Wilkinson Lee - Rzymski brylant.rtf

(227 KB) Pobierz
Lee Wilkinson

Lee Wilkinson

Rzymski brylant

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Farringdon Hall, Old Leasham

Rudy dotarł pod drzwi pokoju chorego i uniósł rękę, żeby zapukać, kiedy nagle usłyszał niski, kulturalny głos swojego szwagra. Znieruchomiał i natychmiast zaczął nasłuchiwać.

- Co właściwie miałbym zrobić? - zapytał Simon.

- Chcę, żebyś postarał się odnaleźć Marię Bell - Farringdon, moją młodszą siostrę - rozległ się głos sir Nigela.

- Dziadku, przecież twoja siostra nie żyje, praw­da? - W głosie Simona słychać było zdumienie.

- Podobno zmarła w dzieciństwie?

- Nie, mój drogi, zmarła Mara, bliźniacza siostra Marii. Obie urodziły się w 1929 roku. Ja miałem wtedy trzy lata. Jeśli Maria jeszcze żyje, skończyła siedemdziesiąt siedem lat.

Zaintrygowany Rudy nie ruszał się z miejsca, z całych sił przyciskając ucho do drzwi.

- Ostatni raz widziałem ją w listopadzie czter­dziestego szóstego roku - ciągnął starszy pan.

- Wtedy miała zaledwie siedemnaście lat i była panną, jednak zaszła w ciążę. Mimo nacisku ro­dziców nie zdradziła nazwiska ojca. Po okropnej awanturze, podczas której oskarżyli ją o to, że okryła hańbą całą naszą rodzinę, Maria obróciła się na pięcie i po prostu zniknęła bez słowa. Ro­dzice postanowili o niej zapomnieć. Nigdy więcej nie wypowiedzieliśmy jej imienia, było tak, jakby się nigdy nie urodziła. Jednak w marcu czterdzie­stego siódmego roku napisała do mnie w sekrecie i dzięki temu dowiedziałem się, że urodziła dziew­czynkę. Stempel pocztowy był z Londynu, mie­szkała w Whitechapel, jednak nie podała mi ad­resu zwrotnego. Zebrałem niewielką sumę pienię­dzy - nie zapominaj, że byłem wtedy w college'u - i czekałem w nadziei, że jeszcze się do mnie odezwie, ale tego nie zrobiła. Nigdy więcej nie napisała. Po śmierci rodziców kilka razy próbo­wałem ją odszukać, jednak nic z tego nie wyszło. Nie powinienem był rezygnować, ale tak się sta­ło. Zapewne uważałem, że jestem nieśmiertelny i mam na to mnóstwo czasu. Niestety, lekarz uważa inaczej. Parę dni temu oświadczył, że po­żyję najwyżej trzy miesiące. Rozumiesz zatem, że odnalezienie Marii lub jej potomków stało się nagle sprawą najwyższej wagi.

- Powiesz mi, dlaczego? - spytał Simon.

- Naturalnie, chłopcze - zapewnił wnuka sir Nigel. - Masz prawo wiedzieć. Zechciej otworzyć mój sejf, znasz przecież szyfr. Wyjmij stamtąd obitą skórą szkatułkę na klejnoty...

Rozległo się szuranie, a po chwili sir Nigel kontynuował:

- Oto dlaczego. Ten brylant to Kamień Carlotty.

Carlotta Bell - Farringdon otrzymała go na początku piętnastego wieku od włoskiego szlachcica, który był w niej do szaleństwa zakochany. Przez wiele pokoleń rzymski brylant przekazywano najstarszej córce w rodzinie, w dniu jej osiemnastych urodzin. Mara miała poważną wadę serca i zmarła w dzieciń­stwie. Wobec tego brylant powinien trafić do Marii, która była o kilka minut młodsza, a potem do jej córki. Minęło wiele lat, ale przed śmiercią chciał­bym naprawić tę niesprawiedliwość. Mam nadzieję, że zdołasz odnaleźć Marię lub jej córkę.

- Zrobię co w mojej mocy, ale w tym momencie jestem ogromnie zajęty fuzją z Amerykanami. Jutro mam się zjawić w Nowym Jorku. Jeśli jednak wo­lisz, żebym skupił się teraz na poszukiwaniach Marii, wyślę do Stanów kogoś, kto mnie zastąpi - zaproponował Simon.

- Nie, nie, drogi chłopcze... Jesteś tam potrzeb­ny. Negocjacje to delikatna sprawa, nie chcę, żeby na tym etapie coś poszło nie tak. Taka szansa się nie powtórzy.

- Wobec tego, żeby nie marnować ani chwili, wynajmę prywatnego detektywa, niech się zorien­tuje w sytuacji. Oczywiście z zachowaniem cał­kowitej dyskrecji - oświadczył Simon.

- Doskonale, chłopcze. Szczerze mówiąc, właś­nie na dyskrecji zależy mi najbardziej. Nikomu ani słowa.

- Nawet Lucy?

- Nawet Lucy. Po pierwsze, lepiej, żeby Rudy o niczym się nie dowiedział. Po drugie, o ile mi wiadomo, jeden z jej przyjaciół to tak zwany dzien­nikarz. Ostatnia rzecz, której mi trzeba, to to, żeby ta historia przedostała się do kronik towarzyskich. Dziennikarze zawsze ubarwiają i dramatyzują wy­darzenia. Byłbym niepocieszony, gdyby wybuchł jakiś skandal.

I dobrze by się stało, ty stary snobie, pomyślał mściwie Rudy. Byłby zachwycony, gdyby całej tej arystokratycznej rodzinie ktoś wreszcie utarł nosa.

- Tak czy owak, warto zachować ostrożność - dodał Simon. - Nie zdradzać przyczyny tych poszukiwań, dopóki nie upewnimy się, że mamy do czynienia z właściwą osobą.

- Słusznie, słusznie. Kamień Carlotty jest bez­cenny, nie chciałbym, żeby trafił w nieodpowiednie ręce.

Zapadła cisza, po czym Simon powiedział:

- Całkiem możliwe, a nawet prawdopodobne, że Maria zmieniła nazwisko. Mimo to rozwój techniki powinien ułatwić nam poszukiwania...

- Dzień dobry, panie Bradshaw. - Stanowczy głos pielęgniarki sprawił, że Rudy gwałtownie ob­rócił się na pięcie i niemal upuścił książki, które trzymał w rękach. - Rozumiem, że pan wychodzi?

- Nie, właśnie miałem zapukać. - Zmieszany surowym spojrzeniem jej stalowych oczu, dodał:

- Myślałem, że sir Nigel śpi, i dlatego wolałem się upewnić, że na pewno nie będę mu przeszka­dzał.

- Pan Farringdon przyszedł do niego tuż po śniadaniu. Jak sądzę, wciąż tam jest.

Po tych słowach zniknęła w pomieszczeniu obok pokoju starszego pana.

Przeklinając pod nosem swój pech, Rudy zapukał do drzwi.

- Proszę! - zawołał sir Nigel.

Rudy wszedł do środka z beztroskim wyrazem twarzy, jakby dopiero przed chwilą zjawił się w po­siadłości.

Sir Nigel, oparty na poduszkach, nie wydawał się uszczęśliwiony widokiem męża ukochanej wnuczki. Simon spojrzał przenikliwie na Rudy'ego i lekko skinął głową. Rudy odwzajemnił mu się tym samym.

Miał nieprzyjemne wrażenie, że przyszedł w nie­odpowiedniej chwili. Jak zwykle poczuł się niepew­nie w obecności swojego wyjątkowo przystojnego i władczego szwagra. Popatrzył na starca w łóżku.

- Jak się pan miewa, sir Nigel? - zapytał, siląc się na beztroskę.

- Tak jak się można spodziewać po kimś w mo­im stanie, dziękuję.

Mimo że Rudy był od niemal trzech lat mężem wnuczki sir Nigela, starszy pan traktował go wyjąt­kowo chłodno i oficjalnie.

- Lucy chciała zwrócić książki, które jej pan pożyczył. Poprosiła mnie, żebym tu wpadł po dro­dze do miasta.

- Jak się miewa moja mała?

- Robi olbrzymie postępy, odkąd wróciła do domu.

- Może usiądziesz? - Sir Nigel najwyraźniej postanowił wykazać dobrą wolę.

Rudy jednak czuł się w posiadłości bardzo niepe­wnie i nie zamierzał przedłużać wizyty.

- Dziękuję, ale muszę wracać. Pewnie Simon już wspominał, że mamy teraz mnóstwo pracy. Już nie mówiąc o tych koszmarnych korkach. W takich chwilach żałuję, że nie dysponuję mieszkaniem w mieście.

Często się na to skarżył. Ostatnimi czasy spędzał zbyt wiele nocy w Londynie i Lucy zaczęła podej­rzewać, że jej mąż znów ma romans. Wpadła w his­terię i zmusiła go, żeby zrezygnował z wynajmu mieszkania w centrum miasta.

- Jutro muszę lecieć do Nowego Jorku, więc jeśli w najbliższych tygodniach będziesz musiał zostać w Londynie, nocuj u mnie - odezwał się Simon, tym samym nieoczekiwanie udowadniając, że życzliwość nie jest mu obca.

- Dziękuję - odparł zaskoczony Rudy. - To by mi znacznie ułatwiło życie.

- Przed wyjazdem dam ci klucze.

- Jeszcze raz dziękuję. Pojadę już - powiedział Rudy.

- Ucałuj od nas Lucy.

- Oczywiście. Do widzenia.

Rudy zamknął za sobą drzwi i zbiegł po scho­dach. Pomyślał z niechęcią, że on musi zarabiać ciężko na życie, a ten stary diabeł beztrosko rozdaje bezcenne klejnoty obcym kobietom.

To niesprawiedliwe.

W drodze do Londynu zastanawiał się nad sytua­cją. Musiał coś zrobić z nowo nabytą wiedzą. Może udałoby mu się odnaleźć Marię lub jej potom­ków, zanim Simon wróci ze Stanów? Wtedy zdo­łałby upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu - zarobić na tym i jeszcze sprzedać całą tę histo­rię prasie. Oczami wyobraźni już widział te na­główki - „Tajemnica arystokratycznej rodziny...”, „Mroczny sekret...”, „Bezcenny brylant...” „Umierający baronet szuka dziedziczki, która, brze­mienna, w 1946 roku zniknęła z rodzinnej posiad­łości...”

Simon pewnie się domyśli, skąd prasa ma te informacje, ale przecież niczego mu nie udowodni.

Rudy uśmiechnął się do siebie. Jeszcze utrze nosa rodzinie Bell - Farringdonów, której członko­wie najwyraźniej uważali, że nie był godzien ich ukochanej Lucy...

Wall Street, Nowy Jork

Dziesięć dni później Simon Farringdon otrzymał raport od prywatnego detektywa:

Udało mi się ustalić, że wkrótce po zniknięciu Z domu Maria Bell - Farringdon zmieniła nazwisko na Mary Bell.

Odkryłem również, Że w marcu 1947 roku Mary Bell zarejestrowała w okręgu Whitechapel narodzi­ny córki Emily Charlotte, ojciec nieznany.

Adres to 42 Bold Lane.

Nie ustawałem w poszukiwaniach i okazało się, Że w 1951 roku ta sama Mary Bell poślubiła niejakiego Paula Yancey'a, który później adoptował jej córkę.

W 1967 roku Emily Yancey wyszła za mąż za mężczyznę o nazwisku Bolton. Dziesięć lat później małżeństwo zakończyło się rozwodem. W1980 roku Emily urodziła córkę, ojciec nieznany, i zmarła pół roku później. Dziecko o imieniu Charlotte zostało adoptowane przez państwa Christie...

Bayswater, Londyn

- Jak wyglądam? - Nietypowo dla siebie, Char­lotte była bardzo zdenerwowana.

Sukienka z liliowego szyfonu, kupiona w po­śpiechu podczas przerwy na lunch, w sklepie pre­zentowała się całkiem skromnie. Teraz jednak Charlotte doszła do wniosku, że asymetrycznie uszyty dół odsłania więcej niż należy, podobnie jak dekolt.

Wysoka blondynka o krótkich włosach, współ­lokatorka Charlotte, popatrzyła na jej śliczną twarz w kształcie serca i burzę ciemnych włosów.

- Tak pięknie, że aż mi niedobrze - odparła.

- Poważnie pytam.

- Poważnie odpowiadam. Dałabym się zabić za takie kości policzkowe i loki, już nie mówiąc o uszach. Twoje są małe i wyjątkowo kształtne. Zawsze uważałam, że ładne uszy są niesłychanie seksowne.

- Twoje uszy też są w porządku - oświadczyła Charlotte.

- Nic podobnego. Są wielkie, wyglądam jak spaniel. Ty masz małe uszka i drobne małżowiny.

- Też coś. Wróćmy do tematu - czy ta sukienka jest odpowiednia?

- Co za pytanie. Oby tylko biedaczysko miał mocne serce...

Dziewczyny mieszkały razem od dwóch lat, kie­dy to Sojourner Macfadyen, dla przyjaciół Sojo, wprowadziła się do trzypokojowego mieszkania Charlotte. Charlotte, właścicielka księgarni miesz­czącej się na dole budynku, była zmuszona wziąć współlokatorkę ze względu na opłaty, z którymi sobie nie radziła. Na szczęście obie dziewczyny doskonale się dogadywały i bardzo szybko się za­przyjaźniły. Mimo że księgarnia zaczęła przynosić niewielki dochód i Charlotte mogła sobie pozwolić na opłacenie pracownicy, Sojo została w miesz­kaniu. Wielokrotnie wspominała, że jest gotowa się wynieść, gdyby zaszła taka konieczność, ale Char­lotte liczyła na to, że do tego nie dojdzie. Czuła, że bardzo by jej brakowało towarzystwa i specyficz­nego poczucia humoru przyjaciółki.

- Przy okazji, kim jest ten tajemniczy mężczyz­na? - zainteresowała się Sojo.

- Nie mam pojęcia, o kim mówisz - odparła Charlotte z niewinną miną.

- Czy to ten, o którym nie chcesz pisnąć ani słówka?

- Nieprawda!

- Daj spokój! Od kilku dni wodzisz dookoła nieprzytomnym spojrzeniem, promieniejesz, wręcz fruwasz nad ziemią, ale nie powiedziałaś ani słówka na temat tego gościa. O niego chodzi, co?

- Jasne, że o jakiegoś niego! - odparła Charlotte niecierpliwie.

- No mów, bo zaraz pęknę.

- Niewiele jest do opowiadania.

- Bzdura! - prychnęła Sojo. - Wyglądasz, jak­byś się zakochała. Jak ten facet ma na imię?

- Rudolf - westchnęła Charlotte. Sojo parsknęła śmiechem.

- Co za beznadziejne imię! - Wymawiała je jak „Ludolf. - No chyba że to renifer.

- Przyjaciele mówią mu Rudy - wyjaśniła Char­lotte, lekko urażona.

- Nic dziwnego, wszystko jest lepsze od Ludolfa. Jaki on jest?

- Wyjątkowy. Jest...

- Zarumieniłaś się! Mów szybko.

- Szczupły, tego samego wzrostu co ja.

- Ha, zastanawiałam się właśnie, dlaczego ostat­nio wciąż nosisz buty na płaskim obcasie. Blondyn czy brunet?

- Brunet o brązowych oczach. Bardzo przystoj­ny. - Charlotte znowu się zarumieniła.

- Seksowny?

- Ogromnie.

- Bogaty?

- Dobrze się ubiera i ma kawalerkę w Mayfair. Ale tak naprawdę nie wiem.

- No to na biednego nie trafiłaś. Byłaś już u niego?

- Jeszcze nie.

- Załóż się, że cię zapraszał. A czym się za­jmuje?

- Odkryłam przypadkiem, że pracuje w jednym z największych londyńskich banków - wyznała Charlotte.

Sojo z podziwem gwizdnęła przez zęby.

- Chyba nie w kierownictwie, co?

- Raczej nie, ale Rudy ma tylko dwadzieścia sześć lat. Chyba i tak wysoko zaszedł.

- Nazwisko? - Sojo postanowiła urządzić przy­jaciółce prawdziwe przesłuchanie.

- Bradshaw. Mieszka w Anglii dopiero od trzech lat. To Amerykanin.

- Jak się poznaliście?

- Pewnego ranka wszedł do księgarni. Pogadali­śmy trochę, a potem się ze mną umówił.

- Szybki jest. Spałaś z nim?

- Oczywiście, że nie!

- A chciałabyś?

- Tak - przyznała Charlotte szczerze. Sojo popatrzyła na nią ze zdumieniem.

- Nie mów, że cię nie namawiał.

- Nie będę. - Czerwona jak burak Charlotte spojrzała błagalnie na przyjaciółkę.

- Skoro tak przypadliście sobie do gustu, to co cię powstrzymuje? - Sojo nie potrafiła tego zrozumieć.

- Jest zbyt wcześnie na takie relacje. Nawet jeśli Rudy mi się podoba, nie wskoczę do łóżka męż­czyzny, którego ledwie znam.

Sojo westchnęła.

- Jesteś taka cudownie staroświecka. - Uśmiech­nęła się do Charlotte. - Jak nie będziesz uważała, skończysz jako stara wyschnięta dziewica.

Charlotte spojrzała na nią z pobłażaniem.

- Przecież spotkaliśmy się zaledwie cztery albo pięć razy.

- Tylko? Dziwne, że nie nalega, żebyście widy­wali się częściej.

- Nalega, ale ma mnóstwo pracy, a wieczorami spotkania w interesach. Nigdy nie wiadomo, kiedy znajdzie wolną chwilę.

- Dokąd dzisiaj idziecie? Przecież nie bez po­wodu kupiłaś taką wystrzałową sukienkę.

- Na przyjęcie do St John's Wood - odparła Charlotte z dumą. - Wydaje je Anthony Drayton.

- Ten agent literacki?

- Tak. Mam szczęście, że tam będę, Anthony zaprasza wszystkie ważne szychy z literackiego światka. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin