Ewa wzywa 07 - 094 - Martyn Janina - Rozłączył was na zawsze.pdf

(427 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Janina Martyn
Rozłączył was na zawsze
697808220.001.png
1
— Naprzód, durniu, czemu się wahasz?! Do gardła. Nie tak. Pojęcia nie masz.
Wrzaski zza drzwi huczały po całej klatce schodowej. Głos był w cichszych partiach lekko drżący,
jak gdyby starczy. Przy wrzasku przechodził w przeraźliwy skrzek.
Rogoziński zapukał. Za odrapanymi drzwiami, nieźle widocznymi przy świetle górnego okienka, za-
padła cisza.
— Tak jest zawsze. Ile razy pukam.
— Od dawna to tak trwa?
— Odkąd się wprowadził. Będzie z pół roku.
— Czekaj pan, sam spróbuję. Milicjant zajął w wąskim przejściu miejsce Rogozińskiego i odmierzał
stukanie równomiernie, ale z dużą siłą.
Na dole zebrała się grupka lokatorów. Rej wodziła zażywna pani Leluchowa z parteru. Opowiedzia-
ła, że już przeprowadzka profesora zdradzała wariata. Żadnych mebli nie przywiózł.
Zjawił się w wytartym paltociku, dźwigając dużą drewnianą skrzynkę. Odtąd codziennie podobne
paczki znosił. Wychodził jedynie wieczorami. Należności za prąd i czynsz zostawiał dozorczyni. Nikogo do
siebie nic wpuszczał.
Krzyki zaczęły się miesiąc po wprowadzeniu.
— Do kogo ten diabeł tak się drze? — mówiła Leluchowa. — Nigdym żywego ducha nie zobaczyła,
żeby do niego wchodził.
— No i ma pan, tak jest ciągle — denerwował się na górze administrator Rogoziński. — Zapukasz,
ten ucichnie i już do drugiego ranka jest spokój. A potem zaczyna się od nowa. Panie profesorze — krzyknął
od drzwi — otwórz pan, władza puka!
Sierżant Pęk kręcił się pod drzwiami, obmacywał, jakby naprawdę chciał je wysadzić. Wezwano go,
więc udawał, że chce pomóc. W gruncie rzeczy wolałby się wycofać. Takie „zakłócenia porządku" zdarzają
się codziennie i władza wobec nich jest bezsilna.
— To co? Spisze się protokół...
— Co tam protokół. Lokatorzy mnie zamęczą. Muszę się do niego dobrać i wtłoczyć do głowy, że
jak się nie uspokoi, to go do kwaterunku podam na eksmisję.
— Akurat — mruknął milicjant — wyrzucić, łatwo się gadu. A dokąd przekwaterować? — Zdener-
wował się. Zaczął walić pięścią w drzwi z całej siły.
— Otwarte, przecież otwarte — rozległo się tuż zza drzwi.
Milicjant nacisnął. Znaleźli się w wąskim przedpokoiku. Z pokoju padało nikłe światło. Sprawca
wrzasków był bardzo wysoki, z cienkim, orlim nosem i niewielkimi oczami o mrugających szybko powie-
kach. Na groźnego przestępcę nie wyglądał.
Jakiś poczciwiec — pomyślał sierżant Pęk.
Człowiek zastawił jednak drogę swym chudym ciałem i zapytał:
— O co panom chodzi?
— O te hałasy, panie profesorze. Przetarł oczy, jakby zbudzony ze snu.
Milicjant przestraszył się, że szlafrok starego za lada podmuchem rozleci się, taki zniszczony. Byłby
nowy kłopot z obrazą moralności.
— Tak nie można, panie, cała kamienica się trzęsie, jak pan krzyczysz, zakłócenie porządku...
— Ach, o to chodzi. Ja. proszę panów, pracuję. To mój zawód.
— Ładna praca — zaperzył się administrator Rogoziński wymachując rękami — do występu się pan
profesor szykuje, czy co? Ludzie ani spać, ani żyć nic mogą.
— A można wiedzieć, gdzie pan... gdzie pan profesor -- milicjantowi nijako było omijać tytuł, któ-
rym szermował administrator. — Gdzie pan pracuje?
— Tu.
— Co pan robi? A w ogóle proszę nie trzymać nas w przedpokoju, muszę spisać, a tu ciemno.
Odsunął uśmiechającego się filuternie starego i wszedł do odrapanego pokoju, pustego jak jaskinia w
górach. Po prawej były otwarte drzwi do jakiejś komórki czy służbówki pełnej żelastwa. Pod oknem walały
się rozścielone materace z brudną pościelą. W kącie stało duże zdjęcie mężczyzny, rozpięte na sztalugach
jak u malarza.
Zarówno sierżantowi Pękowi, jak i Rogozińskiemu zrobiło się przykro: taka nędza. Poza tym nic by-
ło na czym usiąść.
— Zaraz panom pokażę, dlaczego krzyczę — powiedział nagle profesor zza ich pleców. Paroma
wielkimi susami znalazł się w swej komórce, pochylił się i grzebał długo.
Komórka. Było to bardzo umowne określenie dla klitki, która niezwykle jasno oświetlona sztucznym
neonowym światłem tworzyła drastyczny kontrast z nędzarskim pokojem mieszkalnym.
Z pułapu zwieszały się imaki: czarne delikatne palce jak gdyby wielkich pająków. Obrotowy stolik
pośrodku wyposażony był w bardzo nowocześnie wyglądający mikroskop.
Jakieś aparaty, delikatnie szumiące, wisiały na ścianach niby dziwaczne, abstrakcyjne rzeźby. Sierżant
Pęk widział wszystko jak na dłoni. Profesor bowiem zostawił drzwi od komórki na oścież otwarte. Widocz-
nie chciał faktycznie zademonstrować miejsce swojej pracy.
Wejściu i wyjściu profesora z komórki towarzyszył głośny warkot, przypominający warczenie szyb-
kiego wentylatora.
Chwilę grzebał w skrzyni białej i lśniącej, która tkwiła pod ścienną aparaturą. W ostrym świetle
pomieszczenia twarz pochylonego wyglądała jak mapa plastyczna.
Dawno nie widziałem tak pooranego zmarszczkami oblicza — pomyślał Pęk. I do Rogozińskiego:
— Ile on właściwie ma lat?
— Wie pan, że nie pamiętam. Rusza się jak młodziak, tylko gęba zniszczona.
Profesor wracał powolutku niosąc niewielki przedmiot. Położył go na podłodze. Roześmiał się i
przemówił:
— Przedstaw się panom, szczurku, no, ruszaj się, gamoniu, za długo myślisz 1
Zwierzątko o rozmiarach kota tylko mordkę miało szczurzą. Reszta przypominała kiszkę i połyski-
wała jak szkło. Wtem przez kiszkowa te ciałko przebiegł ogień. Szczur ruszył na milicjanta.
Przedstawiciel władzy cofnął się o krok. Na twarzy malowała się niepewność: uciec czy wytrwać.
Czuł się, jak poszczuty złośliwie psem.
Zwierzątko nic wydało żadnego głosu. Kilkakrotnie okrążyło but z cholewą i zbliżyło się do Rogo-
zińskiego.
Ten bez żenady odskoczył do tyłu.
— Tak, to bardzo śmieszne — plótł — dobrze już, dobrze, ale weż go pan.
— Co to takiego? — zapytał milicjant.
— Co? — profesora wyraźnie bawiło zmieszanie i przestrach gości. Miał swoją zemstę za ich nie-
proszone wtargnięcie. — To zabawka, zabawka, panowie. No, huncwocie, do nogi! — Zwierzątko zawahało
się. — Widzicie, cała tajemnica moich krzyków na tym polega, że on nie zawsze chce mnie słuchać. Do
nogi, bydlę! Konstruuję takie specjalne zabaweczki. Szczurek, podejdź do pana w mundurze i daj mu się
wziąć do ręki.
Podbiegło gwałtownie. Trudno było stwierdzić, czy pędzi na kółkach, na nóżkach, czy też sunie jak
sanki. Kręciło główką, przytulone do cholewy buta.
— Nic bój się go pan. Proszę go wziąć do ręki. No!
Milicjant pochylił się posłusznie. Spróbował wyciągnąć dłoń. Zwierzątko uciekło i ręka uciekła.
— Trzeba ufnie, panie komisarzu — drwił profesor — on jak czuje nieufność, to się boi. A czuje
wszystko doskonale.
— Jak się nazywa takie zwierzę?
— Moje? Szczurek.
— I nie jest żywy?
— Nie. Zabawka. Było już o tym w gazetach. Pan gazet nie czytuje? — zwrócił się z wyrzutem do
sierżanta. — Ja dla jednej instytucji próbuję zrobić takie zabawki z mózgiem, z móżdżkiem elektronicznym.
Panowie zapewne słyszeli o elektronice. O komputerach?
— Jakże, jakże, to takie, tego, mózgi z lampami radiowymi... — chwalił się Rogoziński, pstrykając
palcami. Był oszołomiony: w tej chwili nie odróżniłby psa od kota.
Sierżant Pęk ochłonął pierwszy. Wziął zwierzątko. Ciałko miało elastyczne, wypełnione miniaturo-
wymi błyskami.
— To niech się pan ciszej zachowuje-Bo w kamienicy kłopot — mówił, czujnie wpatrzony w nieru-
chomy przedmiot na dłoni. W pewnym momencie na szept profesora szczurek wyrwał się, zeskoczył i znik-
nął w ciemnym kącie.
Profesor mrugnął porozumiewawczo okiem.
— Za moje dawne zasługi dla przemysłu elektronicznego pozwolono mi stworzyć sobie małe, wprost
miniaturowe laboratorium, w którym montuję zwierzątka do zabawy dla dużych, mądrych dzieci: Wymaga
to specjalnych warunków. Stąd to pomieszczenie laboratoryjne. Gdy do niego wchodzę i gdy z niego wy-
chodzę, automatycznie uruchamiają się filtry i usuwają pyły. jakie ze sobą i na sobie wnoszę. Proszę sobie
wyobrazić, że w każdych trzydziestu litrach powietrza w tym pomieszczeniu nie może się znajdować więcej
niż 100 pyłków. Inaczej nie mogłyby działać...
Mówił długo i zawile o lampach, tranzystorach i obwodach scalonych, o miniaturyzacji aparatów i o
maleńkich mózgach elektronicznych, mieszczących się na płytkach krzemu o rozmiarach 3X3 milimetry.
Pęk starał się dobrze zapamiętać tę lekcję. Ale profesor nagle przerwał, jeszcze raz kazał błyska-
wicznie przedefilować szczurkowi przed gośćmi i zaraz szybko zapędził gości do wyjścia. Podał każ-
demu rękę i zatrzasnął drzwi.
— Ale ci zabawka — rzekł Rogoziński. — Tylko czemu on wykrzykuje o gardle, o skoku, jakby do
walki zachęcał. Nie spytał się pan, aha.
— Sprawdzę, jak z tymi zabawkami-Niech go diabli! — Pęk przypomniał sobie, że nie zdążył także
zapytać, dla jakiej instytucji takie rzeczy są wytwarzano i w której gazecie o tym było. Trzeba zawiadomić
na wszelki wypadek porucznika Berdę. Może to przemyt, czy co u licha.
Gdy wyszli, profesor zwrócił się syczącym wściekłym szeptem do nieruchomego szczurka:
— Durniu, jołopie, tępaku! Weź go! Bierz! — i wskazał wielką fotografię na sztalugach. Zwierzątko
biegało dokoła pokoju coraz prędzej, jakby zdenerwowane humorami swego pana.
2
W tym samym momencie wchodziła do sklepu z zabawkami niezwykle piękna młoda kobieta.
Sprzedawca poznał ją od razu. Miała puszyste, długie włosy cicm-aoblond, których barwy nie starała się
tuszować żadną kosmetyką. Równocześnie używała dość jaskrawej szminki do warg i robiła sobie tuszem
długie rzęsy. Była wysoka, ale nie za szczupła.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin