Bialolecka Ewa - Roza Selerbergu.rtf

(731 KB) Pobierz

Ewa Białołęcka

 

Róża Selerbergu

 


Mirrielczykom z podziękowaniem za LIB,

wilkołąka i nieustanną inspirację.

WJO!

 


Część I:

 

Selerbergiada


Róża Selerbergu,

czyli romans psychodeliczny

 

 

dedykuję Mithianie z podziękowaniem za pomoc językową

 

 

Selerberg był zamkiem małym, ale bardzo przyzwoitym i z zasadami, co oznaczało, że posiadał wystarczająco dużo „zamkowatości”, żeby byle chłystek w hełmie przerobionym z garnka i drucianej kolczudze (czyli zrobionej z drutu na drutach przez zapobiegliwą mamusię, jak to bywało zwyczajem w okolicy) nie bałaganił mu pod bramami. Wieżę miał jedną, ale za to strzelistą jak się patrzy, fosę należycie głęboką i wysypaną na dnie ładnie zagrabionym piaseczkiem, bramę z kratownicą – co prawda się nie opuszczała, ale była naprawdę bardzo dobrą atrapą, choć nieco przykrótką, i landgraf von Selerberg za owe pół kraty zapłacił kowalowi pół krowy. Co prawda przy odbiorze należności odbyła się burzliwa dyskusja, które pół jest czyje. Oburzony rzemieślnik kategorycznie odmówił przyjęcia przedniej połowy, którą miałby karmić, podczas gdy tylna, mleczna, nadal należałaby do landgrafa. Ośmielił się nawet użyć słów „do dupy z takim interesem”, ale że Rufus von Selerberg rządził dobrotliwie, a kowal był jedynym kowalem w promieniu trzydziestu mil, więc iście salomonowym wyrokiem krowę rozgraniczono wzdłuż. Kowal doił połowę prawą, a dojarka landgrafa – lewą, i bardzo zgodnie pomstowali na obie połówki, kiedy weszły w szkodę na pole kocimiętki.

Oczywiście ród Selerbergów posiadał też herb, a także motto: obie rzeczy umieszczone ponad bramą, żeby broń Boże ktoś ich nie przeoczył i nie powziął fałszywego mniemania o osobie landgrafa i jego rodzinie.

– Synu... – mawiał Rufus von Selerberg, automatycznie wpadając w ton kaznodziejski. – Synu, kiedyś to wszystko będzie twoje. – Tu zwykle landgraf wykonywał gest wykreślający w powietrzu zamaszysty łuk, w którego zasięgu znajdowały się jakieś elementy potencjalnego dziedzictwa, na przykład krenelaż, pręgierz gustownie opleciony bluszczem tudzież grządka brukselki albo strażnik z tresowaną gęsią alarmową. (Landgraf nie lubił psów, za to lubił pasztet). Rinaldo von Selerberg – lat piętnaście i dwa miesiące – kiwał ponuro głową, nauczony doświadczeniem, że z natchnionym rodzicielem nie ma co dyskutować.

– Tradycja... Tradycja... Najważniejsza jest tradycja – ciągnął Rufus w zamyśleniu. – Znaczy się ty dziedziczysz po mnie, ja wziąłem ten interes po tatusiu, a tatko po dziadku i... no, tradycja po prostu. Bo jak nie będzie tradycji, to nie będzie...

– Tradycji – dopowiadał zrezygnowany Rinaldo von Selerberg (dla kolegów po prostu Ricky).

– Właśnie! Gdyż Homo hominis sapiens aqua minerale – cytował Rufus rodzinne motto, zadowolony, że dochował się tak rozsądnego dziecka.

Jak już wspomniano, motto wisiało nad bramą wraz z herbem, przedstawiającym węża oplatającego dzban wody mineralnej – głównego, poza kocimiętką, artykułu eksportowego Selerbergu.

– Taaatoooo... – odzywał się Ricky. – Mogę jechać na koncert zespołu Cooler Dwarfs? (Zamiennie: na wyścigi strusi, do teatru awangardowego Shakingspeara, na turniej kopijników...)

– To ci, co śpiewają: złoto, złoto, złoto...?

– Nie, tato. Złoto, złoto, złoto śpiewają Tetrfs Boys. Cooler Dwarfs mają dużo bogatszy repertuar i przekazują słuchaczom głębsze treści duchowe.

– A to jedź, i zabierz siostrę. Powinniście stykać się z kulturą. Musimy iść z duchem czasu. – Landgraf w zadziwiający sposób potrafił w swoim światopoglądzie godzić ze sobą idee tak ambiwalentne, jak tradycja i postęp.

 

***

 

Podobne rozmowy odbywały się również z udziałem Margerity von Selerberg, z tą różnicą, że zwrot „synu” był zamieniany na „córko”. Do pewnego czasu potomstwo landgrafa zastanawiało się, jak ojciec ma zamiar podzielić schedę: wzdłuż, co dałoby każdemu z rodzeństwa po pół zamku, herbu, motta i ćwierć kraty obronnej; czy może w poprzek, co pociągnęłoby za sobą żmudne procedury przy przekraczaniu rogatki w drodze do wyjścia (z przodu) lub zamkowych szaletów (na tyłach). Problem uległ utajeniu wraz z osiągnięciem przez Ricky’ego i Marge poważnego wieku trzynastu lat, a potem upadł ostatecznie, kiedy pani von Selerberg ogłosiła radośnie, że spodziewa się kolejnego dziecka. Sprawiedliwy podział kwadratowego zamku na trzy części przerósł nawet pojemną wyobraźnię Rinalda.

 

***

 

Jako ideowy tradycjonalista, Rufus von Selerberg posiadał oczywiście odpowiedni dla swej siedziby i pozycji społecznej personel – między innymi ochmistrzynię i alchemika. Bardzo odpowiedzialne, nobliwe i reprezentacyjne osoby, choć ochmistrzyni, pani Catway, wyglądała jak owoc romansu wikinga z halabardą, a do pensji dorabiała sobie jako instruktorka krasnoludzkiego boksu; don Angelo natomiast – chudy, czarnowłosy i romantycznie obłąkany przybysz z Eszpanii – prócz ulepszania selerberskiej aqua minerale usiłował wynaleźć kamień teozoficzny, gdyż poszukiwanie kamienia filozoficznego było mało oryginalne. Sproszkowany kamień teozoficzny powinien w spożywającym otwierać kanał kontaktu z bogiem. (Don Angela tylko odrobinę niepokoiła myśl, co by się stało, gdyby obiekt eksperymentu trafił na boga z nie swojej religii). „Po piątej wódce mam to samo bez żadnych kamulców” – twierdził co prawda kapitan gwardii zamkowej, ale nie zniechęcało to don Angela, który co tydzień dokonywał w swej pracowni przypadkowych odkryć, czasem bardzo niekonwencjonalnych.

Najnowszy wynalazek był... zadziwiająco, wyjątkowo, efemerycznie, psychodelicznie... różowy. Obłok, który wysnuł się z powyginanej szklanej aparatury alchemicznej don Angela, wydawał się samą esencją różowości, przy której bladły nawet kreacje mniszek z zakonu błogosławionej Barbietty Nawróconej-Zawsze-Pocieszycielki. Szklane utensylia bulgotały niczym bebechy smoka torturowanego niestrawnością, produkując sukcesywnie kłęby malinowego oparu, który penetrował coraz dalsze zakamarki alchemicznej pracowni, gęstniejąc i wysuwając już macki za okno i na korytarz, przez szparę pod drzwiami. Don Angelo toczył osłupiałym wzrokiem po komnacie, zaszokowany kolorystycznie. I z lekka przyduszony mgłą, nie wiadomo czemu przesyconą intensywnym zapachem anyżku. Oko don Angela spoczęło na mosiężnym bojlerze posadowionym w rogu komnaty i zaczęło pieścić jego lśniące obłości. Tymczasem malinowa inwazja rozprzestrzeniała się po dalszych rejonach zamku...

 

***

 

Ze względów oszczędnościowych (brak miejsca) rozarium grafini zostało przeniesione poza mury twierdzy, ale to wcale mu nie zaszkodziło. Wręcz przeciwnie – kilka pnących gatunków wpełzło z zapałem na granitowy mur, nadając mu cudownie malowniczy wygląd, a południowa strona zamku Selerberg zaczęła dostawać wyróżnienia w konkursach organizowanych przez czasopisma typu „Nowoczesny Barbakan” albo „Twoja Twierdza – Twoim Domem”.

Rinaldo von Selerberg skradał się między bujnymi krzewami róż herbacianych w zamkowym ogrodzie. Jego serce tłukło się rozpaczliwie w klatce jego... klatki piersiowej oczywiście. Momentami chyba nawet podskakiwało w rytm starego hiciora. Złoto, złoto, złoto, ale może to było tylko złudzenie. Ricky czuł pierwsze młodzieńcze oczarowanie. (Te poprzednie były de facto zupełnie nieważne, przelotne i jak się właśnie okazało, nieprawdziwe).

Kochał! Kochał! Ach, jak kochał... Nieco stresujący był fakt, że nie wiedział, kogo właściwie kocha, ale tak w ogóle stan wydawał się nawet dość przyjemny. Uczucie to spadło na niego jak grom z jasnego nieba podczas spożywania na rogu kuchennego stołu potrawki z żabich udek. Kuchnia zamkowa w lochach była ciepła, przytulna, wokoło na półkach i hakach lśniły wypolerowane do połysku miedziane rondle i kociołki, w powietrzu unosiły się smakowite zapachy gotowanych właśnie potraw, ziół, przypraw i anyżku, a pod stropem w piękne esy-floresy układała się różowa mgiełka.

Swoją drogą, Ricky dopiero teraz, po tylu latach, zorientował się, że stary mistrz kuchni, Grunwald – pobliźniony weteran wojen trollańskich – jest całkiem atrakcyjnym facetem. Bardzo... męskim. Tak, zdecydowanie męski, silny typ.

Przez chwilę Rinaldo nawet rozważał, czy nie napisać romantycznego sonetu o gotowaniu potrawki, ale potem zrezygnował, gdyż nie mógł znaleźć rymu do „żabia noga”. Niestety, Grunwald był może typem macho, ale nie stało mu pewnej dozy romantyzmu, przez co Ricky ze swym rozbuchanym namiętnością sercem wylądował w rozarium na grządce kwiatowej.

Nagle ujrzał między różami dwie zgrabne kobiece pędny, obleczone w parę czerwonych skarpetek, przy czym jedna z nich była frywolnie i nader uwodzicielsko opuszczona.

– Czy wiesz, o piękna, że czerwień jest barwą miłości? – rzekł Ricky tkliwie do skarpetki. Odpowiedzi się nie doczekał, może dlatego, że skarpetki na ogół są mało rozmowne. Wzrok Selerberga juniora podążył w górę, rejestrując po drodze kobiece łydki (fascynujące), spódniczkę w niebieskie paski (cudowną) oraz koszyk (wręcz perwersyjnie posplatany w zawiłe meandry wiklinowe), a ponad nimi oblicze TEJ absolutnie wyjątkowej, miedzianowłosej Abelardy Kurzehahn... które aktualnie było wzruszająco zalane łzami. Serce Rinalda podskoczyło jak żaba (do której też nie mógł znaleźć rymu) i młodzieniec doznał olśnienia. Całe jego wnętrze, jaźń, ego, duszę, tudzież bardziej materialne utensylia w rodzaju wątroby i trzustki... i co tam jeszcze miał w środku, wypełniła ONA. Był piękny, majowy dzień, a dziedzic von Selerbergów – motto rodu Homo hominis sapiens aqua minerale – znalazł sens życia.

Abelarda zerknęła na chłopca, klęczącego rycersko u jej stóp, po czym na nowo wybuchnęła rozdzierającym łkaniem, płynącym z głębi jestestwa.

– Ukochana!!! – ryknął Rinaldo i ucałował brzeg spódniczki w niebieskie prążki. – Ukochana, kto cię skrzywdził?!

– Jeeesteeem nieeeszczęęęśliiiwaaaa... – wyznała panna Kurzehahn, opadając wdzięcznie na ogrodową ławkę w pozie romantycznej, przy czym nieco przeszkadzał jej koszyk, jak się okazało, wypełniony po brzegi jajkami, więc dyskretnie odstawiła go na bok i załamała ręce. – Nikt mnie nie kocha!... To znaczy mama i tata mnie kochają – dodała rzeczowo. – I Mruczuś... Ale to jest straszne, żeby być obiektem uczuć koootaaaa... – zaszlochała znowu.

– Ja cię kocham!!! – sprostował natychmiast Ricky, zastanawiając się, gdzie do tej pory miał oczy, skoro nie docenił zalet tej olśniewającej dziewczyny, z którą przecież spotykał się dzień w dzień podczas posiłków. Przecież niczyje inne tylko właśnie jej białe rączki podawały mu co rano na śniadanie jajko na miękko, spowite troskliwie we włóczkowy ocieplacz z zielonymi pomponikami...

Co prawda pochodzenie Abelardy zostawiało wiele do życzenia, ale jakże romantyczne i słodkie będzie wspólne przezwyciężanie trudności w postaci obiekcji rodzicieli. A finał miłosnej epopei zapowiadał się tym bardziej atrakcyjnie, że poprzedzą go przelotne spojrzenia, ukradkowe uściski dłoni, listy kipiące uczuciami, pozostawiane w rozmaitych skrytkach, i tajne spotkania w uroczych zakątkach pobliskiego rezerwatu rusałek... no, chyba żeby padało.

– Dieter mnie nie rozumieeee... – ciągnęła Abelarda, czarująco smarkając w chustkę. – Z nim można rozmawiać tylko o tym głupim boysbandzie, co śpiewa Kupiłem sobie czarny oskard...

Przez dwie sekundy ego wielbiciela krasnoludzkiego zespołu Cooler Dwarfs uniosło się oburzeniem, ale zaraz jego błękitne oczy na nowo zasnuła mgła niekontrolowanej namiętności. Dieter, chłopak stajenny i jednocześnie obecny absztyfikant Abelardy, był absolutnym zerem. Pyłkiem do zdmuchnięcia. Elementem nieważnym i nieaktualnym. Przecież Rinaldo i Abelarda kochali się!

– I ciągle gada tylko o tych Terybojsach... niech się ożeni z całym zespołem, idiooootaaaa... – Dziewczyna płakała nadal. – I jeszcze kradnie mi szminki, kretyn... przecież wie, że mu niedobrze w moich kolorach.

– Kretyn – przyświadczył Ricky żarliwie. – Bruneci powinni malować się na wiśniowo.

Przez chwilę widział oczami wyobraźni Dietera z wargami pokrytymi wiśniową szminką i zrobiło mu się gorąco. Może lepiej karminowa... nie, wiśniowa, barwy owocu nabrzmiałego słodko-cierpkim sokiem. A do tego Dieter miał taką męską bliznę na podbródku... O, bellepiccolo bianco cappuccino!

Selerberg junior porwał dłoń swej bogdanki i, nie mogąc się opanować dłużej, zaczął obsypywać ją pocałunkami, systematycznie kierując się w stronę łokcia.

Bella! Belissima! Tesco certissimo cuore mio svendita!

– Jakie to piękne... – szepnęła Abelarda omdlewająco.

– Jeszcze...

Pizza ragazza diapolo. Pregare mi dica dove stazione carozza! – popisywał się Ricky swą znajomością italijskiego. – Vinaigrette o la mer, geant mon amour...

– O, francoński... też może być – powiedziała dziewczyna, przeczesując palcami jego czuprynę. – Masz piękne włosy. Czy to naturalny blond?

Si, signora – potwierdził gorliwie Rinaldo. – Uwielbiam cię, moja ty różo z Selerbergu, mój aniele!

– Masz cudowne oczy... i jesteś taki TAKI męski, dlaczego nie widziałam tego wcześniej? – zdumiała się Abelarda. – Masz włosy na piersiach? – spytała szybko.

Ricky usiłował demonstracyjnie rozerwać koszulę, ale; była z tkaniny wyjątkowo dobrego gatunku, więc po chwili bezskutecznej szarpaniny postanowił jednak porozpinać guziki.

– Mam włosy wszędzie... – wymruczał gorąco. – Jestem twoją bestią, moja... kurrrko. Jestem włochatym wężem...

I wtedy nagle tuż za nimi rozległ się tubalny głos, wypełniony bez reszty oburzeniem. Za Rickym i Abelardą jak spod ziemi wyrosła pani Catway. W jednej ręce dzierżyła sznurkową torbę z gazetami, w drugiej zaś skarpetę, wypełnioną piaskiem. („Nawet u księgarza, proszę jaśnie pana, można napotkać różne elementy”) Zdawało się, że wysuniętym agresywnie ostrym podbródkiem ochmistrzyni można by otwierać konserwy.

– Wielkie nieba! Co to za brednie!? – wrzasnęła pani Catway. – Co się tu dzieje? Abby! Paniczu!

– Kocham ją! – oznajmił z mocą Rinaldo (wciąż na klęczkach). – Jest moją jedyną miłością. Moją muzą, moim gołąbkiem, zdrowiem i pokojem, i przedpokojem oraz garderobą przy sypialni... – Czuł, że coś chyba nie tak idzie, wyciągnął więc oskarżycielsko palec w stronę ochmistrzyni. – Precz, stara kobieto! Nie nękaj kochanków, co pod jaworem składają głowy na róż posłaniu! Albowiem czynić będziemy pokój między Wężem a... a Kurą!

– Czyli? – spytała pani Catway z ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin