Suzanne Enoch
Guwernantka
Kay Zerby
Carol Zukoski
Helen Kinsey
Jimowi Drummondowi
Uczyliście, inspirowaliście, dzieliliście się radością ze zdobywania wiedzy, poznawania literatury i życia.
Moim nauczycielom z miłością i wdzięcznością.
1
Lucien Balfour, szósty earl Kilcairn Abbey, stał oparty o jedną z marmurowych kolumn znajdujących się przed wejściem do Balfour House, ćmił cygaro i obserwował gromadzące się chmury burzowe.
- Czuję, że zbliża się coś niedobrego - mruknął do siebie.
Niebo nad zachodnim Londynem było ciemne i posępne, ale to nie burza psuła hrabiemu nastrój. Czekało go coś dużo bardziej nieprzyjemnego: wkrótce miał powitać w swoim domu służkę szatana i jej matkę.
Nad dachami Mayfair zahuczał pierwszy grzmot. Jednocześnie otworzyły się frontowe drzwi rezydencji.
- O co chodzi, Wimbole?
- Prosił mnie pan, milordzie, żeby pana powiadomić, kiedy minie trzecia - odparł kamerdyner swym zwykłym monotonnym głosem. - Właśnie wybiła na zegarze.
Lucien wypuścił z ust kółko dymu. Natychmiast porwał je silny podmuch.
- Sprawdź, czy okna w gabinecie są zamknięte, i podaj panu Mullinsowi szklaneczkę whisky. Sądzę, że niebawem będzie jej potrzebował.
- Jak pan każe, milordzie.
W chwili gdy pierwsze krople deszczu zaczęły padać na płytkie granitowe stopnie, w Grosvenor Street z turkotem wjechała karoca i skręciła ku Balfour House. Lucien po raz ostatni zaciągnął się cygarem, zgasił je o kolumnę i wyrzucił, klnąc cicho pod nosem. Diablice umiały wybrać stosowny moment.
Frontowe drzwi otworzyły się ponownie. Sześciu lokajów w liberiach oraz Wimbole stanęło w rzędzie za panem domu. Wielki czarny pojazd zakołysał się i zatrzymał u stóp schodów. Tuż za nim stanął drugi, znacznie skromniejszy.
Kamerdyner i pozostali służący wysunęli się naprzód, a ich miejsce zajął pan Mullins.
- Milordzie, pozwolę sobie jeszcze raz wyrazić podziw, że tak sumiennie wypełnia pan obowiązki rodzinne.
Lucien zerknął na doradcę.
- Dwóch ludzi podpisało przed śmiercią jakiś papier, a ja teraz muszę ponosić konsekwencje. Wpadłem w pułapkę, więc proszę mnie nie chwalić za to, czego nie mogłem uniknąć.
- Mimo wszystko, milordzie… - Mullins urwał na widok pierwszego gościa i po chwili wykrztusił: - O, Boże!
- Bóg nie ma z tym nic wspólnego - rzucił cicho hrabia.
Fiona Delacroix skinęła niecierpliwie na kamerdynera, żeby podał jej laskę. Nie zważała na deszcz, ale sądząc po rozmiarach kapelusza nasadzonego na jasnorude czy też raczej pomarańczowe włosy, mogła jeszcze się nie zorientować, że pada. Zebrała obszerne różowe spódnice i ruszyła ku schodom.
- Lucienie! Jakież to do ciebie podobne, że zwlekałeś do ostatniej chwili, żeby po nas przysłać. Już zaczęłam myśleć, że chcesz, byśmy całe lato tkwiły w naszej ponurej samotni.
Tymczasem woźnice weszli na dachy powozów i zaczęli podawać lokajom kufry. Zerknąwszy na góry bagażu, Lucien doszedł do wniosku, że będzie musiał oddać gościom jeszcze jeden pokój na garderobę. Pochylił się nad dłonią w rękawiczce.
- Ciociu Fiono, mam nadzieję, że podróż z Dorsetshire była przyjemna?
- Nie! Dobrze wiesz, jak podróżowanie wpływa na moje nerwy. Gdyby nie droga Rose, nie wiem, czy dotarłabym tu żywa. - Odwróciła się ku pojazdowi. - Rose! Chodź do nas! Pamiętasz swojego kuzyna Luciena, prawda, kochanie?
Z wnętrza czarnego powozu dobiegł stłumiony głos:
- Nie wysiądę, mamo.
Kobieta uśmiechnęła się promiennie.
- Oczywiście, że wysiądziesz, moja droga. Twój kuzyn czeka.
- Przecież pada.
Uśmiech Fiony pierzchł.
- Tylko troszeczkę.
- Deszcz zniszczy mi suknię.
Balfour powoli tracił cierpliwość. Testament wuja nie wymagał od niego aż takich poświęceń jak nabawienie się zapalenia płuc.
- Rose!
- Dobrze, już dobrze.
Diablę wcielone - jak określał kuzynkę od ostatniego spotkania, kiedy jako siedmiolatka rzuciła się z wrzaskiem na ziemię, bo nie pozwolono jej wsiąść na kucyka - wyłoniło się z powozu w chmurze koronek i falbanek w takim samym wściekle różowym kolorze jak bombiasta suknia jej matki.
Rose Delacroix dygnęła, wskutek czego zakołysały się złote loki okalające jej twarz.
- Milordzie - szepnęła, trzepocząc długimi rzęsami.
- Kuzynko Rose. - Lucien aż się wzdrygnął na myśl, że jakiś przedstawiciel jego płci mógłby wziąć ją za anioła. - Obie wyglądacie bardzo kolorowo tego szarego popołudnia. Lepiej wejdźmy do domu.
- To jedwab i tafta - zaszczebiotała ciotka Fiona, poprawiając córce bufiasty rękaw. - Kosztowały dwanaście funtów każda i przybyły prosto z Paryża.
- A flamingi z Afryki.
Jak na niego komentarz był łagodny, ale w niebieskich oczach kuzynki zalśniły łzy. Lucien stłumił westchnienie.
- Jemu nie podoba się moja suknia, mamo - powiedziała dziewczyna płaczliwie. Broda jej drgała. - A panna Brookhollow mówi, że jest śliczna!
Rano hrabia powziął silne postanowienie, że będzie zachowywał się grzecznie, przynajmniej do końca dnia, skończyło się jednak na dobrych intencjach.
- Kto to jest panna Brookhollow?
- Guwernantka Rose. Ma doskonale rekomendacje.
- Od kogo? Od ekipy cyrkowej?
- Mamo!
Lucien skrzywił twarz.
- Dobry Boże! - mruknął pod nosem. - Wimbole, zanieś bagaże do pokojów. - Przeniósł wzrok na ciotkę. - Czy wszystkie wasze stroje są takie… barwne?
- Ledwo przyjechałyśmy, a już nas obrażasz! Drogi Oscar nigdy by na to nie pozwolił. Co za okrucieństwo!
- Drogi wuj Oscar nie żyje, ciociu Fiono. Nie moja wina, że on i mój ojciec uknuli spisek.
- Uknuli spisek? - powtórzyła pani Delacroix głosem, który mógłby roztrzaskać kryształ. - To twój rodzinny obowiązek! Obowiązek!
- Dlatego właśnie tutaj jesteście. - Ruszył po schodach. Nie miał zamiaru dłużej moknąć na deszczu. - I to tylko do czasu, aż ona… - wskazał palcem na szlochającą kuzynkę - …wyjdzie za mąż. Wtedy ktoś inny przejmie moje obowiązki.
- Lucienie!
Zerknął na Rose.
- Czy to panna Brookhollow uczy cię, jak osiągnąć sukces towarzyski?
- Tak. Oczywiście.
- Świetnie. Panie Mullins!
Prawnik wychynął zza marmurowej kolumny.
- Tak, milordzie.
- Droga panna Brookhollow zapewne ukrywa się w drugim powozie. Proszę jej dać dwadzieścia funtów i odprawić. Przy okazji może jej pan udzielić wskazówek, jak dotrzeć do najbliższego sklepu z osobliwościami. Potem proszę zamieścić w "London Timesie" ogłoszenie, że poszukuje się damy do towarzystwa i guwernantki dla pewnej uroczej panienki. Osoby biegłej w muzyce, francuskim, łacinie, modzie i…
- Jak śmiesz, Kilcairn! - krzyknęła ciotka Fiona.
- …etykiecie. Niech zgłaszają się osobiście pod ten adres. Tylko żadnych nazwisk. Nie chcę, by cały świat się dowiedział, że moja kuzynka ma wygląd pudla i obycie mleczarki. Nikt o zdrowych zmysłach nie wprzęgnie się z nią w małżeńskie jarzmo.
- Tak, milordzie - powiedział pan Mullins z ukłonem.
Lucien zostawił oburzone kobiety i wszedł do domu. Ból głowy, który dokuczał mu od rana, jeszcze się nasilił. Szkoda, że nie kazał Wimbole'owi podać sobie whisky.
Na szczycie schodów zatrzymał się i oparł przemoczone plecy o mahoniową balustradę. Na ścianie wisiał rząd portretów, stanowiących część bogatej kolekcji Kilcairn Abbey. Rogi dwóch z nich przewiązane były czarnymi wstążkami. Jeden przedstawiał Oscara Delacroix, przyrodniego brata jego matki. Ledwo znał tego człowieka, a lubił jeszcze mniej. Po chwili przeniósł wzrok na drugi obraz.
James Balfour, jego najbliższy krewny, zmarł ponad rok temu, więc wstążkę należałoby już usunąć. Wciąż przypominała Lucienowi o tym, w jakiej sytuacji znalazł się przez kuzyna.
- Do diaska! - zaklął bez złości.
Kilcairn Abbey powinien odziedziczyć James. Niestety jego młodzieńcza żądza przygód fatalnie zbiegła się w czasie z żądzą władzy Napoleona Bonaparte. W rezultacie tytuły, ziemie i bogactwo Balfourów miały przypaść potomstwu rozkapryszonej dziewczyny, całkowicie pozbawionej klasy i gustu. Ujrzawszy ją znowu po latach, Lucien postanowił, że do tego nie dopuści.
I tak przedwczesna śmierć wszystkich męskich krewnych zmusiła go do powzięcia decyzji, przed którą do tej pory usilnie się wzbraniał. Earl Kilcairn Abbey potrzebował spadkobiercy, a co za tym idzie - żony. Najpierw jednak musiał wypełnić zobowiązania wobec Rose Delacroix i jej matki.
Alexandra Beatrice Gallant wysiadła z dorożki i poprawiła płaszcz. Wysoki kołnierzyk niebieskiej przedpołudniowej sukni uwierał ją w szyję, lecz dobrze wiedziała, jakie cuda może zdziałać konserwatywny wygląd i sposób bycia. W ciągu ostatnich pięciu lat odbyła wiele rozmów w sprawie pracy. A teraz szczególnie jej potrzebowała.
Za nią wyskoczył na ulicę biały terier Szekspir, jej najwierniejszy towarzysz. Gdy dorożkarz włączył się w nieduży o tej porze ruch, spojrzała w górę i w dół Grosvenor Street.
- Więc to jest Mayfair - powiedziała do siebie, przyglądając się monumentalnym fasadom domów.
W przeszłości nieraz pracowała u ziemiaństwa i drobnej szlachty, ale ich domy nie mogły się równać z pałacami, które teraz zobaczyła. Mayfair, ulubiona dzielnica angielskich bogaczy i szlachetnie urodzonych, w niczym nie przypominała reszty hałaśliwego, zatłoczonego i brudnego Londynu. Już wcześniej, z okna dorożki, wypatrzyła w Hyde Parku przyjemne alejki spacerowe dla siebie i Szekspira. Chętnie przyjęłaby tu posadę, pod warunkiem, że młoda dama i jej matka nie będą odludkami.
Wyjęła z kieszeni złożoną gazetę i jeszcze raz odczytała adres, po czym wzięła do ręki smycz i ruszyła ulicą.
- Chodź, Szekspir.
Czekała ją druga rozmowa tego dnia i dziewiąta w tym tygodniu, a została jeszcze jedna w Cheapside. Jeśli do niedzieli nikt jej nie zatrudni w Londynie, będzie musiała zużyć skromne oszczędności i pojechać na północ. Może w Yorkshire jeszcze o niej nie słyszeli, choć ostatnio odnosiła wrażenie, że w domach, gdzie potrzebowano guwernantki albo damy do towarzystwa, wszyscy już znali każdy szczegół jej życia. Najlepsze, czego się teraz spodziewała, to uprzejma odmowa.
- To tutaj, dwadzieścia pięć.
Zatrzymała się i obrzuciła wzrokiem okazałą rezydencję, stojącą na końcu krótkiego podjazdu. Pół setki okien wychodziło na ulicę, od wschodu znajdował się nieduży ogród, po zachodniej stronie biegła droga dla powozów. Dom niczym się nie wyróżniał spośród sąsiednich imponujących budowli. Na razie dobrze.
Wzięła głęboki oddech i ruszyła na tyły pałacu.
Wspięła się po trzech schodkach do kuchennego wejścia. Drzwi otworzyły się, nim zdążyła zapukać.
- Dzień dobry. - W progu stał wysoki, chudy mężczyzna w nieskazitelnej złoto-czarnej liberii. Szron na skroniach przydawał mu dostojeństwa. - Pani z ogłoszenia, jak sądzę?
- Tak, ja…
- Tędy, panienko.
Kamerdyner okręcił się na pięcie, nawet nie zerknąwszy na psa. Alexandra ruszyła za nim przez ogromną kuchnię i dwa długie korytarze. Gdy służący wprowadził ją do przestronnego gabinetu mieszczącego się pod krętymi schodami z mahoniu, rozejrzała się z ciekawością. Dostrzegła wysmakowane obrazy artystów tak znanych, jak Lawrence i Gainsborough, dalekowschodnie rzeźby z kości słoniowej i lśniącego hebanu, pozłacany gzyms biegnący wzdłuż ścian pod samym sufitem. Po chwili obserwacji doszła do wniosku, że gustownie urządzona, elegancka rezydencja zupełnie nie wygląda na dom młodej kobiety.
- Proszę tu zaczekać, panienko.
Alexandra skinęła głową i podeszła do kominka, żeby ogrzać sobie ręce. Na półce stał rzeźbiony słoń. Ostrożnie dotknęła gładkiej hebanowej nogi.
W tym momencie na schodach zadudniły kroki. Pospiesznie usiadła na krześle przed wielkim mahoniowym biurkiem. Jej twarz przybrała wyraz powagi i profesjonalizmu. Gdy jednak chwilę później drzwi się otworzyły, zapomniała dobrze wyćwiczonej przemowy o swoim doświadczeniu i pochlebnych referencjach.
Najpierw jej uwagę przyciągnęły jasnoszare oczy pod ciemnymi brwiami. Potem objęła wzrokiem resztę. Mężczyzna był wysoki i szczupły, lecz atletycznie zbudowany. Miał ciemne kręcone włosy, wydatne, arystokratyczne kości policzkowe i bezwstydnie zmysłowe usta. Stał bez ruchu przez kilka długich sekund.
- Szuka pani posady guwernantki? - zapytał w końcu głębokim głosem, od którego przeszedł ją dreszcz.
- Ja… - Skinęła głową. - Tak.
- Jest pani przyjęta.
2
- Przyjęta?
Lucien zamknął drzwi, dziwnie poruszony. Dobry Boże, ona jest urocza.
- Tak. Kiedy może pani zacząć?
- Ale… nie widział pan jeszcze moich referencji, nie zna kwalifikacji, nawet nazwiska.
Zważywszy na jej konserwatywny strój i sztywną postawę, na pewno by ją spłoszył, mówiąc, że w zupełności wystarczają mu kwalifikacje, które sam zdążył dostrzec. Nagle zauważył jakiś ruch. Spojrzał w dół i zobaczył małego białego teriera, węszącego pod jego biurkiem. Uniósł brew.
- To pani pies?
Alexandra pociągnęła za smycz. Szekspir usiadł przy nodze.
- Tak. Jest bardzo dobrze ułożony, zapewniam pana.
Lucien, który tymczasem odzyskał panowanie nad sobą, obszedł zwierzę i usiadł na krawędzi biurka.
- Nie musi mnie pani o wszystkim zapewniać. Już ma pani tę pracę, panno…
- Gallant. Alexandra Beatrice Gallant.
- Bardzo dostojne nazwisko, panno Gallant.
Zachwycający rumieniec ubarwił kremowe policzki kobiety.
- Dziękuję. - Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej plik papierów. - Oto moje referencje.
Nachylił się i wziął od niej dokumenty, muskając palcami delikatną skórę białych rękawiczek.
- Skoro pani nalega.
Odłożył zaświadczenia, nawet nie rzuciwszy na nie okiem. Wolał podziwiać siedzącą przed nim wysoką, elegancką boginię.
- Owszem, nalegam. Nie zechciałby ich pan przejrzeć, zanim da mi pan posadę?
Na pewno potrafiłby znaleźć jej dużo ciekawsze zajęcia.
- Wolałbym raczej panią przeegzaminować.
Rumieniec się pogłębił.
- Słucham?
W tym momencie Lucien doszedł do wniosku, że kobieta wcale nie udaje naiwnej. I zupełnie nie ma pojęcia, kim on jest. Dzięki Bogu.
- Z doświadczenia wiem, że referencje zawsze są doskonałe, a więc bezużyteczne. Wolę sięgnąć do źródeł. - Podparł dłonią podbródek i uśmiechnął się. Miał nadzieję, że nie wygląda jak drapieżnik, choć tak właśnie się czuł. - Proszę mi opowiedzieć o sobie.
Panna Gallant wygładziła spódnicę wprawnym i zarazem bardzo kobiecym ruchem.
- Oczywiście. W ciągu ostatnich pięciu lat byłam guwernantką i damą do towarzystwa w wielu domach. Jestem uważana za bardzo kompetentną. - Uniosła brodę, najwyraźniej szykując się do wygłoszenia przygotowanej przemowy. - Najbardziej lubię uczyć dorastające panienki. Ja…
- Hm. Wolałbym, żeby moja była trochę bardziej dojrzała.
- Ile ma pani lat, panno Gallant?
Zmierzyła go wzrokiem. W jej oczach po raz pierwszy pojawił się cień.
- Dwadzieścia cztery.
Patrząc na cerę delikatną i nieskazitelną jak u dziecka, dałby jej rok albo dwa lata mniej.
- Proszę mówić dalej.
- W ogłoszeniu była mowa o siedemnastoletniej dziewczynie. To pańska siostra?
- Dobry Boże, nie. - Irytacja wzięła górę nad pożądaniem… na chwilę. - Jestem kuzynem małej diablicy i takie pokrewieństwo w zupełności mi wystarczy.
Nie wyglądała na zgorszoną jego uwagami, ale najwyraźniej czekała na wyjaśnienie. Jeśli jest ciekawa, niech sama pyta. Już ją zatrudnił, a ona nadal upierała się przy głupiej rozmowie kwalifikacyjnej.
- Mogłabym poznać więcej szczegółów? - odezwała się w końcu. - W ogłoszeniu nie było pańskiego nazwiska. Nie wiem, jak mam się do pana zwracać.
Powoli zaczerpnął oddechu. Cóż, prędzej czy później i tak się dowie.
- Lucien Balfour, lord Kilcairn.
Kobieta zbladła.
- Earl Kilcairn Abbey?
Zachował spokój, choć instynkt nakazywał mu skoczyć do drzwi, żeby uniemożliwić jej ucieczkę.
- Słyszała pani o mnie.
Alexandra Gallant odchrząknęła i przyciągnęła do siebie pieska.
- Tak. - Zgarnęła papiery z biurka i wstała. - Przepraszam, że źle zrozumiałam pańskie ogłoszenie, ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że brzmiało całkiem… Do widzenia, milordzie.
Szybkim krokiem ruszyła do wyjścia. Lucien wbił wzrok w smukłe plecy.
- Zwykle nie daję ogłoszeń do "Timesa", że szukam kochanki, jeśli o to pani chodzi - oświadczył suchym tonem. - Ale przyznaję pani punkt za wyraz szczerego przerażenia na twarzy. Nie najlepszy, jaki widziałem, ale ujdzie.
Panna Gallant zatrzymała się i odwróciła.
- Ujdzie?
Przynajmniej zyskał jej uwagę.
- W zeszłym tygodniu pewien tłusty babsztyl zemdlał, gdy skojarzył, kim jestem. Trzeba było Wimbole'a i dwóch najtęższych lokajów, żeby ją stąd wywlec. - Pochylił się do przodu. - To uczciwa i bardzo dobrze płatna posada, ale jeśli zamierza pani dostać waporów na dźwięk mojego nazwiska, proszę lepiej sobie iść, i to z największym pośpiechem.
- Nigdy w życiu nie zemdlałam - odparła dumnie. - A zwłaszcza nie byłabym na tyle nierozsądna, żeby zrobić to w pańskiej obecności.
- Aha - mruknął z krzywym uśmiechem. Już od dawna tak dobrze się nie bawił. - Myśli pani, że bym panią wykorzystał?
Na jej twarz wrócił uroczy rumieniec.
- Słyszałam o panu gorsze rzeczy, milordzie.
Lucien potrząsnął głową.
- Wolę, jak obie zainteresowane strony są w pełni przytomne. Więc rezygnuje pani z posady? Może powinienem dodać, że jest płatna dwadzieścia funtów miesięcznie. - Albo więcej, jeśli tyle nie wystarczy.
Panna Gallant zacisnęła pięści, gniotąc plik referencji.
- Milordzie, to niedorzeczne! Nic pan o mnie nie wie!
- Wiem o pani dostatecznie dużo - stwierdził, wskazując na krzesło, które przed chwilą opuściła. - Będziemy kontynuować?
Rozprostowała ramiona i usiadła, kładąc torebkę na kolanach, gotowa do ucieczki.
- Co pan o mnie wie?
- Że ma pani cudowne oczy. Jak określiłaby pani ich kolor?
Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Nie sądzę, żeby kolor oczu przesądzał o kompetencjach guwernantki i damy do towarzystwa.
- Hm. Prawie niebieskie, ale niezupełnie - zastanawiał się na głos, ignorując jej protest. - I również nie całkiem zielone. Nie serpentynowe ani szmaragdowe. Chyba turkusowe.
- Widzę, że zna się pan na kamieniach szlachetnych, milordzie. - Opuściła wzrok, udając, że rozplątuje smycz. - Czy możemy wrócić do warunków zatrudnienia?
- A włosy? - mówił dalej, nie zbity z tropu. Przekrzywił głowę. - Brąz, ale jasny. Przetykany złotem. Tak, to dobry opis, ale może trafniejsze byłoby określenie "spłowiałe od słońca".
- Milordzie, co z moją pracą? - zniecierpliwiła się panna Gallant.
Lucien wyciągnął rękę. Po chwili wahania podała mu papiery.
- Póki moja kuzynka nie wyjdzie za mąż, będzie mieszkać wraz z matką pod moich dachem - zaczął, kartkując referencje, choć zupełnie go nie obchodziła ich treść. - Potrzebuję kogoś, kto się nią zajmie, bo bardzo brakuje jej ogłady. Do tej pory miała trzy guwernantki. Ostatnią zwolniłem wczoraj rano.
- Biedna dziewczyna pewnie jest zdruzgotana.
- Pierwszą damę do towarzystwa przyjąłem tydzień temu. Wątpię, czy zapamiętała ich nazwiska, jeśli w ogóle jest zdolna do przyswojenia czegokolwiek.
Spojrzenie kobiety stało się czujniejsze.
- Zatrudnił pan trzy guwernantki w ciągu siedmiu dni?
- Tak. Piekielna strata czasu. Właśnie dlatego postanowiłem spróbować innej taktyki.
Zdecydował się na nią przed pięcioma minutami, lecz Alexandra Gallant nie musiała tego wiedzieć.
- Aha.
- Postawię sprawę jasno. Moja ciotka jest szatanem, a kuzynka Rose wcieleniem piekła na ziemi. Testament wuja oraz klauzula w ostatniej woli mojego ojca nakładają na mnie obowiązek wydania jej za mąż, jeśli nie chcę utrzymywać krewniaczek do końca życia. Każda ze starych jędz, pani poprzedniczek, mogłaby nauczyć ją łaciny. Niektóre z nich pewnie były dziećmi w czasach panowania Cezara.
...
ograzyna