Jakes John - Saga rodziny Kentów 04 - Gniewni.pdf

(1682 KB) Pobierz
Jakes John - Saga rodziny Kentó
JAKES
Gniewni
Mojemu synowi Johnowi Michaelowi
Panie Prezydencie, pragnę dzisiaj przemawiać niejako mieszkaniec Massachusetts, nie
jako mieszkaniec Północy, ale jako Amerykanin...
Nie można zaprzeczyć temu, że życie nasze toczy się pośród wielkich wstrząsów i otaczają
nas ze wszech stron niebezpieczeństwa zagrażające naszym instytucjom i naszemu rządowi.
Uwolniono porywy dotąd uwięzione, Wschód, Północ i burzliwe Południe dążą ką temu, by
wzburzyć ocean, którego spienione bałwany sięgną nieba i odsłonią najmroczniejsze głębie.
Przemawiam dzisiaj na rzecz zachowania Unii...
Z lękiem i niepokojem słucham, gdy pada słowo ,,secesja", zwłaszcza gdy pada ono z ust
tych, którzy są patriotami, są znani w tym kraju i znani na całym świecie ze swych zasług
politycznych. Secesja! Pokojowa secesja! Sir, zarówno pańskie oczy, jak i moje nigdy nie
ujrzą podobnego cudu...
Nie jest moim zamiarem stwierdzenie, co może doprowadzić do rozpadu Unii, wiem
jednak i widzę wyraźnie, podobnie wyraźnie, jak widzę słońce na niebie, do czego taki rozpad
musi doprowadzić. Musi doprowadzić do wojny.
Księga pierwsza Uwolnij wilka
Rozdział pierwszy Kaplica / 1 1
JOHN
Daniel Webster Siódmy marca 1850
Orędzie wygłoszone w Senacie Stanów Zjednoczonych, stanowiące głos poparcia dla
zgłoszonego przez Henry'ego Claya projektu ustawy w sprawie niewolnictwa.
Spis treści
 
Rozdział drugi Masakra / 34
Rozdział trzeci Warunek / 50
Rozdział czwarty Soldadera / 68
Rozdział piąty Kukurydza z San Jacinto / 95
Z dziennika Jepthy Kenta, 1844: Grzech biskupa Andrew / 116
Księga druga
Złoto
Rozdział pierwszy Głos wołającego na puszczy / 135
Rozdział drugi Gorączka / 160
Rozdział trzeci Boże Narodzenie pośród Argonautów / J78
Rozdział czwarty Zobaczyć słonia / 197
Rozdział piąty Człowiek, który stanął na drodze / 217 | Rozdział szósty Rozstanie / 236
Z dziennika Jepthy Kenta, 1850:
Najwyższe prawo / 254
Księga trzecia
Kto mieczem wojuje...
Rozdział pierwszy Spuścizna / 273
Rozdział drugi O książkach i pantalonach / 294 Rozdział trzeci Człowiek, który
grzmiał / 312
SPIS TREŚCI
7
Rozdział czwarty Podejrzenie / 325
Rozdział piąty Dziewczyna, która odmówiła / 336
Rozdział szósty Akcje i grzech / 351
Rozdział siódmy Przesyłka / 367
Rozdział ósmy Łowca niewolników / 386
Rozdział dziewiąty Oblężenie / 403
Rozdział dziesiąty Zniszczenie / 419
Rozdział jedenasty Osąd / 438
Posłowie I 448
Księga pierwsza
Uwolnij wilka
Rozdział pierwszy Kaplica
Obudziła się późno wieczorem. Najpierw wydawało jej się, że leży w swojej sypialni, na
piętrze ceglanego budynku, który miejscowi zaszczycali określeniem Gura Hotel. W rzeczy
samej, był to pewnego rodzaju hotel. Tyle że niewielkie, lecz dobrze prosperujące przedsię-
biorstwo na ulicy Soledad obsługiwało klientów nieco innych niż hotele, które zapewniały
podróżnym posiłek, szklaneczkę aguardiente lub łóżko do spania...
Przez kilka sennych, błogich chwil miała wrażenie, że tam właśnie jest. Bezpieczna. Nic
jej nie grozi...
Nagle przypomniała sobie wszystko. Rzeczywistość w mgnieniu oka rozproszyła
rozkoszne złudzenie. Hotel Gura znajdował się kilkaset metrów na zachód od tego miejsca,
gdzie leżała w ciemnościach, przykryta podartym kocem, który marnie chronił ją przed
 
chłodem tej bezksiężycowej nocy. Jednak od hotelu dzieliło ją znacznie więcej niż tylko
odległość... od hotelu i od tego wszystkiego, co z nim było związane.
Przede wszystkim dzieliły ją od niego ponadmetrowej grubości ściany nie pokrytej
dachem kaplicy misji San Antonio de Valero. Dalej - okopy i wały ziemne ciągnące się
pomiędzy topolami rosnącymi nad brzegiem kanału - Los Alamos.
I była jeszcze rzeka San Antonio i drewniane mosty pilnowane przez obrońców. Za rzeką
znajdowały się siły nieprzyjaciela, oceniane na cztery tysiące, może pięć tysięcy ludzi.
Poza tym coś więcej niż fizyczna obecność wojsk dzieliło ją od hotelu. Nikt nie zmuszał
jej do tego, by przybyła do misji noszącej nazwę Alamo od topól rosnących wokół -
niektórzy twierdzili, że nazwa ta pochodziła z początku stulecia, kiedy stacjonował tu gar-
nizon żołnierzy z Coahuila. Przybyła tu pod wpływem wolnej i nieprzymuszonej woli.
12
Przez te kilka sekund po przebudzeniu, kobieta, której nazwisko brzmiało Amanda Kent
de la Gura, niemal żałowała swej decyzji. Leżała na ubitej ziemi, opierając głowę o kamień -
nader nędzną namiastkę poduszki - i musiała przyznać przed samą sobą, że się boi.
Bywała już w trudnych, nawet w niebezpiecznych sytuacjach. Bała się już nieraz. Zawsze
jednak miała przynajmniej drobną, niewielką nadzieję na przeżycie. Teraz zaś tylko
najgłupszy optymista spośród stu osiemdziesięciu ludzi zgromadzonych w misji mógł
przypuszczać, że istnieje jakaś szansa przeżycia.
Amanda położyła się na boku, owijając nogi swą najlepszą suknią z czarnego jedwabiu -
było bardzo zimno. Wpatrując się w mrok, widziała oczyma wyobraźni flagę wywieszoną na
wieży kościoła w San Fernando. Była koloru czerwonego, nie widniały na niej żadne znaki
ani napisy - dla mężczyzn i garstki kobiet, którzy schronili się w misji po przybyciu
nieprzyjaciela, znaczenie tej flagi było proste: nieprzyjacielski dowódca dawał w ten sposób
do zrozumienia, że nie będzie brać jeńców...
Amanda siłą woli zmusiła się, by odwrócić myśli od tych ponurych rozważań. Pesymizm,
nawet najbardziej uzasadniony, nie prowadzi do niczego. Skoro nie mogła usnąć, postanowiła
zobaczyć się ze swym przyjacielem pułkownikiem...
Nie wstała jednak od razu. Nasłuchiwała. Cisza była niepokojąca. Dlaczego umilkły
nocne hałasy, do których ona i wszyscy inni zdołali się przyzwyczaić już na dobre w ciągu
ostatnich dwunastu, nie, trzynastu dni...?
Ziewnęła. Tak, trzynastu. Musi już być niedziela rano. Niedziela, szósty marca 1836.
Pierwsze oddziały wojsk nieprzyjaciela wtargnęły do San Antonio de Bexar dwudziestego
trzeciego lutego. Licząc jeden dzień więcej na rok przestępny, dziś będzie właśnie trzynasty
dzień oblężenia.
Nie pamiętała tak cichej nocy od przybycia wojsk meksykańskich.
Nie rozbrzmiewały grzmiące wystrzały artylerii i odgłosy kul uderzających o ściany. Nie
słychać było przerażających, dzikich okrzyków żołnierzy zacieśniających coraz bliższy krąg
wokół misji. Nie słychać też było nagłych i budzących grozę wybuchów jazgotliwej muzyki,
która miała budzić obrońców w środku nocy i działać im na nerwy. Generał wiedział, że
ludzie zmęczeni i niewyspani są bardziej podatni na lęk, a poza tym gorzej mierzą z broni.
Żaden z tych wybiegów nie poskutkował. Determinacja obrońców z każdym mijającym
dniem była coraz większa, coraz większa pomimo to, że wysyłane przez Bucka Travisa
wezwania o pomoc, przewożo-
UWOLNIJ WILKA
13
ne z narażeniem życia pod osłoną nocy przez konnych posłańców, okazały się próżne.
Pułkownik Fannin miał prawdopodobnie około trzystu ludzi w... Goliadzie
oddalonym o ponad sto czterdzieści kilometrów. Tych trzystu ludzi mogło wpłynąć na
przebieg oblężenia, ale teraz wszyscy już wiedzieli, że Fannin nie przyjdzie im na
pomoc. Nie zamierzał ryzykować życia swoich ludzi, przeciwstawiając ich tak znaczym
siłom meksykańskim. Taką właśnie wiadomość przyniósł jeden z kurierów Travisa,
wytworny Jim Bonham. Narażając się na śmierć, samotnie powrócił przez linie
nieprzyjaciela, chociaż mógł bezpiecznie pozostać w Goliadzie po przekazaniu
posłania.
Och tak, Buck Travis wciąż mówił o posiłkach z Brazorii. Być może z San Felipe.
Tak naprawdę jednak nie istniało coś takiego jak armia teksańska - ani jakiekolwiek
GNIEWNI
 
zorganizowane działania wojskowe sił rebelii. Travisowi pozostało jedynie jeśli można
to nazwać jakimś rodzajem nadziei - liczyć na utrzymanie misji tak długo, jak długo to
było możliwe. Wyłącznie po to, by pokazać anglo-amerykań-ską wolę
przeciwstawienia się meksykańskiemu tyranowi. Nikt już nic mógł wydostać się z
misji, nawet pod osłoną ciemności. Meksykańskie okopy i stanowiska artylerii były
zbyt blisko.
Ale dlaczego ta noc, w przeciwieństwie do wszystkich innych, była tak cicha...?
Odrzuciła brudny koc. Cisza denerwowała ją i niepokoiła. Zapragnęła usłyszeć
dźwięk skrzypiec Crocketta, który nieraz wieczorami podnosił ich na duchu, próbując
przekrzyczeć gwizd i huk pocisków przelatujących nad nimi i uderzających o ściany.
Skrzypce Crocketta i kobza Johna McGregora podniosłyby ją na duchu, tak jak już
zdarzało się przedtem...
Zadowoliłabym się jednak filiżanką kawy - pomyślała. Wstała i przeciągnęła się,
otrzepała pył z czarnego jedwabiu poplamionego zaschłym błotem. Miała już dosyć
kukurydzy, wołowiny i przyprawionej papryką fasoli. Ona i kilkanaście innych kobiet -
w większości Meksykanek - gotowały dla żołnierzy. Starały się bardzo, ale mężczyźni
narzekali na brak ciepłych napojów. Amanda nie mogła im tego mieć za złe.
Zwinęła koc, położyła go na ziemi i podeszła do wschodniej ściany kaplicy. Tam,
na specjalnym stanowisku usypanym z ziemi i umocnionym belkami spostrzegła w
mroku kontury dwudziestofuntówek -trzech z czternastu dział misji. Wydało jej się, że
widzi kilku mężczyzn opartych o działa. Spali. Nic dziwnego, byli wycieńczeni. Gdyby
mieli choć trochę kawy, by móc walczyć z przemożną sennością...!
14
GNIEWNI
Nagle pomyślała, że być może nieprzyjacielski generał wiedział o tym, że nie mieli
kawy. Może naprawdę o tym wiedział i przypuszczał, że przez jedną cichą noc obrońcy
zapadną w sen. Czy oznaczało to, że za chwilę nastąpi atak...?
Odruchowo sięgnęła prawą dłonią do lewego nadgarstka. Dotknęła bransoletki z liny
okrętowej, niegdyś lśniącej od lakieru, teraz zniszczonej i matowej. Bransoletka była czymś,
co łączyło ją z przeszłością, która wydawała jej się całkowicie nierealna.
Ale przecież kiedyś to wszystko istniało. Kiedyś naprawdę był wielki dom we
wspaniałym mieście na Wschodzie. Obfite posiłki, czysta pościel. A także jasnowłosy kuzyn,
z którym uciekła, kiedy zginęła jej matka i spłonęło rodzinne przedsiębiorstwo...
Zacisnęła palce na bransoletce. Boże, jak bardzo pragnęła znaleźć się gdzieś indziej,
gdziekolwiek, tylko nie tu. Czuła się winna z powodu tej myśli, ale nie mogła nic na to
poradzić. Prawdopodobieństwo -śmierci - wkrótce, nieuniknionej... To było więcej, niż
mogła znieść.
Potrząsnęła głową ze znużeniem. Znów wysiłkiem umysłu odsunęła od siebie ponure
myśli. Nie tylko nie prowadziły do niczego, ale były ponadto stratą bezcennej energii. Wciąż
jeszcze może zająć się swym przyjacielem, jeżeli nawet nie będzie mogła nic poradzić na to,
że wkrótce może już nie żyć...
Podobnie jak inni ludzie anglo-amerykańskiego pochodzenia, uwięzieni i oblężeni w
misji, którą wszyscy w Bexarze - zarówno Anglosasi, jak i Meksykanie - nazywali Alamo.
II
Pośrodku kaplicy wznosił się stos gruzu. Pozostał od zeszłego roku, kiedy misja Alamo
była okupowana przez wojska pod dowództwem generała Martina Perfecto de Cosa,
eleganckiego zięcia prezydenta Republiki Meksykańskiej. De Cos i jego ludzie zostali
wyparci przez mieszkańców Teksasu, a prezydent osobiście zebrał nową armię, która
wyruszyła z Saltillo na północ, aby ukarać tych, którzy ośmielili się walczyć z jego
żołnierzami i sprzeciwiać się jego władzy.
A przecież jeszcze dwanaście lat temu Meksyk, który niedawno uzyskał niepodległość,
chętnie przyjmował przybyszów ze Stanów Zjednoczonych na swej części Teksasu. Na mocy
specjalnych ustaw z lat 1824 i 1825 tak zwani empresarios, tacy jak Austin i jego syn, mogli
nabywać ziemię po korzystnych cenach, a potem sprowadzać osadników i osiedlać ich na
tych terenach. Wszyscy Amerykanie musieli obiecać, że zostaną katolikami, ale rząd rzadko
się interesował
 
UWOLNIJ WILKA
15
przestrzeganiem tych deklaracji. Jednym z najpopularniejszych ludzi w całym Teksasie
był pewien padre nazwiskiem Muldoon, który w najmniejszym stopniu nie zwracał
uwagi na to, czy imigranci pojawiali się w jego kościele. „Muldoonsko - katolickie"
wyznanie osadników było całkowicie wystarczające dla meksykańskiego rządu...
Doprawdy, wielkoduszność rządu wobec cudzoziemców miała bardzo niewiele
wspólnego ze zdobywaniem nowych dusz dla Matki Kościoła. Łączyło ją za to wiele ze
swoistą sławą, jaką cieszyli się Amerykanie - zwłaszcza mieszkańcy zachodnich
kresów. Anglosasi mieli służyć jako bufor pomiędzy teksańskimi Indianami, a
mieszkańcami stanów na południe od Rio Grandę.
Amerykanie, którzy przybyli wraz z empresarios, byli ludźmi twardymi i
nieugiętymi. Bronili swojej ziemi, uprawiali ją i rozkwitali dzięki dobrodziejstwom
republikańskiego rządu. Z każdym rokiem przybywało ich coraz więcej i więcej...
Potem, w rezultacie serii politycznych przemian, u steru rządów w Meksyku stanął
obecny prezydent.
W obawie przed znaną powszechnie skłonnością Andrew Jacksona do przyłączania
nowych terytoriów i w obliczu faktu, że z każdym dniem w Teksasie znajdowało się
coraz więcej Amerykanów, nowy prezydent wprowadził serię restrykcyjnych ustaw.
Między innymi w roku 1830 zakazał dalszego napływu imigrantów, a kolejny dekret
uderzył w samo serce stanowego rolnictwa,, zakazując handlu czarnymi niewolnikami i
całkowicie znosząc niewolnictwo.
Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta. Kiedy w roku 1834 Stephen Austin
przybył do Mexico City, zamierzając przedstawić tamtejszym władzom żądania
mieszkańców Teksasu, protestujących przeciwko ograniczeniu ich praw, prezydent
zamknął go w więzieniu. Od tego momentu stosunki pomiędzy stolicą i północną
prowincją pogarszały się bez przerwy.
W końcu doszło do otwartej wojny.
W czerwcu 1835 roku niewielka armia Teksasu opanowała fort Anahuac, usuwając
ze stanowiska oficera odpowiedzialnego za pobieranie dopiero co wprowadzonych taryf
celnych, które sprawiały, że eksport płodów rolnych i import niezbędnych narzędzi stał
się dla osadników po prostu niemożliwy. Anahuac oznaczał początek zbrojnego
wystąpienia Partii Wojennej Teksasu przeciwko rządowi Meksyku. Buck Travis był
jednym z przywódców partii. Od tego momentu większość Amerykanów
zamieszkujących Teksas - było ich wówczas około trzydziestu tysięcy - otwarcie
mówiła o buncie czy też rebelii, idąc w ślady swych przodków, którzy sześćdziesiąt
lat wcześniej,
16
GNIEWNI
w proteście przeciwko cłom i restrykcyjnej polityce króla Anglii, powstali przeciw niemu na
Wschodnim Wybrzeżu kontynentu.
Kiedy w grudniu wyparli generała de Cosa z Alamo, wycofał się za Rio Grandę. W całym
stanie nie pozostał ani jeden żołnierz meksykański. Było tak do czasu, aż prezydent przestał
całkowicie dbać o wszelkie pozory przyjaźni i życzliwości i wprowadził nowo utworzoną
armię wraz z ogromną ilością taborów na północne terytoria do Bexaru.
Przybycie prezydenta doprowadziło do rozpadu wielu rodzin, ponieważ ich członkowie
opowiadali się po jednej lub po drugiej stronie. Znaczna część mieszkańców Bexaru w panice
uciekła, ładując swój dobytek na wozy. Prezydent zajął na poły opustoszałe miasto, które
niegdyś miało około czterech tysięcy mieszkańców. Wywiesił czerwoną flagę na wieży
kościoła. Ci mieszkańcy Teksasu, którzy zamierzali bronić się, schronili się już w Alamo.
Tak więc rozpoczęło się oblężenie, prezydent co noc przesuwał swe fortyfikacje coraz bliżej,
zamierzając w końcu zdobyć szturmem misję znajdującą się na wschodnim brzegu krętej
rzeki San Antonio.
Zamęt tych ostatnich dni, niepewność i groza przypomniały się Amandzie, kiedy
przechodziła przez stertę gruzu. Musiała stąpać uważnie, a to wymagało wysiłku. Była
zmęczona. Czuła się zbrukana. Nie miała nawet szczotki, żeby przeczesać włosy.
Ani kawy.
W jakiś sposób, kiedy tak szła stąpając uważnie, twardość jej charakteru, ukutego przez
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin