CLIVE BARKER Cabal nocne plemię Częć I SZALENIEC Urodziłam się żywa. Czyż to nie wystarczajšca kara? MARY HENDRICKSON na swoim procesie o ojcobójstwo Rozdział I PRAWDA Sporód wszystkich pochopnych, nocnych obietnic dawanych w imię miłoci, żadna - jak to wiedział teraz Boone - nie daje takiej gwarancji złamania, jak: Nigdy de nie opuszczę. Jeli czas nie zabierze ci czego sprzed nosa, reszty dokonajš okolicznoci. Bezcelowe jest mieć nadzieję na co innego: bezcelowe marzenie, że w gruncie rzeczy wiat chce dla ciebie dobrze. Wszystko, co ma jakš wartoć, wszystko, czego kurczowo się trzymasz, by nie zwariować, zgnije lub zostanie zabrane w ostatecznym rozrachunku, a pod tobš rozstšpi się otchłań, tak jak teraz pod Booneem, i nagle, bez wyjanienia - przepadłe! - Id do diabła - albo gorzej: - zostańmy przyjaciółmi - i tyle. Nie zawsze był takim pesymistš. Kiedy - całkiem nie -tak dawno - czuł, jak gdyby ciężar jego duchowej udręki się zmniejszył. Mniej rzutów psychotycznych, mniej dni, kiedy wolałby sobie raczej podcišć żyły niż czekać na następnš dawkę leków. Wydawało się, że będzie szczęliwy. Ta nadzieja spowodowała włanie jego wyznanie miłoci, to: Nigdy cię nie opuszczę, wyszeptane do ucha Lori, gdy leżeli na wšskim łóżku. Ich życie miłosne, jak tyle innych spraw między nimi, obfitowało w problemy. Gdy jednak inne kobiety zrywały z nim, nie wybaczajšc mu jego klęski, ona, na przekór, mówiła, że majš dużo czasu, aby wszystko się ułożyło - cały czas wiata. - Jestem z tobš, dopóki chcesz, żebym była,- zdawała się mówić jej cierpliwoć. Nikt nigdy nie zaproponował mu takiego zwišzku, toteż chciał ofiarować co w zamian. To były słowa: Nigdy cię nie opuszczę. Tak było. Wspomnienie jej skóry, niemal wiecšcej w mroku pokoju, i odgłosu jej oddechu, gdy wreszcie zasypiała u jego boku - wszystko to wcišż chwytało go za serce i ciskało aż do bólu. Tęsknił za tym, by się od tego uwolnić - i od pamięci, i od słów, bo teraz okolicznoci zabrały wszelkš nadzieję na spełnienie. Nie dało się jednak zapomnieć. To trwało i zadręczało go jego własnš słabociš. Niewielkš pociechę stanowił fakt, że ona - wiedzšc to, co musiała o nim wiedzieć - będzie się starała wymazać wszystko z pamięci; i że z czasem uda się jej to. Miał tylko nadzieję, że zrozumie, jak bardzo nie znał samego siebie, czynišc tę obietnicę. Nigdy nie zaryzykowałby tego bólu, gdyby wštpił, iż w końcu wyzdrowienie znalazło się w zasięgu ręki! nij dalej! Decker zniszczył te złudzenia w dniu, kiedy zamknšł na klucz drzwi gabinetu, zacišgnšł żaluzje przed blaskiem wiosennego słońca w Albercie i, głosem ledwie dononiejszym niż szept, powiedział: - Boone, mylę, że znalelimy się w strasznym kłopocie, ty i ja. Drżał, i Boone to widział - fakt trudny do ukrycia przy tak potężnym ciele. Decker miał posturę człowieka, który podczas gimnastyki usuwa z potem cały swój codzienny Angst. Nawet szyte na miarę garnitury, zawsze połyskliwie czarne, nie mogły ujarzmić jego ogromu. To dlatego na poczštku ich współpracy Boone nie mógł się powstrzymać od uszczypliwoci; czuł się oniemielony fizycznš i umysłowš przewagš doktora. Teraz widział słabe punkty siły, której się bał. Decker był Opokš; był Rozumem; był Spokojem. Jego niepokój kwestionował wszystko, co Boone wiedział o tym człowieku. - Co jest nie tak? - spytał Boone. - Siadaj, dobrze? Siadaj, a ja ci opowiem. Boone zrobił, co mu kazano. W tym gabinecie Decker był panem. Doktor odchylił się w tył w skórzanym fotelu i oddychał przez nos, kšciki zaciniętych ust opucił. - Proszę mi powiedzieć... - odezwał się Boone. - Od czego zaczšć? - Od czegokolwiek. - Sšdziłem, że twój stan się polepsza - stwierdził Decker. - Naprawdę tak sšdziłem. Obaj tak sšdzilimy. - Ja wcišż tak uważam - powiedział Boone. Decker lekko potrzšsnšł głowš. Umysł miał godny podziwu, lecz w niewielkim stopniu uzewnętrzniały to jego cinięte rysy, może poza oczami, które w tej chwili nie patrzyły na pacjenta, a na stół między nimi. - Zaczšłe mówić podczas naszych sesji - cišgnšł Decker - o zbrodniach, które, twoim zdaniem, popełniłe. Pamiętasz co z tego? - Wie pan, że nie. Transy, w jakie wprawiał go Decker, były na to zbyt głębokie. - Pamiętam tylko wtedy, gdy puszcza pan tamy z sesji. - Nie odtworzę ci żadnej z tych tam - stwierdził Decker. - Skasowałem je. - Dlaczego? - Ponieważ... Boję się, Boone. O ciebie - przerwał. - Może o nas obu. W Opoce zarysowała się szczelina i Decker nie mógł zrobić nic, aby jš ukryć. - Co to za zbrodnie? - spytał Boone na próbę. - Morderstwa. Opowiadałe o nich obsesyjnie. Najpierw sšdziłem, że to tylko zbrodnie urojone. Zawsze była w tobie jaka gwałtownoć. - A teraz? - Teraz obawiam się, że je naprawdę popełniłe. Zapadła długa cisza, kiedy Boone badał Deckera - bardziej zaintrygowany niż wciekły. Żaluzje nie zostały zacišgnięte do końca. Promień słońca padł na niego i na stół między nimi. Na szklanej powierzchni stała butelka wody destylowanej, dwa kubki i duża koperta. Decker pochylił się do przodu i podniósł jš. - To, co teraz robię, jest prawdopodobnie samo w sobie przestępstwem - powiedział Booneowi. - Tajemnica lekarska to jedna rzecz, ukrywanie zabójcy - druga. Ale jaka częć mojej osoby wcišż ma, na Boga, nadzieję, że to nieprawda. Były postępy w leczeniu. Razem to osišgnęlimy. Chcę wierzyć, że jeste zdrowy. - Jestem zdrowy. Zamiast odpowiedzi, Decker rozdarł kopertę. - Chciałem, żeby spojrzał na to - mówił wsuwajšc dłoń do rodka i wycišgajšc plik fotografii na wiatło dzienne. - Ostrzegam cię, nie sš przyjemne. Położył je po zastanowieniu tak, że Boone mógł na nie spojrzeć. Jego ostrzeżenie miało sens. Zdjęcie na wierzchu pliku podziałało jak wstrzšs. Na jego obliczu pojawił się strach, jakiego nie znał, odkšd znalazł się pod opiekš Deckera. Sam widok na fotografii mógł doprowadzić do opętania. Mozolnie budował mur wokół siebie, by schronić się przed niebezpieczeństwem powrotu do szaleństwa, cegła za cegłš, ale teraz zatrzšsł się on i groził zawaleniem. - To tylko zdjęcie. - Zgadza się - odparł Decker. - To tylko zdjęcie. Co widzisz? - Zmarłego człowieka. - Zamordowanego człowieka - Tak. Zamordowanego człowieka. Nie po prostu zamordowanego; zaszlachtowanego. W furii cięć i pchnięć wyršbano z niego życie; krew wyciekała na ostrze, które zdruzgotało mu szyję, zniszczyło twarz; wyciekła na ciany. Miał na sobie tylko szorty, więc rany na ciele dawały się łatwo policzyć, mimo krwi. Boone to teraz zrobił, aby jako bronić się przed ogarniajšcš go zgrozš. Nawet tu, w tym pokoju, gdzie doktor wyrzebił inne ja swego pacjenta, Boone nigdy nie dusił się ze strachu tak,, jak w tej chwili.- Poczuł jak niadanie, albo l kolacja, podnoszš mu się do gardła wbrew jego woli. Gówno w ustach, jak brud jego czynu. Licz rany, mówił do siebie, udawaj, że to koraliki na liczydle. Trzy, cztery, pięć w brzuch i pier; jedna szczególnie postrzępiona, bardziej rozdarcie niż rana, tak szeroka, że wnętrznoci mężczyzny wydostały się na zewnštrz. Jedna na ramieniu, jeszcze dwie. I potem twarz, zniszczona przez cięcia. Tak wiele, że ich liczbę trudno było ustalić, nawet gdyby obserwator bardzo się starał. Sprawiły, że ofiary nie dawało się rozpoznać: oczy wydłubane, wargi wydarte, nos posiekany. - Dosyć? - odezwał się Decker, jak gdyby to wymagało pytania. - Tak. - Jest tu o wiele więcej do oglšdania. Odsłonił drugie zdjęcie, pierwsze kładšc obok. Tym razem kobieta, rozwalona na sofie, a górna i dolna częć jej ciała skręcone były pod kštem, jakiego się nie spotyka. Chociaż przypuszczalnie nie miała nic wspólnego z pierwszš ofiarš, to rzenik postarał się o to, by było między nimi jakie ohydne podobieństwo. Ten sam brak warg, ten sam brak oczu. Zrodzeni z różnych rodziców, stali się rodzeństwem w mierci, zdruzgotani tš samš rękš. I ja jestem ich ojcem? - zapytał siebie niemo Boone. Nie - odpowiedziało jego wnętrze. - Ja tego nie zrobiłem. Dwie rzeczy powstrzymywały go przed głonym zaprzeczeniem. Po pierwsze wiedział, że Decker nie narażałby na niebezpieczeństwo zakłócenia równowagi psychicznej pacjenta, gdyby nie miał ku temu poważnych powodów. Po drugie - zaprzeczenie było bezwartociowe, skoro obaj wiedzieli, jak łatwo umysł Boonea oszukiwał sam siebie w przeszłoci. Jeli był odpowiedzialny za te okropnoci, nie mógł mieć pewnoci, że o tym wie. Milczał zatem, nie omielajšc się podnieć wzroku na Deckera ze strachu, że zobaczy Opokę roztrzaskanš. - Następne? - zaproponował Decker. - Jeli musimy. - Musimy. Odsłonił trzeciš fotografię i czwartš, wykładajšc zdjęcia na stole, jak karty we wróżbie tarota, tyle że każda z nich była kartš mierci. W kuchni na tle otwartych drzwi lodówki. W sypialni, obok lampy i budzika. Na szczycie schodów; przy oknie. Ofiary w różnym wieku, różnych ras; mężczyni, kobiety i dzieci. Jakikolwiek maniak to zrobił - nie przebierał. Po prostu cinał życia, tam, gdzie je znalazł. Nie szybko, nie metodycznie. Pokoje, w których umarli ci ludzie, wyranie przekazywały testament, w jaki sposób zabójca, w dobrym humorze, igrał z nimi. Poprzesuwane meble, jak gdyby potykali się, by uniknšć coup de grace, krwawe odciski zostawione na cianach. Jeden stracił palce, być może chwytajšc za ostrze; większoć straciła oczy. Nikt jednak nie uciekał, bez względu na opór, jaki stawiał. Wszyscy wreszcie padali, zaplštani w swojš bieliznę lub szu...
ssonja