Ewa wzywa 07 - 096 - Łohutko Marian - Pętla bieszczadzka.pdf

(475 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07.
Marian Łohutko
Pętla bieszczadzka
697808168.001.png
Na pogodę nie ma rady — powiedział prezes, a wszyscy obecni skinęli głowami. — Nic tu nie zawi-
niłem ani ja. ani też instancja związkowa. Wycieczkę zaplanowaliśmy wcześniej, przedtem specjalnie usta-
liliśmy, że w tym okresie jest w Bieszczadach najczęściej ładna pogoda, a tłok się jeszcze nic zaczaj. I tu,
prawda, widzicie, jaka sytuacja.
Nic to. prezesie — wykrzyknął główny księgowy Okoński. — Podawali przez radio, że ten deszcz to
zbawienie dla jarych zbóż. Nie mówiąc już o okopowych!
Wycieczkowiczów rozlokowano w tak zwanej kwaterze prywatnej. W dwóch pokojach na piętrze za-
mieszkały kobiety, w trzech na parterze — mężczyźni. Sugestie na temat stworzenia pokoi koedukacyjnych
zdecydowanie odrzucili zarówno prezes, jak i przewodnicząca rady zakładowej. W sumie w pięciu izbach
zmieściła się cala dwudziesto sześcioosobowa grupa.
Wszędzie było ciasno, całą prawic powierzchnie zajmowały łóżka. Wszyscy zebrali się w największym,
dziewięcioosobowym pokoju na parterze. Z teczek i walizek wypłynęły na wierzch butelki, szklaneczki,
podróżne blaszane kieliszki. Kilka kobiet przygotowywało kanapki.
— Więc plan jest taki — mówił dalej prezes. — Dziś wieczorek zapozna w czy, bo musimy się. praw-
da, zapoznać.
Rozległy się śmiechy, prezes chrząknął z zadowoleniem. Dowcip się udał; poznać się miały osoby, któ-
re znały się jak przysłowiowe łyse konie, zajmując od szeregu lat kierownicze stanowiska w spółdzielni.
Szeregowych pracowników było zaledwie kilku i to zabranych na wycieczkę dla przyzwoitości.
Bardzo mi się podoba propozycja prezesa — powiedział z kąta inżynier Kubiak. — Ale pozwolę so-
bie nieco ją rozwinąć. Jeżeli chodzi o personalia, to zdaje się, nie czekają nas żadne zaskoczenia. Uważam,
że moglibyśmy urządzić sobie pewną grę. która wypełniła już bez reszty wiele wieczorów ludziom na róż-
nych poziomach intelektu i drabiny społecznej. Nazwałbym to wieczorom prawdy.
Co chcecie przez to powiedzieć, inżynierze? — zapytał prezes. W pokoju rozległy się pomruki nie-
zadowolenia.
Reguły gry są proste — mówił jednak Kubiak nie zrażony. — Zresztą nie są sztywne, można je
zmieniać w zależności od umowy. Jest wariant z fantami na przykład. Ja pana o coś pytam, pan mi mówi
nieprawdę...
Zaraz, ale po czym poznamy, że to nieprawda? — krzyknął księgowy Okoński.
Może być chociażby tajne glosowanie. I jeżeli wypadnie, że pan powiedział nieprawdę, daje pan
fant. Na przykład kapelusz, jeżeli go pan ma akurat na głowie. Albo marynarkę. Albo powiedzmy podko-
szulek.
Ten jak coś wymyśli, to nie wiadomo, czy śmiać się z tego, czy płakać — powiedziała jedna z kobiet
szykujących kanapki. Kubiak zignorował ją. więc ciągnęła dalej, ale już głośniej, wyraźnie zwracając się do
inżyniera. — Pan tak lekkomyślnie proponuje, a ja już mniej więcej wiem, jak by się to skończyło. To pan
dałby najwięcej fantów. A jak wykupić?
Myli się koleżanka — wreszcie ją zauważył. — Nie dałbym żadnego fantu. Bo niby dlaczego miał-
bym kłamać? Żyję w sposób wręcz wzorowy. Mam jedną kochankę od kilku lat i pozostaję jej wierny. I
żonę mam również jedną, czyli zgodnie z prawem. I obie niewiasty wiedzą dobrze o sobie, czują nawet do
siebie coś w rodzaju sympatii. A że sporo piję? Racja, piję. Ale wyłącznie za swoje pieniądze i w alkohol
zaopatruję się w lokalach, nad którymi piecze sprawuje Polski Monopol Spirytusowy. Przynoszę państwu
niezły dochód. Natomiast co do pracy, to,..
To ta gra miałaby obejmować również sprawy służbowe? — wtrącił się prezes.
A dlaczegóż by nie? — zapytał Kubiak. — Wszak praca stanowi istotną, niezastąpioną część życia
każdego człowieka.
Jeżeli to ma dotyczyć i prany, ja się nie zgadzam — powiedział prezes stanowczo. — To znaczy
chciałem się wyrazić, że nie uważam tego pomysłu za najlepszy i glosowałbym przeciw. Przyjechaliśmy tu,
żeby, prawda, odpocząć, odprężyć się. łyknąć świeżego powietrza. Powinniśmy zapomnieć o pracy. Wra-
cajmy więc do programu. Dzisiaj, jak mówiłem, wieczorek za-poznawczy, a od jutra zaczynamy objeżdżać
Pętlę Bieszczadzką. Następny nocleg w Ustrzykach Górnych, a w niedzielę wczesnym popołudniem wyru-
szamy do domu, żeby, prawda, jeszcze dobrze odpocząć przed zadaniami czekającymi nas w poniedziałek.
Jest ktoś przeciw? Nie widzę. Ktoś się wstrzymał? Nie widzę. W takim razie porządek dzienny oraz nocny
uważam za przyjęty.
Następnie opowiadano tak zwane kawały. Ludzie powoli rozchodzili się do swoich pokoi, rozmawiali w
małych grupkach, trochę pili. Niektórzy wybrali się na spacer, ale szybko wrócili, bo ciągle padało. Nieco
mniej co prawda, ale jeszcze nie na tyle, żeby móc wyjść na dwór bez parasoli, o których oczywiście nikt
nic pomyślał przed wyjazdem.
Po godzinie przybiegł do prezesa Jakubczyk, kierownik zaopatrzenia.
Panie prezesie, Kubiak pije z obcymi w gospodzie — powiedział zdyszany. — Z wszystkimi się bra-
ta, jak to on po wódce.
No, a co ja, uważacie, mam do tego? Takie rewelacje, że Kubiak pije, zostawcie dla innych. Ja o tym
wiem. Co ja mogę? Może wreszcie ktoś zlituje się i da mu trochę po łbie, żeby, prawda, wiedział, że jak już
pić, to w odpowiednim towarzystwie.
***
Rano znów mżyło. Ludzie z trudem odrywali od poduszek ciężkie głowy, ale prezes był nieubłagany.
Osobiście wyciągał spod kołder co bardziej opornych, boleśnie nacierał uszy. Jedno z łóżek było nie roze-
słane,
Kto tu miał spać? — zapytał. — Zdaje się, że wszystkie łóżka zajęliśmy.
Chyba inżynier Kubiak — mruknął ktoś,
Właśnie, Kubiak. Co z nim? Widział go kto? No, czy widział kto Kubiaka rano? — irytował się pre-
zes. Przez długą chwilę nikt nie odpowiadał. — Więc jest Lak: Kubiak nie wróci! na noc, prawda? Co się
mogło siać? Przecież nie śpi nigdzie na deszczu. No. panowie, zadanie bojowe. Kropnąć się we wszystkich
kierunkach. Rozejrzeć się, popytać ludzi. Za pól godziny wyjeżdżamy na śniadanie,
Inżyniera jednak nie odnaleziono i nikt nie przyniósł na jego temat żadnych informacji. Po naradzie po-
stanowiono jechać na śniadanie i zostawić Kubiakowi wiadomość. W autobusie nastroje były kiepskie. Ktoś,
kto jeszcze do końca nie wytrzeźwiał, zaintonował jakąś piosenkę, ale po chwili umilkł i zawstydzony prze-
prosił nie wiadomo kogo.
Prezes przesiadł się na wolne miejsce obok Szafrańskiej, kierowniczki kadr.
Głupia sprawa — powiedział patrząc na zamazaną deszczem szybę. — Czułem, że on coś zmaluje.
Jak pani myśli — co się stało?
Chyba poszedł w kurs. jak to ma w zwyczaju. Pewnie gdzieś pije albo odsypia. Może jest kilkadzie-
siąt kilometrów stąd? Podobno wieczorem pił z szoferami.
Przecież nie sposób dorosłego człowieka pilnować na każdym kroku — uspokajał siebie prezes. —
Co, miałem go związać i nie pozwolić mu iść do tej knajpy?
A może on gdzieś teraz siedzi i śmieje się z nas, że narobił nam kłopotów? To by było do niego po-
dobne.
Ale sprawa nie dawała spokoju prezesowi, który był zarazem kierownikiem wycieczki. Podczas obiadu
telefonował z restauracji, żeby dowiedzieć się o Kubiaka. Inżynier się nie odnalazł, nikt go nie widział. Na-
stroje stawały się coraz bardziej markotne. W dodatku deszcz ciągle siąpił, niskie chmury szybko przesuwa-
ły się nad zalesionymi szczytami. W tej scenerii zaginięcie jednego z uczestników wycieczki zrobiło na po-
zostałych szczególnie duże wrażenie.
Mimo że po Kubiaku wszystkiego można się było spodziewać, a w szczególności pijackich eskapad,
kończących się na przeciwnych krańcach Polski — ludziom wydawało sii;, że coś się stało. Coś na miarę tej
ponurej scenerii. Przy tak niskim ciśnieniu atmosferycznym ciemne kolory przeważają podobno nie tylko w
świecie zewnętrznym.
Wiadomo było, że Kubiak pił tego wieczoru. I — jak to w jego zwyczaju — pił dużo. A i'j są przecież
góry, obcy teren. Wystarczy pomylić kierunki, potem pomyśleć, że lepiej byłoby jednak skrócić drogę, zejść
z szosy, wpaść w jakiś wykrot albo zwalić się na dół... Wołanie można słyszeć ze stu, dwustu metrów. A
jeżeli ktoś nie ma sił głośno krzyczeć albo jest w ogóle nieprzytomny? Na wszelki wypadek prezes posta-
nowił zawiadomić milicję.
Sierżant, chociaż uznał, że jeszcze za wcześnie mówić o zaginięciu, zgłoszenie przyjął, prosząc o na-
tychmiastową wiadomość, jeżeliby inżynier się odnalazł. Autobus pełen smętnych ludzi ruszył w dalszą
drogę Pętlą Bieszczadzką, ale mimo wysiłków kierowcy osiągał jakieś kompromitująco małe prędkości,
jakby i on zwątpił w celowość: błąkania się wśród gór tych dwudziestu kilku wycieczkowiczów.
***
W poniedziałek rano wszyscy z wyjątkiem Kubiaka byli na swoich stanowiskach. Prezes przyszedł do
pracy punktualnie, a mimo to już w drzwiach usłyszał dzwonek telefonu. Panienka z międzymiastowej łą-
czyła z Bieszczadami, z prezesem chciał rozmawiać komendant posterunku z miejscowości, w której spędzi-
li pierwszą noc.
Mam niedobrą wiadomość, panie prezesie — oznajmił komendant bez wstępów.
Kubiak? — ni to powiedział, ni zapytał prezes. — Więc jednak coś się siało? Wszyscy mieliśmy złe
przeczucia...
Tak, jeżeliby wierzyć w przeczucia, to te się potwierdziły, Kubiak nie żyje. Jego zwłoki znaleziono
wiszące na drzewie w odległości około dwustu metrów od ostatnich zabudowań.
To znaczy co? — zdumiał się prezes, — Popełnił samobójstwo?
— Nie wiem, co to znaczy Powtarzam znaleźliśmy jego zwłoki. A i to nie jest całkowicie pewne, bo
nikt go jeszcze nie rozpoznał. Znaleziono zwłoki mężczyzny, który w kieszeni miał dokumenty waszego
pracownika, Kubiaka. Ale zanim dojdzie do zidentyfikowania zwłok, potrzebujemy kilku wstępnych infor-
macji Bo jednak to raczej on, fotografie na dokumentach odpowiadają... o ile to można sprawdzić oczywi-
ście... twarzy denata. Więc tak: w dowodzie napisane jest, że Kubiak był żonaty. Znaczy się, zostawił rodzi-
nę. 2ona, dzieci... Wiecie, jak to z nim było?
— Żonaty to on niby był, ale nie za bardzo.
— Nie rozumiem, co pan chce przez to powiedzieć. Albo był, albo nie był, innego wyjścia chyba nie
ma?
Wie pan, z tym jego małżeństwem... Niby to prywatne sprawy każdego pracownika, ale jesteśmy tak
niewielkim zespołem, że mało co się ukryje, szczególnie że kolega Kubiak nie należał do skrytych. Przy-
najmniej nie zawsze. Bo czasami to z nim w ogóle nie było można rozmawiać.
A co też się miało ukryć? — zapytał sierżant.
To na ten przykład, że małżeństwo Kubiaka rozpadało się na gwałt. Mają... znaczy się, chciałem
powiedzieć, że mieli dziecko, syna. Siedem — osiem lat, o ile sobie dobrze przypominam... Trzeba by zaj-
rzeć do akt, żeby wiedzieć dokładnie. Ale dziecko wychowują rodzice żony Kubiaka, przynajmniej tak było
do ostatnich miesięcy.
A wice Kubiakowie mieszkali sami?
I znów nie mogę tak konkretnie potwierdzić. Mieszkali i nie mieszkali. Mówi się. że o umarłym tyl-
ko dobrze albo wcale, jednak... jeżeli to poważna sprawa, to chyba muszę... Więc trzeba powiedzieć, że Ku-
biak pił. I to ponad przyzwoitość. Można chyba uznać, że pil nałogowo. Ja wian, ze prawic każdy trochę pije
i to jeszcze o niczym nie świadczy, ale jak się trafiają lakiem i człowiekowi wielodniówki... nic nie wiemy,
facet przepada, potem wraca, ale tak, jakby go pies przyniósł w zębach. Obiecywał. że to ostatni raz. Nie
musiałem wierzyć i nie wierzyłem, szczerze mówiąc. Ale co miałem robić? To był wybitny fachowiec, ta-
kiego ze świecą szukać. On mi nawet nie był potrzebny każdego dnia. Jakby się zjawiał dwa, trzy razy w
tygodniu, to i tak by wystarczyło. Bo do czarnej roboty ludzie zawsze się znajdą. Ale takich jak on, to za
wielu nie ma. Obojętne: inżynier, doktor, docent. Zależy od człowieka. On pj trze bo wal pięciu minut, żeby
wejść w zagadnienie i już wszystko było jasne. To jest prawidłowe, a to znów nie. W ten sposób wyjdzie
mniej materiału. Początkowo to aż mi się wydawało nieprawdopodobne. Przychodzi facet na kacu i w ciągu
kwadransa rozwiązuje wszystkie problemy, nad którymi od kilku tygodni głowiło się jego dwóch kolegów, a
wszyscy oni mają identyczne wykształcenie i podobny staż. Sprawdzaliśmy oczywiście, jak to wypada w
praktyce i na dwadzieścia czy trzydzieści przypadków raz tylko mieliśmy wątpliwości, a i "tak. jak się po-
tem okazało, zupełnie nieuzasadnione, bo i na tym jego pomyśle zarobiliśmy niezłe pieniądze.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin