Alex Joe - Czarne okręty.pdf

(3122 KB) Pobierz
Joe Alex
Czarne okręty
Tom 1
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie gniewajcie się, Ryby!
Błękitny jastrząb zatoczył szerokie koło nad postrzępionymi wierzchołkami nadbrzeżnych skał, spłynął
miękko ku morzu, śmignął nisko nad drobnymi falami, wystrzelił w górę i wznosząc się coraz wyżej zniknął
w mrocznoniebieskim niebie, jasnym już na wschodzie, choć słońce nie wynurzyło się jeszcze spoza
wierzchołków gór.
Białowłosy odprowadził ptaka oczyma i odwrócił głowę ku północy, gdzie za spływającą z gór rzeką
leżało z dala od morza, na niewielkim wzgórzu, miasto ukryte w szarej rozwiewającej się mgle przedświtu.
Ojca nie było już widać, zniknął w płytkim wąwozie, porośniętym krzakami dzikiej róży. Wąwozem tym i
ścieżką biegnącą przez nadmorskie łąki zejdzie ku rzece i brnąc po kolana w bystrym, migotliwym nurcie
przekroczy ją w miejscu, gdzie rozlewa ona szeroko, uciekłszy z kamiennego, wartkiego koryta. Później
ścieżka doprowadzi ojca do białej drogi i w południe stanie on przed bramą miasta.
Białowłosy odetchnął głęboko i przymknął na chwilę oczy. Kochał ojca jak nikogo w świecie i wiedział,
że niespodziane jego odejście na tak długi czas powinno było go smucić. A był przecież niemal szczęśliwy.
W uszach brzmiały mu jeszcze ostatnie słowa ojca:
- Tak, możesz.
A jeszcze wczoraj o tej porze bogowie, którzy trzymają w nieśmiertelnych dłoniach zasłonę okrywającą
przyszłość, nie uchylili przed nim najmniejszego jej rąbka. Nocował w górach, u stóp wierzchołka Idy, w
opuszczonym pasterskim szałasie. Matka wysłała go po zioła, które zebrać należało przy blasku księżyca o
północy. Kwitły krótko, zaledwie dni parę, a ususzone chroniły wypatroszone ryby przed gniciem. Zbudził
się wcześnie i związawszy zioła w wielkie naręcze przystanął na chwilę, aby objąć spojrzeniem ogromną,
leżącą u stóp krainę: góry, brzeg wijący się kreto ku południowi aż po granice widnokręgu, nieskończone
morze z dalekimi wyspami i przesmyk na północy, za którym, jak wiedział, rozpoczynało się nowe morze. A
w dole, maleńka jak mrowisko, opasana murem o białych wieżach, leżała Troja Królów. Przed wieczorem
był już w domu. Wszedł. Matka stała nad paleniskiem, ojciec siedział na posłaniu z kozich skór i z wolna
uniósł głowę słysząc jego wesoły głos:
- Jestem, matko. Przyniosłem ziół na cały rok! Matka uśmiechnęła się i skinęła głową. Później prędko
odwróciła posmutniałą twarz.
Ojciec wstał, wziął zioła z rąk chłopca, przyjrzał się im w migotliwym blasku ognia i położył je pod
ścianę.
- Czy zebrałeś je nocą? - Głos jego miał zwykłe, spokojne brzmienie, ale Białowłosy wiedział już, że coś
się stało. Mimowolnie rozejrzał się, nim odpowiedział, lecz w chacie wszystko było na swoim miejscu:
posłania, garnki, stół, ława i gliniany posążek Wielkiej Matki nad wejściem.
- Tak, ojcze.
- Odmówiłeś modlitwę do Niej?
- Tak, ojcze.
- Przy świetle księżyca?
- Tak, ojcze. Król kazał pewnie pognać stada na północ, bo z góry nie widziałem ich w pobliżu miasta, ani
wczoraj, ani dziś.
- Na północy wczesnym latem trawa jest wyższa! - Ojciec skinął głową i ponownie usiadł na posłaniu. -
Konie trojańskie są najpiękniejsze w świecie; potrzebna im jest najpiękniejsza trawa...
Zapadło milczenie. Matka wskazała chłopcu stół i postawiła na nim garnek. Chciał usiąść, ale ojciec dodał
spokojnie:
- Tak, najpiękniejsze konie. Był tu dziś herold królewski na białym ogierze. Wiele bym dał za takiego
konia. Gdybym miał wiele.
- Herold królewski, ojcze?
Tylko tyle powiedział, gdyż ojcu i matce nie zadaje się pytań. Stał patrząc na ojca, po którego twarzy
odblaski ognia z paleniska przepływały jak czerwone ryby.
- Tak. Jutro przed świtem odejdę do miasta. Król opasuje je nowym murem, a może tylko chce
podwyższyć ten, który jest. Nie mogłem pytać herolda, lecz tyle mi powiedział, nim pojechał dalej. Będą
potrzebowali wielu ludzi. Może to potrwać miesiąc, a może powrócę tu dopiero przed zimą. Zostaniesz sam
z matką.
- Tak, ojcze. - Białowłosy usiadł i odruchowo zaczął jeść, gdyż był bardzo głodny.
Później leżał pośród nocy w ciemności, wsłuchany w równe oddechy rodziców, i myślał. Nie mieli
zapasów na zimę, więc jeśli ojciec odejdzie, on powinien łowić co dnia, gdyż prócz tego trzeba będzie
zebrać wiele suszonych ryb, nim nadjadą królewskie wozy po daninę. Nigdy dotąd nie był sam na morzu.
Ojciec nie zaprowadził go jeszcze do starca mieszkającego nad urwiskiem, gdzie była pieczara prowadząca,
jak powiadano, do jeziora podziemnego połączonego z morzem. Tam właśnie przybywał niekiedy Posejdon,
wędrujący morzami, a starzec ów był jego kapłanem. Tam każdy syn rybaka schodził i zanurzał ręce w
wodzie, gdy nadeszła godzina wtajemniczenia. Być może Posejdon ukazywał mu się w owej chwili, a być
może działy się tam inne jeszcze sprawy, tego Białowłosy nie wiedział, gdyż nikt z wtajemniczonych nie
mówił o tym, co działo się w pieczarze. To, co wiedział, wiedział od matki, a ona przecież nigdy tam nie
była. Żadna z niewiast nie miała dostępu do jaskini. Wtajemniczonym mógł zostać tylko ten, który dowiódł,
że jest prawdziwym rybakiem. Więc jeśli ojciec odchodząc zezwoli mu samotnie wypływać...
Długa droga z gór i znużenie pokonały go, nim zdołał uwierzyć, że po powrocie z miasta ojciec
zaprowadzi go do starca. Zbudziło go ciche krzątanie się rodziców. Otworzył oczy i zobaczył matkę
związującą węzełek z białego płótna. Ojciec siedział na ławie i nacierał oliwą rzemienie sandałów...
I oto teraz ojciec zniknął w wąwozie. Białowłosy wytężył wzrok. Przez chwilę wydawało mu się, że
dostrzega pośród porannych oparów maleńkie kształty odległych wież i pasmo murów na niskim wzgórzu.
Było bardzo ciepło, zbyt ciepło. Spojrzał na niebo, na którym nie dostrzegł ani jednej chmurki, i powtórzył w
myśli ostatnie słowa ojca:
"Tak, możesz. Wiem, że będziesz chciał wypłynąć już dziś. Pamiętaj o tym, by nie oddalać się od brzegu.
Gdy ujrzysz gromadzące się obłoki, nie zwlekając kieruj dziób ku brzegowi i wiosłuj z wszystkich sił!"
Zawrócił i ruszył krętą ścieżką pomiędzy głazami. Z dala, spoza załomu skały, za którym ukryty był dom,
doszedł go przytłumiony, znajomy dźwięk obracających się żaren i cichy śpiew matki. Była na pewno
zatroskana, lecz nie dawała niczego po sobie poznać. Nigdy jeszcze nie widział łez w jej oczach.
Odwrócił się i wszedł na wielki głaz. Zobaczył ojca idącego łąką. Stadko kóz poznało go i podbiegło
truchtem. Ojciec zatrzymał się, pogłaskał po głowie małego, narodzonego niedawno koziołka. Później ruszył
dalej. Jedna z kóz szła za nim przez chwilę i zawróciła. Białowłosy zeskoczył z głazu.
Była to zawsze ta sama pieśń. Pieśń Żaren, na pół błagalna, na pół pochwalna, zwrócona ku Wielkiej
Matce, opiekunce życia na ziemi. Wszedł do domu. Matka uniosła głowę, szum żaren ustał.
- Czy pozwolił ci? - zapytała spokojnie. Podszedł ku niej i ująwszy kij żaren okręcił go miękko wokół osi.
Kamień zaturkotał i umilkł.
- Wiedziałaś, że go poproszę?... - Uśmiechnął się.
- Minęło czternaście lat od chwili, gdy bogowie pozwolili ci narodzić się, a mnie ucieszyli tobą. Ojciec
twój wyruszył sam na morze po raz pierwszy, gdy ukończył lat czternaście. I jego ojciec, i mój. Lecz
wierzyłam, że pozwoli ci wypłynąć, gdy powróci i będzie mógł z dala czuwać nad tobą. A później, kiedy
minie zima, poprowadzi cię do starca, byś stał się mężczyzną. Wiem, że jesteś roztropny i wiesz o morzu
tyle, ile wiedzieć winieneś. Lecz wolałabym, aby ojciec był tu, a nie w mieście, w chwili gdy wypłyniesz po
raz pierwszy.
- Jeśli taka będzie wola króla, matko, może on zatrzymać ojca w mieście, póki nie nadejdzie pora
deszczów, czas, gdy nie wznosi się budowli. Lecz pora deszczów to pora wzburzonej głębiny i północnego
wiatru. Wyciągamy wówczas łodzie na zimę i kryjemy je pod dachem. Jeślibym ja nie wypłynął, któż nam
nałowi i ususzy ryb na zimę i na daninę dla króla?
- To prawda - powiedziała cicho. - Nie mógł ci nie zezwolić. A będzie, jak zechcą bogowie. Czy pragniesz
wypłynąć dziś?
- Tak, matko.
- Więc niechaj oni ześlą ci ryby, które uradują serce twoje.
Białowłosy drgnął. Odkąd sięgała jego pamięć, mówiła tak do ojca za każdym razem, gdy miał wypłynąć
na morze.
Odwróciła głowę, później szybko, zawstydzona, otarła łzę i uśmiechnęła się do niego. ^
- Urosłeś. Jesteś niemal tak wysoki jak ojciec, choć l nie tak silny jeszcze. Sama nie wiem, kiedy to się
stało. Jedz.
Podniosła jeden z dwu leżących obok paleniska placków, odwinęła wielki liść, w który był zawinięty, i
podała i mu. Zaczął jeść popijając mleko z dwuusznego glinianego dzbana.
Milczeli oboje, gdyż im chwila donioślejsza, tym bardziej przysłuchują się bogowie, a nikt śmiertelny nie
wie, co może rozgniewać ich, a co uradować. Matka ponownie ujęła kij żaren i zaczęła obracać kamień,
nucąc cicho. Zjadł, wypił resztę mleka, wstał i podszedł do ściany, na której wisiały harpuny i trójzęby.
Matka nie przestała nucić i szum żaren nie ustał, wiedział jednak, że patrzy na niego.
Harpuny były cztery: mocne, dębowe drzewce z nasadzonymi prostymi końcami bawolich rogów. Róg
bawoła jest pusty, lecz te wypełnione były ołowiem.
Wypływając z ojcem brał zwykle najlżejszy. Teraz zważył go w ręce i powiesił na kołku. Mimowolnie
obejrzał się. Matka zdawała się nie zwracać uwagi na jego ruchy, wpatrzona w obracający się kamień.
Białowłosy zdjął drugi, nieco cięższy harpun i musnął końcami palców ostrze. Później sprawdził moc
linki przewleczonej przez otwór u nasady drzewca. Rzucił harpun na złożony w kącie żagiel mniejszej łodzi i
dotknął piersi, gdzie wetknięty w pochwę z koziej skóry wisiał pod chitonem na rzemyku długi nóż, z
którym nigdy się nie rozstawał. Sięgnął po trójząb. Była to poczerniała gałąź dębowa rozwidlona potrójnie i
przycięta. Z zakończeń sterczały trzy ostre jak końce włóczni kawałki szczęki tuńczyka. Białowłosy położył
ostrożnie trójząb obok harpuna. Zdjął chiton i pozostał w wąskiej opasce na biodrach. Był gotów. Uniósł z
ziemi żagiel i skierował się ku wyjściu.
- Zaczekaj - powiedziała matka i wsunęła mu pod ramię drugi placek. - Wypływasz i chcesz złowić wiele
ryb, gdyż po raz pierwszy będziesz łowił samotnie. Wiem, że jeśli burza nie nadejdzie, nie powrócisz przed
wieczorem. Będziesz głodny.
Uśmiechnął się.
Był już wyższy niż ona, ale ruch dłoni, którą przesunęła po jego jasnych włosach, przypomniał mu czas,
gdy będąc maleńkim chłopcem stawał przy niej w cieniu skały, by spoglądać wraz z nią na morze, na którym
widzieli ojca w łodzi: daleki punkcik pod skrawkiem szarego płótna, wędrujący wzdłuż granicy błękitnego
widnokręgu.
- Idę, matko.
Ruch żaren ustał i kiedy odsunąwszy ramieniem zasłonę znalazł się na progu, stanęła u jego boku.
- Piękny dzień - powiedziała cicho. -Nazbyt piękny. Spoglądaj w niebo i przypatruj się górom, Skinął
głową.
- Wiem, matko. Nie niepokój się. Gdybym tu nie zdążył, przybiję gdziekolwiek i przeczekam.
- Uczyń tak. I nie zapomnij przemówić do bogów.
- Nie zapomnę, matko.
Wyszedł. Na całej niezmierzonej powierzchni wód leżał już migotliwy blask słoneczny. Wiatr ucichł
zupełnie.
Spojrzał na niebo. Nie było na nim ani jednego obłoczka. W dole drobniuteńkie, łagodne fale biegły
wolno ku brzegowi i załamywały się na głazach z cichym szelestem.
Białowłosy zszedł ku łodziom ukrytym w nadbrzeżnych skałach. Było ich dwie: wielka i mała. Odwiązał
mniejszą od przewierconego, wbitego głęboko pala i wykręciwszy dziób ku wodzie, zaczął spychać ją w dół
po piasku. Od roku czynił to już sam. Sam także, bez pomocy ojca, umiał wciągnąć ją między skały po
odbytym połowie. Lecz wielkiej nie udałoby mu się jeszcze wciągnąć, nawet gdyby zepchnął ją na wodę.
Westchnął. Mała łódź wykonana była z wydrążonego pnia i pięknie wygładzona. Pośrodku, w głębi,
pozostawiono niewielkie wybrzuszenie z otworem, w który należało wsunąć niski maszt z poprzecznym
palikiem.
Gdy dziób dotknął wody, Białowłosy ustawił maszt i umocnił cienkimi sznurkami, aby niespodziewany
podmuch wiatru nie mógł go wyrwać. Sznur taki matka przygotowywała zimą, a zrobiony był z suszonych
na słońcu włókien rośliny o żółtych kwiatach, która nie rosła na wybrzeżu, lecz na południu, po drugiej
stronie gór, o dwa dni drogi.
Umocował żagielek do poprzecznego palika, związał go i uniósłszy leżące na dnie łodzi krótkie wiosło o
szerokich piórach, wyprostował się, spojrzał ku niebu i przytknąwszy do czoła drzewce, powiedział głośno:
- Pozwólcie jej i mnie odpłynąć. Pozwólcie jej i mnie powrócić.
Pchnął łódź, która miękko spłynęła na wodę, i odepchnąwszy się wiosłem od nadbrzeżnego głazu, zaczął
wiosłować miarowo, nie oglądając się, aby któryś z duchów złośliwych nie zawiązał mu drogi powrotu.
Serce biło gwałtownie, lecz nie z wysiłku. Po raz pierwszy był sam na morzu.
Czas mijał z wolna. Białowłosy siedział w tyle łodzi. Tuż przed nim kołysał się zwinięty żagielek
ocierając cicho o maszt; wiosło zanurzyło się z cichym pluskiem. Na plecach czul promienie słońca. Było
coraz cieplej.
Uniósł głowę. Był tak szczęśliwy, że nie mógł skupić myśli na czekającym go połowie. Po lewej wyrastał
ciemny grzbiet przylądka, gdy tam dopłynie, napotka lekki powiew z północy, który pod rozpiętym żaglem
pchnie go na południe ku rozległym płyciznom, gdzie nawet wielkie ryby wypływają tuż pod powierzchnię.
Był tam już bardzo wiele razy z ojcem. Lecz dziś wyruszał sam. Dopiero teraz pomyślał, że wszystko, co
dziś nastąpi, będzie miało wielkie znaczenie. Pierwszy połów był wróżbą na całe życie.
Przestał na chwilę wiosłować i zanurzywszy końce palców w wodzie przy obu burtach łodzi, zanucił
cicho:
- Nie gniewajcie się, Ryby, I nie gniewaj się. Morze, Ani ty, Posejdonie, Który władasz wodami. Po
skończonym połowie Na kamieniu ofiarnym Złożę zdobycz największą, Modląc się ku Twej chwale.
Teraz dopiero obejrzał się. Brzeg, skały i ukryty pośród nich dom wciąż jeszcze były bardzo blisko, lecz
linia brzegu i miejsce, gdzie" fala kładła się na piasku, zaczęły się już gubić, przesłonięte niewielkimi
wodnymi grzebykami.
Przez chwilę wydawało mu się, że na ogromnym głazie, na którym stał tak niedawno, dostrzega znajomą
postać. Blask słońca bijący wprost w oczy zmącił mu widzenie. Uśmiechnął się. Matka nie stałaby przecież
tam, lecz w cieniu rozpadliny skalnej, gdzie był dom. Odwrócił głowę. Daleko na krawędzi widnokręgu
dostrzegł lekki zarys dwu wysokich wysp. Były tak odległe, że zdawały się należeć do nieba, nie do ziemi.
Upał rósł. Białowłosy wiosłował miarowo, patrząc na cypel przylądka, wreszcie dojrzał wysuwający się
kształt trzeciej wyspy, bliższej i wyraźnie zarysowanej na niebie. Zwano ją Tenedos.
- Co uczyniłby teraz ojciec? - powiedział głośno i niemal natychmiast odpowiedział sobie: - Ujrzawszy
Tenedos skierowałby łódź ku płyciźnie i łowiłby na jej skraju. A powróciłby wcześnie, przed zachodem,
gdyż jeśli uderzy burza, wiatr będzie dął od lądu.
Tak, to była prawda. O tej porze roku nadchodziły one spoza gór. A wówczas, gdyby nawet pierwsze
uderzenie wichru nie zatopiło kruchej łodzi, burza pognałaby ją daleko po spienionych falach na pełne
morze, tak daleko, że rybak mógłby już nigdy nie ujrzeć rodzinnego brzegu.
Pomyślał jeszcze przelotnie o tym, że musi powrócić wcześniej, gdyż burza może rozpędzić kozy, a jeśli
nocą któraś zabłąka się u podnóża lasów, łatwo może paść łupem pantery.
Wyspa wynurzała się z wolna spoza białej ostrogi przylądka. Dostrzegał wyraźnie stary dębowy las
porastający jej górzyste zbocza. Był tam raz z ojcem w porcie ukrytym za załomem góry. Król Tenedos był
bratem króla Troi, do którego należało całe wybrzeże i kraina do niego przyległa. Tu właśnie stały czarne
okręty wojenne obu braci, strzegące dostępu do Troi i cieśniny, która wiodła ku morzu na północy. Była to
flota potężna, lecz bywały lata, gdy czerwonym okrętom fenickim lub czarnym pięćdziesięciowiosłowcom
achajskich korsarzy udawało się nocą prześliznąć pomiędzy wyspą a wybrzeżem, by porwać niewolników
niemal u bram miasta. Człowiek był jednym z najbardziej poszukiwanych i cennych towarów, dla którego
zdobycia podejmowano najniebezpieczniejsze wyprawy.
Lecz za dnia wody trojańskie były bezpieczne jak dom rodzinny i można było łowić na nich swobodnie,
nie przeszukując oczyma błękitnego widnokręgu. Żaden korsarz świata nie zbliżyłby się dobrowolnie w
blasku słońca do Miasta Królów.
Podmuch wiatru przebiegł ponad łodzią, marszcząc powierzchnię morza. Białowłosy wstał, rozwinął i
umocował żagielek. Przed nim była ciemna, zielona smuga głębi. Nieco dalej morze zdawało się niemal
białe. Tam była płycizna.
Nie dostrzegł innych łodzi. Może nie wypłynęły jeszcze, a może łowiły gdzie indziej, u ujścia rzeki,
wokół którego krążyło zwykle wiele morskich ryb wyczekujących tego, co woda przyniesie im w darze z
głębi lądu.
Żagiel zatrzepotał gwałtownie, a później ucichł i wydął się, chwyciwszy wiatr całą powierzchnią. Łódź
popłynęła szybciej.
Białowłosy przeciągnął koniec linki harpuna przez otwór w dziobie i przywiązał ją mocno. Złożywszy
harpun na dnie obok prawej stopy, uniósł trójząb. Trzymając go w wyciągniętej ręce odwrócił głowę ku
brzegowi i przymrużył oczy oślepione słonecznym blaskiem. W białej mgle dostrzegł wynurzający się spoza
linii wzgórz daleki, wyniosły i rozległy szczyt górski.
- Ido, góro ojców, Wielka Matko, bądź mi przychylna! Oto rozpoczynam połów.
Zmarszczył brwi. Nie, nie zapomniał niczego. Wypowiedział wszystkie słowa, jakie winien wypowiedzieć
rybak, który nie chce rozgniewać bogów. Odetchnął z ulgą, odwrócił głowę i natychmiast zapomniał o
bogach, o świętych górach i o domu. Przed nim była płycizna i stworzenia morza, które miał zabić.
Powoli, jak gdyby bojąc się spłoszyć niewidzialną rybę, wysunął za burtę dłoń uzbrojoną w trójząb i
znieruchomiał.
- Uderzę pierwszą, która podpłynie. Będzie to wróżba. Jeśli trafię, połów będzie udany.
Wydawało mu się, że czeka długo, mimo że upłynęło zaledwie kilka chwil. Klęcząc w ostrym
wyżłobieniu dzioba, wpatrywał się w wodę, choć tańczące na powierzchni światło słoneczne utrudniało
widzenie. Nagle, tuż pod powierzchnią, mignął niewielki, srebrny kształt. Nie myśląc, uderzył i uniósł rękę z
trójzębem, na którego ostrzach trzepotała mała ryba. Opuścił trójząb i piętą zepchnął rybę na dno łodzi.
Podskoczyła wysoko, więc uderzył ją drzewcem. Znieruchomiała. Dobra wróżba.
Uniósł głowę. Łódź wpłynęła już na skraj płycizny. Szybko zwinął żagielek i powrócił na dziób. Wiedział,
że teraz prąd będzie pchał go wolno ku wyspie.
Znowu mignęła tuż pod powierzchnią mała ryba, za nią druga.
Białowłosy odłożył trójząb i wziął do ręki harpun. Drobnych ryb wałęsających się stadami na skraju
płycizny zawsze było tu wiele. Być może, gdyby w tyle łodzi siedział ojciec, uderzyłby znowu, aby popisać
się zręcznością. Lecz dziś był sam. Jeśli ta wróżba była prawdziwa, los powinien naprowadzić łódź ku
większej zdobyczy. Zaciskając w dłoni ciężkie drzewce harpuna czekał.
Słońce grzało coraz mocniej. Jeszcze jedna mała srebrna ryba i pustka. Wiatr wzmógł się nieco, zaświstał
w zwiniętym żagielku i ucichł.
Nad niskimi falami przeleciał wielki biały ptak ważąc się na nieruchomych skrzydłach. Nagle miękka linia
jego lotu załamała się, runął w dół, zanurkował, w wodzie zakotłowało się. Ptak wynurzył się i ciężko robiąc
skrzydłami uniósł w powietrze trzymane w dziobie migocące, gnące się rozpaczliwie ciało. On także łowił
tutaj. Chłopiec odprowadził go wzrokiem. Ptak leciał prosto ku lądowi, zapewne niosąc rybę swym młodym,
wyczekującym w gnieździe ukrytym gdzieś w szczelinie stromych, niedostępnych skał nadbrzeżnych.
Przesunął oczyma po słonecznej linii wzgórz i dalekim łańcuchu gór za nimi. Ani jednej chmurki. Jeśli
spełni się wróżba, może burza wcale nie nadejdzie i pozwoli mu pozostać na płyciźnie do zachodu słońca.
Odwrócił spojrzenie ku wodzie. Nagle ścisnął mocniej w dłoni drzewce harpuna. Daleko przed nim
wystrzeliła w górę niewielka ryba, błysnęła w słońcu i opadła na powrót w głębinę. Bliżej druga. I
niespodziewanie wokół łodzi zaroiło się od szybkich, zwinnych, mknących błysków. Gnały na oślep wielką
ławicą wprost na łódź, ocierając się o nią i mknąc dalej, stłoczone tuż pod powierzchnią.
Widział, że były przerażone. Pędziły ku środkowi płycizny, jak gdyby chciały zgubić prześladowcę, który
nie będzie mógł tam za nimi wtargnąć. Patrzył w kierunku, z którego nadpływały tysiącami, i starał się objąć
wzrokiem jak największą powierzchnię morza. Jeśli wrogowie ścigający ławicę atakowali ją płynąc głęboko
pod powierzchnią, będą musieli wypłynąć wyżej, gdyż na skraju płycizny dno podnosiło się gwałtownie.
Powierzchnia morza była pusta. Nagle... Tak, widział ją przez mgnienie oka i znowu zniknęła! Wielka,
ostra płetwa ogromnej ryby. Za chwilę, nieco w prawo, wynurzyły się jeszcze dwie. Tuńczyki!
Wielkie i żarłoczne musiały niedawno dopaść płynącą spokojnie ławicę małych rybek i teraz gnały za nią,
chwytając zdobycz, pożerając ją w mgnieniu oka i pędząc dalej.
- Jesteście! - szepnął i przygryzł wargi, zaciskając coraz mocniej harpun w ręce.
Były największe z wszystkich ryb morza, jeśli nie liczyć delfinów, lecz delfin był rybą świętą i rybakowi
nie wolno było go ugodzić. Zresztą delfin karmił swe dzieci piersią, więc może wcale nie był rybą, a tylko
dawnym plemieniem człowieczym skazanym przez bogów na wodny dom za czyny, których nikt nie
pamiętał.
Tuńczyk był najwspanialszym z połowów, choć rzadko dawał się zabić. Największe były dłuższe niż łódź
rybacka i jedynie najwprawniejsi mogli się mierzyć z nimi. Siła ich była olbrzymia, a ów, który jednym
uderzeniem harpuna nie ugodziłby tuńczyka głęboko w miejsce pomiędzy boczną płetwą a skrzelami, tak
żeby ostrze utkwiło od razu w sercu, mógł stracić harpun, łódź, a nawet życie, gdyż ranna ryba atakowała
ślepo, bijąc potężnym ogonem, którym mogła strzaskać i zatopić łódź.
Znowu dostrzegł błękitny, długi grzebień na grzbiecie tuńczyka, bliżej i znowu, jeszcze bliżej. Po chwili
ryba wynurzyła się niemal cała i zniknęła nurkując w dół za zdobyczą.
Białowłosy rozejrzał się szybko. Był już niemal pośrodku płycizny. Jeśli tuńczyki zapędzą się dalej, będą
musiały płynąć tuż pod powierzchnią.
Dno było coraz bliżej. Patrząc w wodę dostrzegał ciemne wodorosty i biały piasek, do którego docierało
światło słoneczne. Kąpał się tu od tak dawna, jak sięgała jego pamięć. Nigdy nie uczył się pływać, nie
pamiętał tego. W wodzie był równie swobodny jak na lądzie, swobodniejszy, gdyż więcej czyhało
niebezpieczeństw na ziemi niż w morzu. Przesuwał teraz oczyma po powierzchni wód i od czasu do czasu
kierował szybko wzrok w dół. Wiedział, że głębia nie przekracza tu wzrostu trzech mężczyzn stojących
jeden na ramionach drugiego. Gdyby tuńczyk zbliżył się na odległość rzutu harpunem, nie mógłby ranny
śmiertelnie uciec w głębinę, lecz musiałby płynąć przed siebie, ciągnąć za sobą łódź, co wyczerpałoby jego
siły... Tak mówił ojciec, który trzykrotnie upolował tuńczyka w samotnej walce.
Znowu dostrzegł białe bryzgi wody rozcinanej grzebieniem płetwy. Tuńczyki oddalały się krążąc wokół
łodzi. Znajdowały się teraz pośrodku uciekającej ławicy i zwolniły. Wypływały co chwila tuż pod
powierzchnię... jeden... dwa... trzy... cztery... naliczył ich cztery. Najbliższy znajdował się w odległości kilku
rzutów włócznią od łodzi. Nagle zaczęły oddalać się w kierunku wyspy.
Westchnął, spoglądając tęsknie za nimi. W głębi duszy nie wierzył, aby los mógł mu zesłać tak wielki dar,
lecz minęły go w tak niewielkiej odległości. Nie lękały się łodzi rybackich, więc któryś z nich mógłby
przecież podpłynąć blisko i wynurzyć grzbiet, a wówczas...
Westchnął ponownie i zgubiwszy na migotliwej powierzchni ich ślad, spojrzał w wodę przed dziobem.
Kilka małych ryb przepłynęło szybko w różnych kierunkach. Na pewno ścigana ławica rozproszyła się, a
może płynęła dalej ku wyspie, a te pogubiły się w popłochu i teraz poszukiwały swoich towarzyszek.
Bywały rodzaje ryb, które nigdy nie wędrowały samotnie, lecz całym narodami. Czy miały wodza?...
Chciał odłożyć harpun i wziąć trójząb, by nie wracać do domu pustą łodzią. Ryby znowu pojawiły się
gęściej Płynęły teraz szybciej i w jednym kierunku.
Wkrótce zaroiło się od nich. Ławica zawracała!
I one także zawracały! Ponownie dostrzegł długą białą smugę rozpryskiwanej wody i ciemne ostrze
płetwy prujące ją z ogromną szybkością... drugie, trzecie...
Tuńczyki były niedaleko. Jeden wyprzedzał pozostałe. Białowłosy wyprostował się i uniósł harpun nad
głową.
Tuńczyk, płynąc tuż pod powierzchnią i pozostawiając po sobie jasną smugę, zbliżył się do łodzi, zmienił
kierunek i opłynął ją szerokim łukiem, niknąc w słońcu. Drugi i trzeci wyminęły łódź z dala i podążyły za
nim. Odprowadził je Oczyma aż do krawędzi płycizny.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin