Ewa wzywa 07 - 098 - Barcz Andrzej - Randez-vous w hotelu 'Royal.pdf

(559 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Barcz Andrzej
Randez-vous w hotelu ,,Royal”
697808062.001.png
Silniki odrzutowego Boeinga mruczały cicho. Lol na trasie Paryż — Warszawa, oznaczony numerem
976, rozpoczął się. Na podświetlonych tabliczkach zapaliły się napisy pozwalające na rozpięcie pasów.
Jan Kowalewski wyciągnął się wygodnie w fotelu. Wbrew pozorom nic był jednak spokojny i odprę-
żony. Wyciągnął z kieszeni Il’ Figaro i próbował czytać. Nie mógł się skupić. Wyobrażał już sobie żonę i
synów oczekujących na lotnisku, późniejsze wizyty rodziny i sąsiadów, miny wiecznie zazdrosnych kole-
gów. W całym dotychczasowym życiu jakoś nie widział nic wesołego.
Był to jego pierwszy urlop w kraju od czasu, kiedy przed blisko półtora rokiem objął funkcje doradcy
handlowego polsko-francuskiej spółki „Corcx" w Paryżu. Jego dotychczasowa kariera nie była typowa. Pra-
ce w handlu zagranicznym rozpoczynał po wojnie jako starszy goniec, maturę zrobił dopiero mając lat trzy-
dzieści. Później rozpoczął studia i starsi pracownicy ze zdziwieniem obserwowali jego parcie do przodu, jak
dla nich zbyt szybkie, a w przekonaniu żony Kowalewskiego o wiele za wolne. W pracy zadziwiał jednak
wszystkich swoją pilnością, a także przewyższającą ową pilność ambicją. Przy wyjazdach był jednak pomi-
jany i dopiero od niedawna sytuacja zmieniła się. Został przedstawicielem w Budapeszcie, gdzie spisywał
się nadspodziewanie dobrze, tak że w rok później zaproponowano mu pracę w paryskim oddziale .,Corcxu".
Teraz leciał na zasłużony urlop, w czasie którego oprócz załatwienia kilku interesów miał zamiar pod-
dać się lekarskim oględzinom docenta Kuznowicza. Jego żołądek nie wytrzymywał już skromnego kawaler-
skiego gospodarstwa, zona, której szczerze nienawidził, a także obawiał się jak nikogo na świecie, przedsta-
wiała w listach coraz to nowe żądania. Paryskie ceny sprawiały, że do niedawna najadał się tylko kanapkami
na przyjęciach, w których ze względów handlowych niekiedy uczestniczył.
— Kawa czy herbata? — spytała po raz drugi stojąca przy nim stewardesa.
— Kawa! — odpowiedział machinalnie, rozglądając się jednocześnie po wnętrzu. Dopiero teraz za-
uważył siedzącą obok niego dziewczynę, całą w dżinsowych błękitach, pogrążoną w lekturze kryminału w
żółtej lakierowanej okładce.
Podniosła oczy czując na sobie jego wzrok. Była ładniejsza, niż sądził. Zmieszał się tym odkryciem i
nie chcąc, aby to dostrzegła — lubił przecież panować nad wyrazem swojej twarzy, w czym niektórzy wi-
dzieli źródło jego zawodowego powodzenia — zaczął nerwowo składać gazetę. Chuda francuska stewardesa
roznosiła śniadanie.
Jan Kowalewski w Paryżu nabrał męskiej pewności siebie. To miasto pełne młodzieży, ze" swoją at-
mosferą niefrasobliwości sprawiło, że ten zahukany małżonek, obnoszący wiecznie ten sam wymięty garni-
turek, kupiony mu przez żonę w przystępie jednego z nielicznych przypływów dobroci, teraz zmienił się nic
do poznania. Wracając po pracy do swojego małego pokoiku, wysoko podnosił głowę, przypatrywał się ko-
bietom, a niekiedy ku własnemu zdumieniu odwracał się za nimi. Pomimo że kobiety nic były mu nieprzy-
chylne, wszystko jednak z niewiadomych powodów kończyło się na tym, iż ten przystojny, o lekko siwieją-
cych skroniach mężczyzna zasypiał czytając Playboya lub inne kolorowe pisemko, co w jego wieku nic mo-
gło być objawem pocieszającym. Wierzył jednak święcie w rychłą odmianę tego stanu rzeczy.
W samolocie linii Air France, nie zważając na zbliżające się z szybkością dziewięciuset kilometrów na
godzinę oblicze żony. Kowalewski postanowił dać z siebie wszystko. Wykorzystał chwilę, kiedy dziewczy-
nie, chcącej zająć się swoim śniadaniem, wypadła z ręki książka. Schylił się wtedy szybko, uderzając przy
tym głową o fotel przed nim, podniósł książkę i z uśmiechem podał ją sąsiadce. Kiedy uśmiechnęła się w
niemym podziękowaniu, spytał swoją dobrze wyuczoną francuszczyzną:
— Przepraszam, czy pani po raz pierwszy udaje się do Polski?
Dziewczyna popatrzyła na niego badawczo, zatrzymując wzrok na krawacie zawiązanym ciasno pod
szyją, pomimo dość wysokiej temperatury panującej w samolocie.
— Często wracam do Polski. Jestem Polką — odpowiedziała językiem Elizy Orzeszkowej.
— Jak to miło spotkać w samolocie rodaczkę — mówił szybko bojąc się. że za chwilę przestanie się
nim interesować. — Pozwoli pani, że się przedstawię. Moje nazwisko Kowalewski.
— Joanna Zając.
Ucałował z gracją podaną dłoń umieszczając pocałunek gdzieś w okolicy zegarka firmy Seiko, błysz-
czącego na jej przegubie.
— Nie wiem jak pani, ale ja nie mogę doczekać się powrotu do Warszawy. Jestem w Paryżu dyrektorem
dużego polskiego przedsiębiorstwa, budujemy we Francji obiekty przemysłowe na wielką skalę...
W rzeczywistości spółka, którą reprezentował Kowalewski, sprzedawała, zresztą z powodzeniem,
szybkoobrotowe wiertarki dentystyczne.
... — Te ciągle rozjazdy — kontynuował — bywanie w różnych ministerstwach. To wszystko razem
bardzo mnie wyczerpało.
— Rozumiem pana bardzo dobrze. Moje paryskie dni także były pracowite. Jestem z zawodu sceno-
grafem. W tym sezonie pracowałam na zaproszenie Comédie Française. Robiłam im projekty dekoracji do
Szkoły żon. Może był pan na tym, mieliśmy bardzo dobre recenzje — w głosić miała lekką chropowatość,
nic pasującą do jej delikatnej urody.
Kowalewski miał ochotę potwierdzić, lecz w ostatniej chwili przestraszył się rozmowy o sprawach te-
atru. Ostatni raz był w nim przed wiciu laty, po prostu otrzymał bilety darmo w radzie zakładowej, a miejsca
sąsiadowały z fotelami, na których miał zasiąść jego ówczesny przełożony.
— Nie misiem okazji obejrzeć. Cóż zrobić, ,skoro tyle pracy, ale postaram się to nadrobić natychmiast
po powrocie. Ma pani wspaniały zawód, można pozazdrościć. Jednak, prawdę mówiąc, jeśli miałbym sądzić
z urody, to wziąłbym panią raczej za aktorkę — Kowalewski rzeczywiście dawał z siebie wszystko.
— Jest pan miły, ale to na pewno komplement' — zawiesiła umiejętnie głos czekając na zaprzeczenie.
— Czyżbym wyglądał na mężczyznę pławiącego komplementy?
— Wygląda pan na mężczyznę niebezpiecznego.
— Ja? — zdziwił się. — Ale dlaczego?
— Po prostu może pan się podobać kobietom, a tacy często bywają niebezpieczni.
Teraz dopiero Kowalewski wzruszył się. W jego życiu żadna kobieta nie powiedziała mu nic podobne-
go. Zaczął więc mówić dużo chcąc okazać się wszechstronnym towarzysko. Dziewczyna słuchała jego męt-
nych opowieści ze schlebiającą uwagą, od czasu do czasu tylko, korzystając z chwili, kiedy nabierał odde-
chu, wtrącała kilka słów, pod urokiem których rozpływał się do reszty.
Dopiero stewardesa przypominająca o zapięciu pasów przed lądowaniem uprzytomniła mu, że za chwilę
będzie musiał pożegnać niecodzienne zjawisko, któremu na imię Joanna. Zaczął nastawać więc na zdobycie
numeru jej telefonu. Opowiadał o swojej samotności i długich wieczorach w Warszawie. Dziewczyna była
teraz bardziej powściągliwa i tylko sugestywnie odmalowane prze^ niego chwile, jakie mogliby spędzić w
Paryżu wśród bonzów światowego przemysłu, przekonały ją wreszcie i podyktowała mu swój warszawski
numer, Zapisał go w notesie zmieniając kolejność cyfr i umieszczając przy słowach: Dział zaopatrzenia i
zbytu. Oczywiście mistyfikacja la miała na celu zmylenie zawsze czujnej żony.
Kiedy do samolotu przytoczono schody, wysiadali razem. Kowalewski stopniowo dochodzi! do siebie.
Stawał się znowu poważnym handlowcem, ocenił bacznie sytuację. Kątem oka dostrzegł na tarasie dla ocze-
kujących żonę w czerwonej sukni, Jacka t Michała, którzy machali do niego jak opętani. Joanna i inni pasa-
żerowie także kiwali w kierunku tarasu, więc i on wyciągnął rękę pozdrawiając. Starał się robie to tak jak
sportowiec przybywający do kraju po wygranych zawodach: z sympatią, lecz godnie. Nie chciał, aby dziew-
czyna zorientowała się w jego rodzinnych układach. Postanowił rozstać się z nią w chwili, kiedy wszyscy
pasażerowie prowadzeni przez stewardesę wejdą do budynku lotniska, a żona nie zdąży jeszcze zejść z tara-
su.
Kiedy na chwilę zniknęli z oczu czekających, przypiął się ustami do ręki dziewczyny. Miał do niej za-
dzwonić za dwa dni. Te dwa dni będą dła mnie długie jak wieczność, tak się właśnie wyraził. Przedzieliła
ich naraz grupa turystów japońskich, podróżujących po Europie; obwieszeni mnóstwem aparatów, mieli
wielką ochotę rozpocząć fotografowanie na lotnisku.
Kowalewski po odprawie paszportowej podchodził do długiego Stołu celników. Od Joanny przedziela-
ło go kilka osób. Nie myślał już o żonie i o tym, czy kolorowe kurtki i spodnie spodobają się synom. Stało
mu się to nagle obojętne.
Celnicy pracowali szybko, bezbłędnie oceniając każdego pasażera. Podróżni mogli być więc zadowo-
leni. Wreszcie przyszła kolej na Kowalewskiego. Starszy kontroler Portu Lotniczego Okęcie Józef Marci-
niak, mały mężczyzna o bystrych badawczych oczach, przypominający, jak mawiali koledzy, sójkę, która
nie wybiera się za morze; spojrzał w deklarację.
— Czy nic więcej pan nie przywozi?
— Tylko to, co napisałem.
— Oczywiście, rozumiem.
Walizka została jednak otworzona. Marciniak mówił później, że zrobił to bardziej na skutek wielolet-
niego instynktu niż z konkretnej potrzeby. Po tym podróżnym mógł się spodziewać najwyżej małego kalku-
latorka ukrytego wśród koszul. Delikatnie wsunął rękę do wnętrza dużej, maksymalnie wypakowanej wali-
zy. Jego palce swobodnie, jak palce wirtuoza poruszały się między masą nylonowych opakowań. Nic wy-
czuwając i nic dostrzegając nic podejrzanego miał już zamykać walizkę i wtedy właśnie zastanowił go
dziwny kształt jej wnętrza. Skórzana walizka miała z zewnątrz kształt prostokąta, natomiast w środku rogi
były delikatnie, lecz wyraźnie zaokrąglone. Przesunął ręką po jedwabnej podszewce. Było to dość dziwne
rozwiązanie, gdyż zabierało przecież cenne miejsce. Jednak w tak dużym neseserze nie miało to zbyt wiel-
kiego znaczenia i zagraniczna firma mogła w ten sposób ozdobić swój produkt. Pod palcami wyczuwa! tylko
normalne usztywnienie. Spojrzał na pasażera. Nie wyczul u niego żadnych oznak zdenerwowania, a tylko
zniecierpliwienie. Chciał już zakończyć odprawę, nagle jednak zadecydował inaczej. Zaryzykował ewentu-
alne skargi podróżnego i skinął na swojego młodszego kolegę, debiutującego dopiero w zawodzie po odby-
ciu specjalnego szkolenia w ośrodku w Świdrze. Walizka powędrowała na inny stół,
— Będzie pan musiał chwilę poczekać — zwrócił się do Kowalewskiego.
— Mówiłem przecież, że nic nie przywożę! Co wy wyrabiacie z ludźmi. Czeka na mnie moja żona —
zirytował się Kowalewski.
Joanna z innymi pasażerami opuszczała już strefę celną.
— To naprawdę nie potrwa długo.
Z walizki wyjęto wszystkie rzeczy. Do Marciniaka podeszło jeszcze kilku celników. Odprawa samolo-
tu została zakończona, do następnej była jeszcze chwila czasu.
Marciniak ostrożnie przeciął na szwie jedwab obicia. Pod spodem ukazała się niebieska tektura.
Przeciąć ją czy nie! — myślał gorączkowo. Koledzy mieli niewyraźne miny. Za cztery minuty miał lą-
dować Pan American z Nowego Jorku. Spróbował lekko odkleić. Szło opornie. Szarpnął mocniej. Tektura
puściła odsłaniając wnętrze... Małe owinięte w czarny papier paczuszki leżały tam równo poukładane.
Wrażenie było duże. Celnicy, oglądający w swej pracy wiele dziwnych rzeczy, teraz zamilkli. Marci-
niak szybko porozcinał tekturę w trzech pozostałych rogach. Na stole piętrzyło się już dwadzieścia czarnych
torebek. Rozcięto jedną z nich. Do podstawionego pojemniczka wysypał się biały proszek.
Ewa Kowalewska przechadzała się nerwowo po hali lotniska. Wokół niej pełno było ściskających się
łudzi. Nie mogła upilnować Jacka i Michała, którzy rwali się na poszukiwanie ojca. Pasażerowie samolotu z
Paryż;; dawno już wyszli szacowani wzrokiem przez taksówkarzy. Do gości dewizowych podbiegali baga-
żowi. Zespół podchmielonych gości stroił instrumenty, żeby dziarskim pohukiwaniem przyjąć kuzyna z
Chicago. Dwaj taksówkarze omal się nie pobili o to, który z nich ma wieźć grubasa w- garniturze w żółtą
kratkę. Jana Kowalewskiego ciągle nie było. Minęło pół godziny i jego żona chciała już wracać do domu
sądząc, że fajtłapowaty małżonek nie zauważył jej i dziatek i czeka teraz w domu. Rozglądała się za telefo-
nem, kiedy z pomieszczeń służbowych wyszedł siwy mężczyzna w stalowym garniturze. Rozglądał się
chwilę i wreszcie bez, wahania podszedł do niej.
— Pani Kowalewska, prawda?
— Tak, a o co chodzi? — Nie wiedząc dlaczego dziwnie się wystraszyła.
— Mam do pani dwa słowa na osobności. Kiedy odeszli kilka kroków zostawiając siedzących na ławce
chłopców, powiedział zniżając głos:
— Mąż pani został zatrzymany do dyspozycji prokuratora. Będziemy musieli jechać teraz do domu
państwa.
Na basenie Legii było tego dnia mnóstwo ludzi. Sierpień, jak cale zresztą lato, był wyjątkowo upalny.
Wszyscy, którzy dysponowali wolną chwilą, szukali w Warszawie miejsca, gdzie można by zamoczyć nogi.
Paweł Wert rozparty wygodnie na leżaku należał właśnie do tych szczęśliwców. Jego szef udzielił mu
dwu dni wolnego wiedząc, że nie był jeszcze na urlopie, a w lipcu pracował za dwóch.
Siedział więc teraz na basenie, chcąc się chociaż trochę opalić, co przy jego śniadej cerze nic trwałoby
długo. Był zły na nieznajomą dziewczynę, która przed dobrą godziną prosiła go o przypilnowanie rzeczy i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin