Ewa wzywa 07 - 134 - Kakiet Andrzej - Silniejszy niż śmierć.pdf

(498 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Andrzej Kakiet
Silniejszy niż śmierć
715794280.001.png
Rozdział I
—Był już pełny, słoneczny dzień, kiedy opalizujący w świetle Radosny ptak Drongo. jak go sarkastycz-
nie nazywałem, pojawił się znowu, po raz pierwszy od dobrych kilku lat. Nabierając pod skrzydła ciepłego.
lipcowego powietrza opadł na otaczający mnie i pulsujący w rytm mego oddechu kokon, który też wychynął
nic wiedzieć skąd. Drżałem. Ptak z nieopisaną i przez to przerażającą powolnością złożył swoje nietoperzo-
wate skrzydła i wlepił we mnie wzrok. Patrzyliśmy na siebie z nienawiścią. Łysy łeb i szyja z chodzącą w
górę i w dół ostrą grdyką upodabniały go do wyleniałego amerykańskiego kondora, który stara się połknąć
piłkę tenisową.
To nic było absolutnie śmieszne. Zresztą nie przypomina) żadnego ze znanych mi choćby z albumów
okazów fauny. Czy zresztą jakikolwiek ziemski ptak ma włosy zamiast piór? Zamiast szponów ludzkie dło-
nie? Jego dziób miał wyraz — właśnie tak! — szyderczy. Cały był jednym wielkim szyderstwem zc mnie.
Byłem tego pewny, zresztą potwierdzenie widziałem w jego wyłupiastych ślepiach.
—Rozstawiając wygodniej te swoje przeraźliwe dłonio—łapy i machając błoniastymi skrzydłami trzep-
nął dziobem w powlokę mojej klatki. Wysoki, napięty dźwięk niemal rozsadził mi czaszkę. Starałem się
rozpaczliwie zasłonić sobie uszy. ale nie mogłem, gdyż ręce (nie wiem. czy to już powiedziałem) miałem
bezwładne. Wolno mi było tylko zaciskać pięści. Nic nie znaczący, śmieszny gest...
Dźwięczny ton potoczył się z równą siłą jeszcze raz i jeszcze. Wiedziałem, ogromnie dokładnie wie-
działem, co stanie się dalej. Najlepszym wyjściem było po prostu zdechnąć z przerażenia, ale ten dźwięk
wyparł ze mnie wszystkie uczucia... Facet bez twarzy siedzący w kącie — klatka była półprzezroczysta i
paraboloidalna. ale jakimś cudem miała również kąty — drgnął i leniwie posunął się w moim kierunku.
Spieszyć się nic musiał, miał kupę czasu i wiedział o tym. W trójpalczastej dłoni tlił mu się papieros. Meto-
dycznie, w takt uderzeń dzioba, przytykał mi jego żarzący się koniec do twarzy, poczynając od kącików
warg ukosem w stronę oczu. Mogłem je tylko zamknąć, podobnie jak pięści, i miało to ten sam efekt.
Chyba zacząłem krzyczeć, raczej na pewno tak, bo usta miałem otwarte, ale dźwięk uderzeń dzioba
wypełniał tak szczelnie to w gruncie rzeczy niewielkie pomieszczenie, że nie było w nim już miejsca na mój
krzyk. Żar był tuż obok oczodołów. za następnym razem... Aaaaaa!!! Z wysiłkiem skręcającym mi kręgi
szarpnąłem głową i w tym samym momencie usłyszałem własny ryk. Było gorąco jak we wnętrzu hutnicze-
go pieca. Uczucie to powoli, bardzo powoli mijało...
Z trudem uchyliłem powieki. Leżałem brzuchem na podłodze koło fotela. Musiałem się z niego zsunąć
w nocy. bo ciało miałem pokracznie skręcone. Przyciskałem nim do podłogi ręce, ścierpnięte teraz i nieczu-
le, gdy próbowałem nimi poruszyć. To tłumaczyło ich unieruchomienie w tym... śnie? Nie bytem wcale pe-
wien, czy był to jeszcze tylko sen, czy już. jawa. Niezmienność pojawiania się w pewnych momentach mego
życia tej... wizji... była niepokojąca i naprawdę nie wiedziałem, czy oznacza to nieistotny, choć nieprzyjem-
ny majak, co się zdarza, czy też mam już przyjaciela... Jak się ma przyjaciela, to wtedy to, co wydaje się
jedynie potwornym snem, jest najzupełniej realnym koszmarem. Nieskończenie realnym koszmarem. I nie
jest wcale lżej ze świadomością, że powstaje on w tobie, bo wiesz to dopiero potem...
Czyżby tak zaczynało się delirium?! Ta myśl dźgnęła mnie na tyle mocno, że znalazłem siłę na prze-
kręcenie się na wznak i oparcie głowy o najbliższą nogę fotela. Po chwili podciągnąłem się tak. aby spoczy-
wała na brzegu siedzenia. Zimny pot. który mnie oblał po tych zabiegach, otrzeźwił mnie jeszcze bardziej,
oczywiście po dobrze znanym i nieuchronnym osłabieniu, wywołującym deszcz mroczków przed oczami.
Byłem już zdolny do tępego patrzenia w głąb jasnego pomieszczenia, w którym z wielkim trudem rozpozna-
łem własny pokój. Mimo to zawirowało mi w głowie pytanie, jakie zawsze zjawia się przy takich okazjach;
..gdzie ja jestem?". „W swoim domu. Idioto""— słuchałem tego wewnętrznego dialogu jak ktoś obcy, sie-
dzący obok— Rozświetlone wnętrze było pełne spokoju i przynosiło ulgę, choć głowę miałem jeszcze pełną
nic tak odległych wspomnień potężnego wysokiego tonu, który...
Z wysiłkiem przerwałem bieg tej myśli. Na regale lśnił czerwony punkt, obok, nieco niżej, drugi —
słabo widoczny w słońcu. Gramofon i wzmacniacz. Nie wyłączyłem ich widać... wczoraj?... dzisiaj?
Na talerzu leżała płyta.
Podniosłem się z gracją stracha na wróble i gdy serce oraz pulsowanie w skroniach wróciły mi do ryt-
mu stanu przędza wałowego, pomału, dotykając prawą ręką ściany, przyczłapałem do półek. Zdjąłem płytę...
Mad mun nrica Burdona. Wpatrzyłem się bezmyślnie w czarny krążek i usilnie, choć opornie mi to szło.
starałem się przypomnieć sobie ostatnie dwa dni...
— W imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej Sąd. Wojewódzki w Warszawie... w składzie... po
rozpatrzeniu w IV Wydziale Karnym — równe, spokojne słowa rozlegały się głębokim echem, w zupełnej
ciszy obszernej sali... — w dniu...
Słuchałem nieuważnie, zaprzątnięty jednym; jaka kwalifikacja?
— ...a więc za czyn przewidziany w artykule 1—48 paragraf dwa kodeksu karnego, uznaje oskarżonego
winnym i skazuje go na karę pięciu lat pozbawienia wolności. Na poczet tej kary zalicza się oskarżonemu
jego dotychczasowy pobyt w areszcie tymczasowym. W uzasadnieniu wyroku sąd...
Przestałem zupełnie słuchać. Czyli jednak udało się Konradowi wygrać! Pokręciłem głową. Sprawa nic
była prosta i przez cały proces trwała nieustanna walka między nim a prokuratorem o prawną kwalifikacje
czynu. Z premedytacją, czy w afekcie?'. Różnica jednego paragrafu, a mogła oznaczać kilkanaście lat więcej
dla sprawcy. Kiedy zobaczyłem pierwszy raz jego grubo ciosaną twarz i przerażone, mętne oczy, pomyśla-
łem, że może to być nawet kwestia życia i śmierci. Jak niewiele czasem brakuje... Ale tu jednak sąd przyjął,
że w afekcie. Wyrok — o połowę niższy od maksymalnego przewidzianego kodeksem. Przyznaję, że osobi-
ście miałem wątpliwości co do szczęśliwego dla tego niedźwiedziowatego mężczyzny końca. Siedział on
teraz pochylony, tak jak opadł na lawę po zamilknięciu sędziego. Widziałem jego nieruchome plecy. Twarz
miał zdaje się ukrytą w dłoniach. Hederle obrócił się do niego i bez słów patrzył na jego pokurczoną sylwet-
kę. Na dziwnie poszarzałej twarzy nie widać było uśmiechu. Zdumiałem się. Przecież to był niekwestiono-
wany sukces! A on był jak wypluty kłąb zmęczenia. Siedział i patrzył na swojego klienta w podobnym do
niego bezruchu, ich statyczność zwracała uwagę, bo wokół zaczął się już normalny gwar. komentarze, ludzie
wstawali, szurali nogami. Komplet sędziowski zbierał akta. Część publiczności, dość licznej na tej sprawie,
już wyszła. Proces był zapewne smakowitym kąskiem dla kibiców sądowych. Muszę się przyznać, że nie
rozumiałem tych ludzi, dla mnie siedzenie w salach sądowych było męką j tylko przymus zawodowy mógł
to sankcjonować, ale z własnej woli babrać się w czyichś tragediach?! Inna sprawa, że zabójstwo z powodu
dziewczyny nie jest znowu u nas takie częste...
Konrad podniósł w końcu oczy. Kiwnąłem mu ręką i zacząłem na migi, pomagając sobie ruchami
warg, tłumaczyć, że poczekam na niego w hallu. Skrzywił się porozumiewawczo i eoś na kształt uśmiechu
przemknęło mu przez twarz. Podniósł się, pozbierał papiery, wsadził je zwyczajnie pod pachę i poszedł za
swoim „pacjentem", wyprowadzanym właśnie przez boczne drzwi przez dwóch „niebieskich", siedzących
cały czas obok niego.
Paliłem już trzeciego papierosa, kręcąc się bez. celu po parterze potężnego gmachu sądów, gdy ktoś
dotknął mojego ramienia. Odwróciłem się szybko.
— Gratuluję — powiedziałem, unosząc w górę kciuk.
— Daj spokój — machnął ręką Hederle. Jak to?! Coś ty. do cholery, taki struty?! — zdziwiłem się ser-
decznie. — Skakać powinieneś! Sprawa jak diabli! Gościa mogli swobodnie posadzić na dwie dychy, a ty go
wykręciłeś piątką i przytarłeś przy okazji nosa Bakowskiemu. To ostatnie chyba też coś znaczy?!
Wiedziałem, że nie lubili się z prokuratorem. Razem studiowali...
— Fakt. masz racje — kiwnął głową. Zabrzmiało to jak podziękowanie za pożyczony bila autobusowy.
— Może i powinienem skakać, ale... — zawiesił głos.
Przyjrzałem mu się uważnie. Miał worki pod oczami, twarz bladą, ściągniętą. Uzmysłowiłem sobie
nagle, że prawie zawsze wyglądał tak po ciężkich sprawach, w których bronił. Czyżby aż tyle go ta praca
kosztowała?
— Czyżby aż tyle cię ta robota kosztowała? — spytałem inteligentnie. Nie odpowiedział. Wzruszyłem
ramionami. — Chodź w takim razie z tego bunkra, może na powietrzu zaczniesz funkcjonować normalnie.
Pójdziemy na jakieś piwo —dodałem bez specjalnej nadziei. Zwykle zegnał się szybko i odchodził.
— Chodźmy — zgodził się niespodziewanie ulegle.
— Hej. Andrzej! — doleciał mnie gdzieś z tylu znajomy głos. gdy lawirując pomiędzy grupkami za-
aferowanych ludzi (jakoś nigdy nie widziałem .tu spokojnego człowieka, może poza cieciami), dochodzili-
śmy już prawie do obrotowych drzwi. Stanąłem. Z kłębiącego się tłumu wychynęła postać Jastrzębskiego.
— Cześć, kawał czasu cię nie widziałem — podałem mu rękę.
— Witaj, bracie — przymrużył oko. Znał to moje ulubione powiedzenie, z którym ostatnio walczyłem.
— Tak się jakoś składało... Mam kupę roboty.
— Znowu ktoś nie przestrzega przykazań bożych?
— Tak jakby. Zwłaszcza piątego — wpadł w mój ton,
— A ty go się starasz znaleźć i nawrócić? — uśmiechnąłem się domyślnie.
— Nie miałbym nic przeciwko temu — pokiwał głową.
— Tak. bra... — zdołałem w porę wyhamować. — Tak — powtórzyłem — złap ptaszka, a Konrad —
kiwnąłem ręką w jego kierunku —wyrwie ci go spod ręki i udowodni, że miał trudne dzieciństwo, przecho-
dził ospę i odrę i w ogóle to nic chciał, tylko tak wyszło, a więc puść go. Wysoki Sądzie! A potem będzie
bardzo niezadowolony, jak teraz!
— O. właśnie. Gadamy, a tu... — Jurek wyciągnął rękę. — Przepraszam, dzień dobry, panie Konra-
dzie.
— Witam. Drobiazg... Andrzej lubi sobie pogadać...
— To wy się znacie? — byłem trochę zdziwiony.
— Jak widzisz — Hederle rozłożył ręce, — Parę spraw... Sąd łączy ludzi — coś jakby uśmiech zamigo-
tało mu w oczach.
— To już mu może kogoś wyrwałeś? — zapytałem, nieco przytłoczony jego dzisiejszym dowcipem.
— Jakoś nie... — odparł za niego Jastrzębski. — A dzisiaj — co? Wygrał pan sprawę, jak widzę?!
Musiał go znać lepiej niż myślałem!
— A jak! — nie wytrzymałem. — Prokurator włosy sobie rwał z głowy, żeby gościa posadzić z para-
grafu I tego miłego 148 artykułu. a on mu zagrał na nosie, zmienił na drugi i przekonał o tym nawet ciecia,
który wpuszcza ludzi. Facet dostał piątkę, a ten chodzi i plącze jak pokąsany. Cały Konrad! — pokiwałem
głową.
— Cholera, jak ty łatwo mówisz „piątkę"! — Hederle obrócił się do mnie z nagłą złością, — A czy ty
wiesz, co to jest pięć lat?! Prawie dwa tysiące dni. do diabła! Widzę coraz wyraźniej, że u nas więzienie się
już zupełnie deprecjonuje. Dwu—cyfrówka, to dopiero skupia trochę uwagi, ale niżej... — wyrzucał z siebie.
— Nie ma o czym gadać, to się nic liczy! Bulka z masłem i lody śmietankowe! — urwał na moment. —
Gdybym cię nie znał. myślałbym, że naprawdę tak sądzisz — sapnął już spokojniej.
Nie było potrzeby, abym coś dodawał.
— A co to było? — zainteresował się Jurek.
— Drobiazg — odparłem zgryźliwie, nieco jeszcze zaskoczony wyhuchem Konrada, — Wyobraź sobie
wieś niedaleko wielkiego miasta. Tragedia, bracie, antyczna. Ich dwóch i ona jedna. Pierwszy, niewątpliwie
zakochany w niej. jak również w ziemi. Solidny syn bogatego gospodarza. Chce zostać na ojcowiźnie. Ka-
wa) pola i tylko młodszy brat. który raczej ciągnie do miasta, więc ze spłatą nie będzie problemów... Ofi-
cjalnie się zaręczają, przy przychylności rodziców, co nie jest dziwne... No bo gdzież, taki kawał pola... A i
ona niebiedna, grzeczny sad posiada. Wszystkie szykany, bra... — skrzywiłem się ze złością. — Pierścionek
nawet kupił! Chodzą razem na zabawy i do sianokosów. Jednym słowem idylla i spółdzielnia .Jasna przy-
szłość". I wtedy zjawia się ten drugi. z pobliskiej wsi do tego. Gdzieś ma ziemię, miasto ? to jest to! Niewąt-
pliwie bystrzejszy od pierwszego, który faktycznie lotnością nie grzeszy. Chociaż, kio go tam wie...— za-
stanowiłem się przez chwilę. — Do niektórych rzeczy okazał się zdolny... No i tak dalej, i tak dalej, możesz
sobie dopowiedzieć resztę. Z tym że tu koniec jest dość ponury. Ten drugi wychodzi z tego wprawdzie, lecz
na ramionach rodziny, przy dźwięku dzwonów...
— Nie upraszczaj. Andrzej — cicho sprostował Hederle.
— Oczywiście, że upraszczam — przytaknąłem. — Zawsze się upraszcza, gdy chcesz opowiedzieć coś.
co tragiczne, a jednocześnie typowe. Nic zauważyłeś? Zabił tylko nietypowo zwróciłem się do Jastrzębskie-
go. — To był jeden z dowodów, że w afekcie...
— Tak? — uniósł pytająco brwi. Kosa — stwierdziłem zwięźle.
— Co? — nie zrozumiał. — Nożem?
— Jakim nożem? tym razem ja byłem zdumiony. Aha — pojąłem wreszcie — nie. kosą. Normalną ko-
są. Narzędziem rolniczego trudu — wyjaśniłem. — Ci dwaj pretendenci do ożenku natknęli się na siebie na
łące. którą właśnie kosił ten oficjalny, a wtedy już wzgardzony narzeczony. Maszyną to robił, ale niestety
miał i ostrze na kiju, bo łąka była dość nierówna i kosiarka nie wszystko brała. Zaczęli rozmawiać, jeśli
można to nazwać rozmową, no i,.. — zawiesiłem głos. — Najpierw po nogach, a potem po szyi. Skuteczny
Zgłoś jeśli naruszono regulamin