Mechaniczny anioł
Cassandra Clare
Diabelskie maszyny Księga pierwsza
Przełożyła Anna Reszka
Wydawnictwo MAG Warszawa 2010
Pieśń Tamizy
Nuta soli
wpada i rzeka się podnosi,
wezbraną falą w kolorze herbaty
na spotkanie zieleni płynie.
Nad jej brzegami tryby i koła
monstrualnych maszyn
dźwięczą i wirują, duch
wnika w ich śruby,
szepcząc tajemnice.
Każdy złoty trybik ma zęby,
każde wielkie koło
porusza parę rąk,
które zgarniają wodę z rzeki,
pożerają ją, przetwarzają w parę,
zmuszają wielką maszynę do pracy
siłą jej rozpadu.
Łagodnie wzbiera fala, niszcząc mechanizm.
Sól, rdza i szlam
spowalniają przekładnie.
Na brzegach żelazne zbiorniki
uderzają w cumy
z głuchym łoskotem
gigantycznego dzwonu,
bębna i działa,
które krzyczą językiem grzmotu,
a rzeka toczy się w dole.
Elka Cloke
Londyn, kwiecień 1878
Demon eksplodował fontanną posoki i wnętrzności.
William Herondale błyskawicznie wyszarpnął sztylet, ale było już za późno. Żrący kwas krwi demona zaczął trawić lśniące ostrze. William zaklął i odrzucił broń; wylądowała w brudnej kałuży i zaczęła dymić jak zgaszona zapałka. Sam demon oczywiście zniknął; wrócił do piekielnego świata, z którego przybył, ale zostawił za sobą bałagan.
- Jem! — krzyknął Will, odwracając się. - Gdzie jesteś? Widziałeś to? Zabity jednym ciosem! Nieźle, co?
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Z całą pewnością jeszcze kilka minut wcześniej partner od polowania stał za nim na mokrej, krętej ulicy i strzegł jego pleców. Teraz Will był sam w mroku. Z irytacją zmarszczył brwi. Co to za zabawa, skoro nie ma przed kim się popisać? Will obejrzał się za siebie. Ulica zwężała się i trochę dalej zmieniała w wąskie przejście, które prowadziło do czarnych, wezbranych wód Tamizy. W oddali majaczył las masztów, niczym bezlistny sad, i ciemne zarysy przycumowanych statków. Ale po Jemie nie było nawet śladu. Może wrócił na lepiej oświetloną Narrow Street? Will wzruszył ramionami i skierował się w stronę, z której przyszedł.
Narrow Street przecinała Limehouse, biegnąc między nabrzeżem rzeki a stłoczonymi ruderami, które ciągnęły się na zachód w stronę Whitechapel. Zgodnie z nazwą była wąska, zabudowana magazynami i krzywymi drewnianymi domami. Teraz wyglądała na całkiem opustoszałą. Nawet pijacy, wracający chwiejnym krokiem z Grapes do domu, znaleźli sobie miejsca na nocleg. Will lubił Limehouse, a zwłaszcza uczucie, że znajduje się na krańcu świata, z którego codziennie statki odpływają ku niewyobrażalnie odległym portom. Nie szkodziło również to, że okolicę upodobali sobie marynarze, w związku z czym roiło się tutaj od szulerni, palarni opium i burdeli. Łatwo było zatracić się w takim miejscu. Willa nie drażnił nawet zapach: dymu, brudu, ropy, smoły i egzotycznych przypraw, wymieszany z rzeczną wonią Tamizy.
Rozglądając się po pustej ulicy, rękawem płaszcza wytarł z twarzy piekącą posokę. Na materiale zostały zielone i czarne plamy. Na wierzchu dłoni też miał paskudną ranę. Przydałby mu się Znak uzdrawiający. Najlepiej zrobiony przez Charlotte, wyspecjalizowaną w rysowaniu iratze.
Nagle z mroku wyłoniła się jakaś postać i ruszyła w jego stronę. Po chwili okazało się jednak, że to nie Jem, tylko Przyziemny, policjant w hełmie w kształcie dzwonu, w ciężkiej pelerynie, z wyrazem konsternacji na twarzy. Gapił się na Willa, a raczej przez niego. Choć Will był przyzwyczajony do takich reakcji, jak zawsze odniósł dziwne wrażenie. Raptem ogarnęła go chęć, żeby wyrwać rewirowemu pałkę, a potem obserwować, jak biedak rozgląda się w osłupieniu. Jednakże już kilka razy zdarzyło się, że |cm go zbeształ za takie głupie zabawy i choć Will nie do końca potrafił zrozumieć obiekcjeprzyjaciela, wolał go nie denerwować.
Policjant wzruszył ramionami i minął Willa, kręcąc głową i mamrocząc pod nosem, że powinien zrezygnować z dżinu, jeśli nie chce mieć omamów. Will odsunął się, żeby go przepuścić, i zawołał:
- Jamesie Carstairs! Jem! Gdzie jesteś, ty nielojalny draniu? Tym razem dobiegła go cicha odpowiedź:
-Tutaj. Idź za magicznym światłem.
Will ruszył w stronę głosu, dochodzącego z ciemnego przejścia między dwoma magazynami. W mroku była widoczna słaba poświata, niczym skaczący błędny ognik.
— Nie słyszałeś mnie wcześniej? Shax myślał, że dostanie mnie tymi swoimi cholernie wielkimi szczypcami, ale zapędziłem go w zaułek...
- Tak, słyszałem. - Młodzieniec, który pojawił się u wylotu uliczki, był w świetle lampy bardzo blady... bledszy niż zwykle, czyli wyjątkowo blady. Nie miał nakrycia głowy, przez co uwagę natychmiast przyciągały jego włosy o dziwnym jasnosrebrnym kolorze, jak świeżo bitego szylinga. Drobna twarz była kanciasta i tylko lekko skośne oczy, również srebrne, zdradzały pochodzenie chłopaka.
Na przodzie jego białej koszuli widniały ciemne plamy, dłonie były umazane na czerwono. Will zmartwiał.
— Krwawisz. Co się stało? Jem niedbale machnął ręką.
-To nie moja krew. - Skinął głową, wskazując za siebie. - Jej.
Will spojrzał w głąb ciemnego zaułka. W jego drugim końcu dostrzegł leżący, skulony kształt, zaledwie cień pośród mroku, ale kiedy wytężył wzrok, dostrzegł zarys białej ręki i kosmyk jasnych włosów.
- Martwa kobieta? - zapytał. - Przyziemna?
- Dziewczyna. Nie więcej jak czternaście lat.
Will zaklął głośno i siarczyście. Jem czekał cierpliwie.
- Gdybyśmy trafili tutaj chwilę wcześniej... - powiedział w końcu Will. - Ten przeklęty demon...
- To dziwna sprawa — przerwał mu Jem, marszcząc brwi. — Nie sądzę, żeby to była robota demona. Shaxy są pasożytami. Ten powinien raczej zaciągnąć ofiarę do swojego legowiska, żeby złożyć jaja w jej skórze, dopóki jeszcze żyła. Ale ta dziewczyna... została zabita nożem. Dźgnięto ją wiele razy. I nie sądzę, żeby stało się to w tym miejscu. W zaułku jest za mało krwi. Myślę, że zaatakowano ją gdzie indziej, a potem ona dowlokła się tutaj i umarła od ran.
Will zacisnął usta.
- Ale Shax...
- Mówię ci, że według mnie nie zrobił tego Shax. Myślę, że polował na nią z jakiegoś powodu albo z czyjegoś polecenia.
- Shaxy mają świetny węch — przyznał Will. — Słyszałem, że czarownicy wykorzystują je do tropienia zaginionych. A ten zachowywał się, jakby miał określony cel. — Spojrzał ponad ramieniem Jema na żałosną postać leżącą w zaułku. - Nie znalazłeś broni?
- Znalazłem. - Jem wyjął z kieszeni przedmiot owinięty w białe płótno. - To rodzaj mizerykordii albo noża myśliwskiego. Popatrz, jakie ma cienkie ostrze.
Will wziął broń do ręki. Ostrze rzeczywiście było cienkie, .1 rękojeść zrobiono z wypolerowanej kości; jedno i drugie było poplamione zaschniętą krwią. Will zmarszczył brwi i potarł nożem o szorstki materiał rękawa, aż ukazał się symbol wypalony na klindze: dwa węże połykające nawzajem swoje ogony i tworzące idealny krąg.
- Ouroboros — stwierdził Jem, pochylając się nad nożem. -Podwójny. Jak myślisz, co to znaczy?
- Koniec świata - odparł Will, patrząc na sztylet. W kąciku jego ust zatańczył uśmieszek. — I początek.
Jem zmarszczył brwi.
- Rozumiem symbolikę, Wiliamie. Chodziło mi o to, co według ciebie oznacza obecność tego znaku na nożu.
Wiatr od rzeki zmierzwił włosy Willa. Chłopak odgarnął je z oczu niecierpliwym gestem i wrócił do studiowania sztyletu.
- To symbol alchemiczny, a nie czarowników czy Podziemnych. Zwykle oznacza ludzi, głupich Przyziemnych, którzy myślą, że zabawy z magią to bilet do bogactwa i sławy.
- Takich, którzy zwykle kończą jako stosik zakrwawionych szmat wewnątrz pentagramu — stwierdził ponurym tonem Jem.
- I takich, którzy lubią kręcić się po okolicach naszego miasta odwiedzanych przez Podziemnych. - Wytarłszy starannie chusteczką ostrze, Will schował nóż do kieszeni kurtki. - Myślisz, że Charlotte pozwoli mi poprowadzić dochodzenie?
- Uważasz, że można ci zaufać w Podziemnym Świecie? Szu-lernie, gniazda rozpusty, kobiety lekkich obyczajów...
Will uśmiechnął się, niczym Lucyfer tuż przed upadkiem z nieba.
- Sądzisz, że jutro to za wcześnie, żeby rozpocząć poszukiwania?
Jem westchnął.
- Rób, jak chcesz, Will. Zawsze tak postępujesz.
Southampton, maj
Jak sięgnąć pamięcią, Tessa zawsze kochała mechanicznego anioła. Kiedyś należał do jej matki; nosiła go aż do śmierci. Potem leżał w szkatułce na biżuterię, aż jej brat Nathaniel wyjął go pewnego dnia, żeby sprawdzić, czy nadal działa.
Anioł był wielkości małego palca Tessy: mosiężny posążek ze złożonymi brązowymi skrzydłami nie większymi od skrzydełek świerszcza. Miał delikatną metalową twarz, zamknięte oczy w kształcie półksiężyców i ręce skrzyżowane z przodu na mieczu. Cienki łańcuszek umożliwiał noszenie go na szyi jak medalion.
W środku musiał znajdować się werk, bo kiedy Tessa przystawiała go do ucha, słyszała szmer mechanizmu podobny do tykania zegarka. Nate aż krzyknął ze zdumienia, że po tylu latach urządzenie nadal pracuje. Na próżno szukał jakiegoś pokrętła, śrubki czy innego sposobu nakręcania anioła. W końcu wzruszył ramionami i oddał anioła siostrze. Od tamtej chwili Tessa nie zdejmowała go z szyi. Nawet kiedy spała, aniołek leżał na jej piersi. Jego równomierne tik-tak, tik-tak było niczym bicie drugiego serca.
Teraz, kiedy Main lawirował między innymi masywnymi parowcami, szukając miejsca w porcie, trzymała go w palcach. Nate uparł się, żeby przyjechała do Southampton zamiast do Liverpoolu, dokąd zawijała większość transatlantyków. Twierdził, że jest to dużo przyjemniejsze miasto, więc Tessę trochę rozczarował pierwszy obraz Anglii. Było szaro i ponuro. Deszcz bębnił o iglice odległego kościoła, czarny dym buchający z kominów statków zasnuwał już i tak ołowiane niebo. Na nabrzeżu czekał tłum ludzi w ciemnych ubraniach, z parasolami w rękach. Tessa wytężyła wzrok, próbując dojrzeć wśród nich brata, ale mgła i wyziewy okazały się zbyt gęste, żeby mogła odróżnić szczegóły.
Zadrżała. Wiatr wiejący od morza był przenikliwie chłodny. We wszystkich listach Nate pisał, że Londyn jest piękny, że codziennie świeci w nim słońce. Tessa pomyślała z nadzieją, że w stolicy pogoda okaże się lepsza niż tutaj, bo nie miała żadnych ciepłych ubrań oprócz wełnianego szala, który należał do ciotki Harriet, i pary rękawiczek. Sprzedała większość rzeczy, żeby zapłacić za pogrzeb ciotki, była bowiem przekonana, że brat kupi jej co trzeba, kiedy zamieszka z nim w Londynie.
Nagle rozbrzmiał okrzyk. Main o czarnym i lśniącym od deszczu kadłubie zarzucił kotwicę i teraz mniejsze jednostki sunęły z trudem po rozkołysanej szarej wodzie, żeby przewieźć bagaże i pasażerów na brzeg. Ludzie pośpiesznie schodzili ze statku, najwyraźniej zdesperowani, żeby poczuć pod stopami stały ląd. Zupełnie inaczej niż wtedy, gdy wypływali z Nowego Jorku, pomyślała Tessa. Niebo było błękitne, grała orkiestra dęta. Chyba tylko ona nie czuła wtedy radosnego podniecenia - bo jej nie miał kto pożegnać.
Kuląc się, Tessa dołączyła do wysiadającego tłumu. Krople deszczu kłuły ją w gołą głowę i szyję niczym lodowate szpileczki, dłonie w lichych rękawiczkach były lepkie i wilgotne. Na nabrzeżu zaczęła gorączkowo wypatrywać Nate'a. Przez ostatnie dwa tygodnie z nikim nie rozmawiała. Na pokładzie Maina była zdana na własne towarzystwo. Już nie mogła się doczekać, żeby wreszcie zamienić z kimś słowo.
Niestety, po jej bracie nie było nawet śladu. Na kei leżały stosy bagaży, najróżniejsze pudła i skrzynie, a nawet góry owoców i warzyw moknących w deszczu. Obok właśnie odbijał od brzegu parowiec zmierzający do Hawru. Przemoczeni marynarze uwijali się, pokrzykując do siebie po francusku. Tessa próbowała usunąć się na bok, ale omal nie rozdeptał jej tłum pasażerów, biegnących pod wiatę dworca kolejowego.
Nate'a nadal nie było nigdzie widać.
- Panna Gray? - usłyszała gardłowy głos kogoś, kto mówił z silnym akcentem.
Przed Tessą pojawił się mężczyzna - był rosły, odziany w obszerny czarny płaszcz, a na głowie miał wysoki kapelusz, którego rondo gromadziło wodę jak zbiornik na deszczówkę. Oczy miał mocno wyłupiaste, niemal jak u żaby, jego skóra wyglądała jak świeża blizna. Tessa z trudem zwalczyła odruch, by się cofnąć. Ten człowiek znał jej nazwisko, więc musiał znać również Nate'a, prawda?
Skinęła głową.
-Tak.
- Przysłał mnie pani brat. Proszę pójść ze mną.
- Gdzie jest Nate? — zapytała Tessa, ale mężczyzna już ruszył przed siebie nierównym krokiem, jakby kulał od jakiejś starej rany.
Po chwili wahania Tessa zebrała spódnice i pośpieszyła za nim.
Mężczyzna szedł szybko, lawirując wśród tłumu. Ludzie roz-stępowali się na boki, narzekając na jego maniery. Tessa musiała prawie biec, żeby za nim nadążyć. Raptem nieznajomy skręcił za stos pudeł i zatrzymał się przed dużym, lśniącym, czarnym powozem. Na boku wehikułu widniały czarne litery, ale deszcz i mgła były za gęste, by Tessa mogła je odczytać.
1 )rzwi pojazdu otworzyły się i ze środka wychyliła głowę ko-biiia. Wielki kapelusz z piórami zasłaniał jej twarz. Panna Theresa Gray?
Tessa skinęła głową. Tymczasem mężczyzna o wyłupiastych oczach pomógł pasażerce wysiąść z powozu. Za nią pojawiła się druga kobieta. Obie natychmiast otworzyły parasolki i wbiły wzrok w Tessę.
Stanowiły dziwną parę. Jedna — wysoka i chuda, o kościstej, pociągłej twarzy - miała bezbarwne włosy zebrane w kok, była odziana w suknię z jaskrawofioletowego jedwabiu. Druga kobieta - niska i pulchna, o małych, głęboko osadzonych oczach -miała duże dłonie w jasnoróżowych rękawiczkach, wyglądające jak kolorowe łapy.
- Thereso Gray, miło panią wreszcie poznać - odezwała się niższa z dwóch kobiet. — Jestem pani Black, a to moja siostra pani Dark. Pani brat przysłał nas, żebyśmy towarzyszyły pani do Londynu.
Tessa, mokra, zziębnięta i skonsternowana, mocniej otuliła się szalem.
- Nie rozumiem. Gdzie jest Nate? Dlaczego sam nie przyjechał?
- Interesy zatrzymały go w Londynie. Mortmain nie mógł się bez niego obejść. Ale brat napisał do pani list. - Pani Black podała jej zwitek papieru, mokry od deszczu.
Tessa wzięła go do ręki, rozwinęła i przeczytała. W krótkim liściku Nathaniel przepraszał ją, że nie przyjedzie do portu na spotkanie, ale zapewniał, że ze spokojnym sercem powierza ją opiece pani Black i pani Dark. „Nazywam je Mrocznymi
Siostrami, Tessie, z oczywistych powodów, a im najwyraźniej! podoba się to określenie!". Wyjaśniał również, że są to jego go-' spodynie i jednocześnie zaufane przyjaciółki, na których może całkowicie polegać.
Te słowa ją przekonały. List z pewnością napisał Nate. Poznała charakter jego pisma, a poza tym nikt inny nie nazywał jej Tessie. Przełknęła ślinę, wsunęła liścik do rękawa i odwróciła się do sióstr.
- Dobrze — powiedziała, zwalczywszy uczucie rozczarowania. Nie mogła się już doczekać, żeby zobaczyć brata. - Wezwiemy tragarza po mój kufer?
- Nie trzeba, nie trzeba. - Wesoły ton pani Dark przeczył jej ściągniętym rysom. - Już wysłałyśmy go przodem. I tak nie zmieściłby się w powozie. - Pstryknęła palcami, a kiedy na ten znak wyłupiasty mężczyzna wskoczył na siedzenie woźnicy, położyła dłoń na ramieniu Tessy. - Chodź, dziecko. Schowajmy się przed deszczem.
Kiedy Tessa ruszyła w stronę powozu, popędzana kościstym uściskiem pani Dark, mgła się podniosła, odsłaniając złoty malunek na drzwiach pojazdu. Słowa „Klub Pandemonium" wiły się misternie wokół dwóch węży, które połykały nawzajem swo...
ela.r