się opanować drżenie głosu. - Fajna nazwa.
      - Odpowiednia - zgodził się pan Sprawiedliwoć. - Zostaw - powiedział, kiedy rusałka chciała sięgnšć do bagażnika po swoje rzeczy. - To na razie rekonesans, jeszcze nie akcja.
      - To może pospieszmy się z tym rekonesansem - zaproponowała Monika. - Jens tam czeka.
      - Cierpliwoci. Takich rzeczy nie można załatwiać od ręki. Niepotrzebny popiech może wszystko zepsuć - pouczył jš pan Sprawiedliwoć. - Kobiety! Słowa już i jeszcze to podstawa waszego słownika! Nie martw się, nie urwš mu tej wysmarowanej żelem głowy, zanim nie będš pewni, że sprawa nabrała odpowiedniego rozgłosu. Muszš dbać o image.
      Rusałka mruknęła pod nosem co, czego za nic nie powtórzyłaby głono, i ruszyła za nim na Wawel.
      Mimo wczesnej pory co chwila mijali mniej lub bardziej zorganizowane grupki turystów rodzimych i obcych. Z góry rozpocierał się widok na pół Krakowa, z Kopcem Kociuszki włšcznie. Niewštpliwe piękno owej panoramy nie zrobiło na rusałce większego wrażenia. Szła krok w krok za Michałem, pogršżona w niewesołym milczeniu do chwili, gdy dojrzała budynek stojšcy po przeciwnej stronie Wisły. Cud socjalistycznej architektury wyglšdał, jakby zbudowano go tylko i wyłšcznie po to, żeby po upadku socjalizmu wieszać na nim reklamy, których zwiedzajšcy zamek turysta nie miał szans przegapić. Reklama aktualna łechtała dumę narodowš Polaków i opiewała ich umiejętnoć warzenia jednego konkretnego gatunku piwa. Wokół budynku latały chmary jaskółek.
      - O rany, ale paskudztwo! - Wyraz twarzy rus...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin