Miasto szkła Rozdział 13.docx

(34 KB) Pobierz

13. Tam, gdzie mieszka smutek

 

 

Clary obudziła się zdyszana ze snu o krwawiących aniołach, w prześcieradłach skotłowanych wokół niej w ciasny kokon. W gościnnym pokoju Amatis było ciemno i ciasno jak w trumnie. Wyciągnęła rękę i odsunęła zasłony. Pokój zalało światło. Zmarszczyła brwi i zaciągnęła zasłony z powrotem.

Nocni Łowcy palili swoich poległych, a od ataku demonów niebo na zachodzie miasta spowijał dym. Od patrzenia na niego robiło jej się niedobrze więc zasunęła zasłony. W ciemnościach zalegających pokój przymknęła oczy i próbowała przypomnieć sobie swój sen. Były w nim anioły i runa, którą pokazał jej Ithuriel, błyskająca raz po raz pod jej powiekami jak mrugający znak drogowy. Była prosta jak pojedynczy węzeł ale obojętnie jak bardzo by się nie skupiła, Clary nie mogła jej odczytać, nie mogła zrozumieć jej znaczenia. Wiedziała jedynie, że w jakis sposób wydawała jej się niepełna, jakby ktoś kto stworzył ten wzór nie skończył go.

To nie pierwsze takie sny które ci pokazałem, powiedział jej Ithuriel. Przypomniała sobie inne swoje sny: Simona z krzyżami wypalonymi na dłoniach, Jace’a ze skrzydłami, jeziora pełne kruszonego lodu, który lśnił w słońcu jak szkło. Czy i te sny zesłał jej anioł?

Westchnęła i usiadła na łóżku. Sny mogły sobie być złe ale korowód obrazów w jej umyśle wcale nie był lepszy. Łkająca na podłodze w Sali Porozumień Isabelle, szarpiąca swoje czarne włosy palcami z taką siłą, że Clary martwiła się że za chwilę je wyrwie. Maryse wrzeszcząca piskliwie na Jię Penhallow, że zrobił to chłopak którego sprowadzili do siebie do domu, ich kuzyn, i jak to o nich świadczyło jeśli okaże się, że był w spisku z Valentinem. Alec próbujący uspokoić swoją matkę, proszący Jace’a o pomoc, ale on tylko stał w miejscu dopóki słońce nie wzeszło nad Alicante i wpadło do środka przez szklany sufit Sali.

- Już świta – powiedział Luke, wyglądając na jeszcze bardziej zmęczonego niż Clary kiedykolwiek widziała. – Najwyższy czas wnieść ciała do środka.

              A potem rozesłał patrole by zebrały ciała wszystkich poległych Nocnych Łowców i likantropów leżące na ulicach i przenieśli je na plac przed Salą, ten sam przez który przechodziła razem z Sebastianem i powiedziała, że Sala wygląda jak kościół. Wtedy wydawało jej się, że to miejsce ma swój urok, ozdobione skrzynkami z kwiatami i wytrynami sklepów. A teraz było pełne ciał. Wliczając w to ciało Maxa. Rozmyślanie o chłopcu, który tak poważnie rozmawiał z nią o mandze sprawiło, że żołądek zacisnął się jej w supeł. Obiecała mu kiedyś, że zabierze go do Zakazanej Planety ale teraz już nigdy tego nie zrobi. Kupiłabym mu książki, pomyślała. Wszystkie jakie tylko by chciał. Teraz nic z tego już się nie liczyło.

              Nie myśl o tym. Clary skopała prześcieradła i wstała. Po szybkim prysznicu przebrała się w dżinsy i sweter, który miała na sobie w dniu w którym przybyła tu z Nowego Jorku. Zanim założyła sweter, przycisnęła twarz do materiału mając nadzieję, że poczuje zapach Brooklynu albo chociaż detergentu z pralni – czegoś co by jej przypomniało o domu – ale sweter został uprany i pachniał cytrynowym mydłem. Wzdychając ponownie, zeszła na dół.

              Dom był pusty, nie licząc Simona siedzącego na kanapie w salonie. Przez otwarte okna za jego plecami wlewało się światło. Zachowywał się zupełnie jak kot, pomyślała Clary, wiecznie wyszukujący plam światła w których mógłby się zwinąć. Obojętnie jak dużą dawkę słońca przyjął, jego skóra ciągle miała ten sam odcień kości słoniowej.

              Wzięła jabłko z miski na stole i usiadła obok niego, podkurczając nogi pod siebie.

- Udało ci się zasnąć?

- Na krótko – spojrzał na nią. – Ciebie powinienem o to zapytać. W końcu to ty masz sińce pod oczami. Ciągle masz koszmary?

              Wzruszyła ramionami.

- Zawsze to samo. Śmierć, zniszczenie, złe anioły.

- Całkiem jak w prawdziwym życiu.

- Uhm, tyle że przynajmniej jak się budzę, wszystko się kończy – ugryzła kawałek jabłka. – Niech zgadnę. Luke i Amatis są w Sali Porozumień na kolejnym spotkaniu.

- Tak. Chyba ustalają kiedy mają się odbyć następne – Simon bawił się bezmyślnie frędzlem zdobiącym obramowanie poduszki. – Masz jakieś wieści od Magnusa?

- Nie – odparła, starając się nie martwić faktem, że mijały już trzy dni odkąd po raz ostatni widziała Magnusa a on nie odezwał się do niej nawet słowem. Albo tym, że nic nie mogło go powstrzymać od wzięcia ze sobą Białej Księgi i rozpłynięcia się w powietrzu. Zastanawiała się jak mogła w ogóle pomyśleć czy ufanie komuś kto używał tyle eyelinera było dobrym pomysłem.

              Dotknęła lekko nadgarstka Simona.

- A ty? Co z tobą? Dobrze się czujesz? – wolałaby żeby Simon wrócił do domu zaraz po bitwie. Do domu, czyli tam gdzie było bezpiecznie. Ale dziwnie się opierał. Z jakiegoś powodu wolał tu zostać. Miała tylko nadzieję, że to się nie wiązało z nią i z tym, że myślał że musi się nią opiekować. Była bliska powiedzenia mu tego, że nie potrzebuje jego ochrony ale koniec końców nie zrobiła tego, bo jakaś jej część nie potrafiłaby znieść widoku odchodzącego Simona. Tak więc został a Clary odczuwała z tego powodu skrytą, pełną poczucia winy radość. – Dostajesz... no wiesz... to, czego ci trzeba?

- Masz na myśli krew? Tak, Maia codziennie przynosi mi butelki. Ale nie pytaj mnie skąd je bierze.

              Pierwszego dnia pobytu Simona w domu Amatis, uśmiechnięta likantropka pojawiła się w drzwiach z żywym kotem. „Krew”, powiedziała z silnym akcentem w głosie. „Dla ciebie. Świeżutka!” Simon podziękował jej, zaczekał aż sobie pójdzie, a potem puścił kota wolno z lekko pozieleniałą twarzą.

- No cóż, przecież musisz skądś brać tą krew – skwitował rozbawiony Luke.

- Mam kota w domu – odparł Simon. – Nie ma mowy żebym zjadł tego.

- Powiem o tym Mai – obiecał Luke i od tamtej pory krew pojawiała się z dyskretnych butelkach na mleko. Clary nie miała pojęcia jak Mai udało się to zorganizować i tak jak Simon, wolała o to nie pytać. Nie widziała wilkołaczycy od dnia bitwy. Likantopy miał swój obóz gdzieś w pobliskim lesie i tylko Luke pozostał w mieście.

- Co znowu? – spytał Simon, przechylając głowę na bok i patrząc na nią spod rzęs. – Wyglądasz jakbyś chciała mnie o coś zapytać.

              Istniało kilka rzeczy, o które chciała go spytać ale zdecydowała się na tę jedną z bezpieczniejszych.

- Hodge – powiedziała i zawahała się na chwilę. – Gdy byłeś w celi... naprawdę nie miałeś pojęcia że to był on?

- Nie mogłem zobaczyć jego twarzy. Słyszałem tylko jego głos przez ścianę. Dużo... rozmawialiśmy.

- Polubiłeś go? To znaczy, był dla ciebie miły?

- Miły? Nie wiem. Storturowany, smutny, inteligentny, w krótkich chwilach współczujący... Tak, polubiłem go. W pewien sposób chyba przypominałem mu samego siebie...

- Nawet tak nie mów! – Clary usiadła prosto, omal nie upuszczając jabłka. – Wcale nie jesteś taki jak Hodge.

- Nie uważasz mnie za torturowanego i inteligentnego?

- Hodge był zły. A ty taki nie jesteś – odparła stanowczo. – To wszystko co mam do powiedzenia na ten temat.

              Simon westchnął.

- Ludzie nie rodzą sie dobrzy albo źli. Może rodzą się z tendencją do jednego czy drugiego, ale to sposób w jaki żyjesz się liczy. I ludzi jakich znasz. Valentine był przyjacielem Hodge’a i nie sądzę by Hodge miał w życiu kogoś, kto rzuciłby mu wyzwanie lub sprawił, że stałby się lepszym człowiekiem. Gdybym to ja prowadził takie życie, nie wiem jak sprawy by się potoczyły. Ale ja mam inne. Mam swoją rodzinę. I mam ciebie.

              Clary uśmiechnęła się do niego ale jego słowa dźwięczały boleśnie w jej uszach. Ludzie nie rodzą sie dobrzy albo źli. Zawsze myślała że to prawda, ale w obrazach które pokazał jej anioł zobaczyła swoją matkę, która nazywała swoje własne dziecko potworem. Chciała powiedzieć o tym Simonowi, powiedzieć o wszystkim co pokazał jej anioł, ale nie mogła. To by oznaczało, że musiałaby opowiedzieć co odkryli o przeszłości Jace’a a tego zrobić nie mogła. To był jego sekret którym mógł się z kimś podzielić, nie jej. Simon spytał ją kiedyś co Jace miał na myśli gdy powiedział Hodge’owi że jest potworem, a ona odparła tylko że Jace’a i tak trudno zrozumieć przez wiekszość czasu. Nie miała pewności czy Simon jej uwierzył ale już więcej o nic nie pytał.

              Przed udzieleniem odpowiedzi uratowało ją głośne pukanie do drzwi. Marszcząc brwi, odłożyła ogryzek na stół.

- Otworzę.

              Przez otwarte drzwi wpadł powiew zimnego, rześkiego powietrza. Na schodach stała Aline Penhallow. Miała na sobie ciemnoróżową, jedwabną kurtkę, która prawie idealnie pasowała kolorem do sińców pod jej oczami.

- Muszę z tobą pogadać – powiedziała, nie siląc się na żaden wstęp.

              Zaskoczona Clary mogła tylko skinąć głową i przytrzymać jej drzwi.

- W porządku, wejdź.

- Dzięki – Aline przepchnęła się obok niej i ruszyła do salonu. Zamarła gdy zobaczyła siedzącego na kanapie Simona i otworzyła usta ze zdziwienia.

- Czy to nie ten...

- Wampir? – uśmiechnął się Simon. Nieludzko ostre zęby były widoczne nad jego dolną wargą gdy uśmiechał się w ten sposób. Clary wolałaby żeby tego nie robił.

              Aline odwróciła się w stronę Clary.

- Możemy porozmawiać na osobności?

- Nie – odparła Clary i usiadła na kanapie obok Simona. – Cokolwiek masz do powiedzenia możesz to powiedzieć nam obydwojgu.

              Aline przygryzła wargę.

- Jak chcesz. Słuchaj, muszę powiedzieć o czymś Alecowi, Jace’owi i Isabelle ale nie mam pojęcia gdzie oni mogą teraz być.

              Clary westchnęła.

- Uruchomili swoje kontakty i dzięki temu wprowadzili się do pustego domu. Rodzina która w nim mieszka przeniosła się na wieś.

              Aline pokiwała głową ze zrozumieniem. Mnóstwo ludzi opuściło Idris po atakach. Wielu z nich zostało – więcej niż Clary się spodziewała – ale całkiem sporo spakowało swoje rzeczy i wyjechało, zostawiając puste domy.

- Mają się dobrze, jeśli to chciałaś wiedzieć. Słuchaj, ja też ich nie widziałam. Od czasu bitwy. Jeśli chcesz, mogę im przesłać wiadomość przez Luke’a...

- Sama nie wiem – Aline przygryzła dolną wargę. – Moi rodzice musieli powiedzieć ciotce Sebastiana o tym co zrobił. Była bardzo zdenerwowana.

- Tak jak każdy gdyby okazało się że jego siostrzeniec jest złym do szpiku kości mózgiem całej operacji – powiedział Simon.

              Aline rzuciła mu mroczne spojrzenie.

- Powiedziała że to zupełnie do niego niepodobne i że musiała zajść jakaś pomyłka. Dlatego wysłała mi kilka jego zdjęć – sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła z niej kilka lekko pogniecionych fotografii, które wręczyła Clary. – Spójrz.

              Clary obejrzała zdjęcie. Pokazywało roześmianego, ciemnowłosego chłopca, na swój sposób przystojnego, z krzywym uśmieszkiem i odrobinę zbyt dużym nosem. Sprawiał wrażenie chłopca, z którym fajnie byłoby się gdzieś powłóczyć. I w niczym nie przypominał Sebastiana.

- To jest twój kuzyn?

- To Sebastian Verlac. Co oznacza, że...

- Chłopiec który tu był i podawał się za Sebastiana, jest kimś zupełnie innym? – Clary przejrzała zdjęcia z rosnącym ożywieniem.

- Pomyślałam sobie, że... – Aline znów przygryzła wargę. – Że jeśli Lightwoodowie dowiedzą się, że Sebastian czy kimkolwiek był ten chłopak, nie jest naszym prawdziwym kuzynem, to może mi wybaczą. Może nam wybaczą.

- Na pewno tak zrobią – powiedziała Clary z całą łagodnością w głosie na jaką ją było stać. – Ale tu chodzi o coś więcej. Clave będzie chciało wiedzieć czy Sebastian był kims więcej niż tylko zwykłym, sprowadzonym na manowce dzieciakiem. To Valentine przysłał go tu celowo jako swojego szpiega.

- Był taki przekonujący – ciągnęła dalej Aline. – Wiedział o rzeczach, o których wiedziała tylko moja rodzina. Znał tyle rzeczy z naszego dzieciństwa...

- To nam daje do myślenia co mogło się stać z prawdziwym Sebastianem. Z twoim kuzynem. Wygląda na to, że opuścił Paryż, zmierzał do Idris i nigdy tak naprawdę tu nie dotarł. Co mu się mogło przytrafić po drodze?

              Clary znała odpowiedź.

- Valentine mu się przytrafił. Musiał to planować od dawna i wiedział gdzie będzie w tym czasie Sebastian i jak wejść mu w drogę. A skoro udało mu się z Sebastianem...

- To mogą być też inni – dopowiedziała Aline. – Powinnaś powiedzieć o tym Clave. I Lucianowi Graymarkowi – przechwyciła zaskoczone spojrzenie Clary. – Ludzie go słuchają. Moi rodzice tak mówią.

- Może powinnaś pójść do Sali razem z nami – zasugerował Simon. – Powiesz im o tym osobiście.

              Aline potrząsnęła przecząco głową.

- Nie mogę stanąć twarzą w twarz z Lightwoodami. A już zwłaszcza z Isabelle. Ocaliła mi życie a ja... ja po prostu zwiałam. Nie mogłam się opanować. Zwyczajnie uciekłam.

- Byłaś w szoku. To nie twoja wina.

              Aline nie wyglądała na przekonaną.

- A teraz jeszcze jej brat... – urwała, znów przygryzając usta. – Tak czy inaczej, jest coś o czym chciałam z tobą porozmawiać, Clary.

- Ze mną? – Clary wyglądała na zaskoczoną.

- Tak – Aline wzięła głęboki wdech. – Słuchaj, wtedy gdy weszłaś do pokoju i zobaczyłaś mnie i Jace’a... to nic nie znaczyło. To ja go pocałowałam. To był... eksperyment. I nie wyszedł.

              Clary poczuła, że się rumieni. To musiał być spektakulary odcień czerwieni. Dlaczego ona mi o tym mówi?

- Hej, w porządku. To sprawa Jace’a, nie moja.

- No cóż, wyglądałaś wtedy na dość przybitą – nieśmiały uśmiech pojawił się w kącikach jej ust. – I chyba wiem dlaczego.

              Clary przełknęła ślinę żeby pozbyc się gorzkiego posmaku w ustach.

- Doprawdy?

- Słuchaj, twój brat kręci się wszędzie. Wszyscy o tym wiedzą. Umawiał się w mnóstwem dziewczyn. Martwiłaś się, że jeśli zacznie się uganiać za mną, to wpadnie w kłopoty. W końcu nasze rodziny są – były – zaprzyjaźnione. Nie musisz się już o nic martwić. On nie jest w moim typie.

- Nigdy nie sądziłem że kiedykolwiek usłyszę coś takiego od dziewczyny – wtrącił Simon. – Myślałem że Jace to facet, który jest w typie wszystkich.

- Też tak myślałam – powiedziała powoli Aline – i dlatego go pocałowałam. Chciałam się dowiedzieć, czy i ja mam jakiś typ faceta.

              To ona pocałowała Jace’a, pomyślała Clary. On tego nie zrobił. To ona go pocałowała. Napotkała spojrzenie Simona ponad ramieniem Aline. Wyglądał na rozbawionego.

- No i co zdecydowałaś?

              Aline wzruszyła ramionami.

- Jeszcze nie wiem. Hej, ale przynajmniej nie musisz się martwić o Jace’a.

              Żeby tylko o niego.

- Ja zawsze się o niego martwię.

 

 

              Wnętrze Sali Porozumień zostało naprędce odnowione od czasu nocy podczas której rozegrała się bitwa. Skoro Gard już nie istniał, pomieszczenie służyło teraz Radzie jako siedziba oraz jako miejsce spotkań dla ludzi szukających zaginionych członków swoich rodzin i miejsce gdzie można było posłuchać najnowszych wieści. Fontanna w centrum wyschnęła a po obu jej stronach ustawiono w rzędach długie ławy naprzeciwko podestu w dalekim końcu pomieszczenia. Podczas gdy jedni z Nefilim siedzili w ławkach tworząc coś na kształt sesji Rady, w przejściach pomiędzy rzędami i w arkadach, które otaczały kręgiem olbrzymie pomieszczenie, krążyła niespokojnie reszta Nocnych Łowców. Sala nie wyglądała już jak miejsce do tańczenia. W powietrzu unosiła się szczególna atmosfera, mieszanka napięcia i oczekiwania.

              Oprócz naradzających się członków Clave, wszędzie dookoła rozbrzmiewały prowadzone szeptem rozmowy. Clary przysłuchiwała się ich urywkom gdy wraz z Simonem przechodzili przez pomieszczenie. Dowiedziała się że wieże demonów znów działały. Przywrócono straże, choć były słabsze niż poprzednio. Namierzono demony na wzgórzach w południowej części miasta. Opuszczono wiejskie rezydencje, więcej rodzin wyjechało z miasta, a niektórzy opuścili też szeregi Clave.

              Na podwyższeniu, otoczony wiszącymi mapami miasta, stał Konsul. Patrzył groźnie jak ochroniarz stojący za niskim, pulchnym człowieczkiem w szarym ubraniu. Pulchny gestykulował gniewnie w trakcie mówienia ale chyba nikt nie zwracał na niego uwagi.

- Cholera, to Inkwizytor – mruknął Simon do jej ucha. – Aldertree.

- A tam jest Luke – powiedziała Clary, wyławiając go z tłumu. Stał w pobliżu wyschniętej fontanny, pogrążony w rozmowie z człowiekiem w mocno porysowanej zbroi i bandażu zakrywającym mu lewą połowę twarzy. Clary rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu Amatis i znalazła ją, siedzącą w milczeniu na końcu ławki, z dala od innych Nocnych Łowców. Napotkała spojrzenie Clary a na jej twarzy ukazało się zaskoczenie, gdy wstawała z miejsca.

Luke dostrzegł Clary, zmarszczył brwi i powiedział coś do obandażowanego mężczyzny niskim, przepraszającym głosem. Przeszedł przez pomieszczenie do miejsca gdzie pod jednym w filarów stali Simon i Clary, a jego nachmurzony wyraz twarzy pogłębiał się z każdym kolejnym krokiem.

- Co wy tu robicie? Zdajecie sobie sprawę z tego, że Clave nie zezwala dzieciom uczestniczyć w swoich spotkaniach, a co do ciebie... – spiorunował wzrokiem Simona. – To raczej nie jest dobry pomysł żebyś pokazywał się teraz na oczy Inkwizytorowi, nawet jeśli nie może teraz nic z tym zrobić – uśmieszek wykrzywił kącik jego ust. – Przynajmniej nie bez narażania przyszłego sojuszu jakie Clave mogłoby zawrzeć z Podziemnymi.

- Racja – Simon pomachał Inkwizytorowi ale ten go zignorował.

- Simon, przestań. Przyszliśmy tu z konkretnego powodu – Clary przekazała zdjęcia Sebastiana Lukowi. – To jest Sebastian Verlac. Prawdziwy Sebastian Verlac.

              Twarz Luke’a pociemniała. Bez słowa przejrzał zdjęcia podczas gdy Clary streszczała mu swoją romowę z Aline. Tymczasem Simon stał niespokojnie obok i wbijał spojrzenie w Aldertriego, który umyślnie go ignorował.

- Czy prawdziwy Sebastian wygląda tak jak ten oszust? – spytał w końcu Luke.

- Niezupełnie – odparła Clary. – Fałszywy Sebastian był wyższy. I chyba był blondynem bo z całą pewnością farbował włosy. Nikt nie ma aż tak czarnych włosów. A farba została na moich palcach gdy ich dotknęłam, pomyślała, ale zatrzymała to dla siebie. – Tak czy inaczej, Aline chciała żebyśmy pokazali to tobie i Lightwoodom. Pomyślała, że jeśli dowiedzą że nie była tak naprawdę spokrewniona z Penhallowami, to...

- Powiedziała o tym swoim rodzicom? – Luke wskazał na zdjęcia.

- Jeszcze nie – powiedziała Clary. – Wydaje mi się, że najpierw przyszła z tym do mnie. Chciała żebym ci o tym opowiedziała. Mówiła, że ludzie cię słuchają.

- Niektórzy z nich tak – obejrzał się za siebie w stronę obandażowanego meżczyzny. – Właśnie rozmawiałem z Partickiem Penhallowem. W przeszłości Valentine był jego dobrym przyjacielem i mógł mieć z nim jakieś niedokończone sprawy. Mówiłaś że Hodge powiedział ci, że miał tu szpiegów – oddał jej zdjęcia. – Tak się składa, że Lightwoodowie nie będą dziś uczestniczyć w obradach Clave. Dziś rano odbył się pogrzeb Maxa. Pewnie są teraz na cmentarzu – widząc wyraz twarzy Clary, dodał – To była bardzo mała uroczystość. Wzięła w niej udział tylko rodzina.

              Przecież ja też należę do rodziny Jace’a, odezwał się cienki, protestujący głosik w jej głowie. Ale był tam też inny, głośniejszy, zaskakujący ją swoją goryczą. A on powiedział ci, że przebywanie z tobą jest jak powolne wykrwawianie się na śmierć. Naprawdę myślisz, że potrzebuje tego teraz, kiedy jeszcze doszedł do tego pogrzeb Maxa?

- W takim razie możesz im o tym powiedzieć wieczorem – powiedziała Clary. – To znaczy... Myślę, że to chyba dobra wiadomość. Kimkolwiek tak naprawdę jest Sebastian, nie jest spokrewniony z ich przyjaciółmi.

- Byłoby jeszcze lepiej gdybyśmy wiedzieli gdzie on teraz jest – mruknął Luke. – Albo jacy inni szpiedzy Valentine’a jeszcze tu są. Co najmniej kilku z nich musi być zamieszanych w obalenie zaklęć ochronnych. Można tego dokonać tylko od wewnątrz.

- Hodge mówił, ze Valentine rozpracował sposób w jaki można to zrobić – odezwał się Simon. – Mówił że trzeba do tego krwi demonów ale nie nie istniał sposób na przyniesienie jej do miasta. Oczywiscie jeśli Valentine nie wymyślił sposobu żeby to obejść.

- Ktoś namalował runę za pomocą krwi demonów na szczycie jednej z wież – powiedział Luke, wzdychając. – Więc Hodge miał rację. Na nasze nieszczęście Clave zawsze za bardzo ufało w straże. Ale nawet najsprytniejsza łamigłówka ma swoje rozwiązanie.

- Wygląda mi to na że ta wasza łamigłówka nieźle skopała wam tyłki – powiedział Simon. – W chwili gdy bronicie twierdzy używając Zaklęcia Nieprzenikalności, ktoś przychodzi i znajduje sposób jak rozwalić to miejsce w drzazgi.

- Simon – upomniała go Clary. – Zamknij się.

- Wcale nie jest tak daleki od prawdy – odparł Luke. – Po prostu nie wiemy jak wnieśli do miasta krew demonów bez uprzedniego zniszczenia straży – wzruszył ramionami. – W tej chwili to najmniej ważny z naszych problemów. Straże przywrócono ale wiemy już że nie są niezawodne. Valentine może wrócić w każdej chwili i to z o wiele większymi siłami i wątpię czy uda nam się go pokonać. Brakuje nam Nefilim a ci którzy tu są, są kompletnie zdeprawowani.

- A co z Podziemnymi? – spytała Clary. – Powiedziałeś Konsulowi że Clave musi walczyć razem z Podziemnymi.

- Mogę to powtarzać Malachiemu i Aldertree przez cały czas dopóki twarz mi nie zsinieje ale to wcale nie oznacza, że będę mnie słuchać – wyjaśnił Luke znużonym głosem. - Pozwolili mi tu zostać tylko dlatego bo Clave głosowało za tym by zatrzymać mnie tu w charakterze doradcy. I to tylko dlatego że moja sfora uratowała kilku z nich. Nie oznacza to że chcą więcej Podziemnych w Idris...

              Ktoś wrzasnął.

              Amatis zerwała się na równe nogi, zakrywając usta dłonią i wpatrując w stronę wejścia do Sali. W drzwiach stał mężczyzna. Kontury jego sylwetki rozświetlało światło słoneczne wpadające do środka. Był tylko niewyraźnym zarysem dopóki nie zrobił kroku do wnętrza Sali. Wtedy Clary zobaczyła jego twarz.

              Valentine.

              Z jakiegoś powodu pierwszą rzeczą jaką zauważyła było to, że był gładko ogolony, przez co wyglądał na młodszego. Przypominał rozzłoszczonego chłopaka ze wspomnień które pokazał jej Ithuriel. Zamiast bitewnej zbroi miał na sobie elegancki prążkowany garnitur i krawat. Był nieuzbrojony. Sprawiał wrażenie, jakby mógł być jakimkolwiek mężczyzną chodzącym po ulicach Manhattanu. Jakby mógł być czyimś ojcem.

              Nie patrzył w stronę Clary, w ogóle nie zarejestrował jej obecności. Gdy szedł wąskim przejściem pomiędzy ławkami wzrok miał utkwiony w Luku.

              Jak on mógł tu przyjść nie mając ze sobą żadnej broni?, zastanawiała się Clary, a odpowiedź na swoje pytanie uzyskała chwilę później. Inkwizytor Aldertree wydał z siebie dźwięk podobny do ryku ranionego niedźwiedzia, odskoczył od Malachiego, który próbował go powstrzymać, zbiegł po schodach i rzucił się na Valentine’a.

              Przeleciał przez niego tak jak nóż przechodzi przez papier. Valentine odwrócił się, żeby popatrzeć na Aldertriego z uprzejmym zainteresowaniem jak Inkwizytor zatacza się, zderza z filarem i wykłada jak długi na ziemi. Biegnący za nim Konsul, dopadł do niego i pochylił się by pomóc mu wstać na nogi. Gdy to robił, na jego twarzy zagościł wyraz ledwo skrywanej odrazy a Clary zastanawiała się, czy ta odraza była skierowana do Valentine’a czy do Aldertriego za to że zachował się jak głupiec.

              Przez pomieszczenie przebiegł kolejny słaby szmer. Inkwizytor piszczał i wił się jak szczur schwytany w pułapkę. Malachi trzymał go mocno za ramiona gdy Valentine ruszył przez Salę nie zaszczycając żadnego z nich jednym spojrzeniem. Nocni Łowcy, którzy siedzieli stłoczeni na ławkach, gwałtownie cofnęli się o tyłu, jak Morze Czerwone rozstępujące się przed Mojżeszem, robiąc mu przejście na środek pomieszczenia. Clary zadrżała, gdy przeszedł blisko miejsca w którym stała razem z Simonem i Lukiem. To tylko Projekcja, powiedziała sobie w duchu. Jego tu nie ma. Nie może cię skrzywdzić.

              Stojący obok niej Simon wzdrygnął się. Clary wzięła go za rękę w momencie, w którym Valentine przystanął przy schodach podium, obrócił się i spojrzał prosto na nią. Jego obojętne, taksujące spojrzenie przesunęło się po niej tylko raz, tak, jakby zdejmował z niej miarę, ominęło całkowicie Simona i zatrzymało się na Luku.

- Lucian.

              Nic nie mówiąc Luke odwzajemnił spojrzenie, równie spokojne i wyważone. Po raz pierwszy od czasu Renwick byli razem w jednym pomieszczeniu, uświadomiła sobie Clary. Wtedy Luke był półżywy z powodu walki i schlapany krwią. Teraz łatwiej było ustalić różnice i podobieństwa pomiędzy dwoma mężczyznami – Luke w swojej poszarpanej flanelowej koszuli i dżinsach i Valentine w swoim pięknym i wyglądającym na drogi garniturze. Luke z dziennym zarostem i pasmami siwizny we włosach i Valentine wyglądający prawie tak samo jak wtedy gdy miał dwadzieścia pięć lat – tyle że sprawiał wrażenie zimnego, twardszego, jakby przez te wszystkie lata powoli zmieniał się w kamień.

- Słyszałem że Clave przygotowało ci miejsce w Radzie – powiedział Valentine. – Jakie to podobne do tych zdeprawowanych przez korupcję i łasych na pochlebstwa ludzi by dać się infiltrować przez zdegenerowanych mieszańców – jego głos był spokojny, niemal radosny – tak bardzo, że aż trudno było wyczuć jad sączący się z jego słów lub uwierzyć że w ogóle miał to na myśli. Wrócił spojrzeniem do Clary. – Co ja widzę, Clarissa tutaj, razem ze swoim wampirem. Jak tylko wszystko się trochę ustabilizuje, musimy poważnie porozmawiać nad twoim doborem zwierzątek domowych.

              Z gardła Simona wydobył się niski warkot. Clary ścisnęła go mocno za rękę – na tyle mocno że kiedyś z bólu już dawno wyrwałby swoją z jej uścisku. Teraz zdawał się go wcale nie odczuwać.

- Nie rób tego – szepnęła. – Po prostu tego nie rób.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin