3 - Nim zapadnie ciemność.pdf

(548 KB) Pobierz
Tracy Hickman
StarCraft:
Nim nadejdzie ciemność
StarCraft: Speed of Darkness
Przełożyła: Izabela Matuszewska
Wydanie oryginalne: 2002
Wydanie polskie: 2004
371110596.001.png
Od wydawcy polskiego:
Pragniemy podziękować panu Szymonowi Sokołowi za bezinteresowną pomoc,
jakiej udzielił przy wydaniu tej książki.
Wspaniałym mężczyznom i kobietom
z U.S.S. Carl Vinson (CVN-70).
Niech Bóg idzie z wami, kiedy przemierzacie plażę
i wynagrodzi was spokojnym morzem
w drodze powrotnej do domu.
Vis per mare.
Rozdział 1
Upadek
Złociste...
Tak nazywał owe rzadkie, doskonałe dni, które rozgrzewają duszę złotym blaskiem
radości. Złocisty dzień przepełnia spokój.
Niektóre dni były szare, ciężkie od ołowianych chmur i deszczu, przecinane jaskrawymi
błyskami płonącej bieli i hukiem grzmotów. Inne wibrowały zimnym błękitem nad kopułami i
dachami inkrustowanymi mrozem. Były nawet czerwone dni – wieczorne niebo
odmalowywały wtedy pyłem wiosenne wiatry, zanim ziemię skuły zielone uprawy. Niektóre
dni wydłużały się aż do późnej nocy i okrywały niebo aksamitnym, kobaltowym kocem.
Lubił te jesienne wieczory, kiedy mógł porzucić swój świat i wpatrywać się w bujną
ciemność. Wyobrażał sobie, że Bóg poprzekłuwał kopułę nocy, aby przeświecało przez nią
jego światło. Kiedy był dzieckiem, przyglądał się uważnie gwiazdom w nadziei, że uda mu
się zajrzeć na drugą stronę i choć przez mgnienie oka uchwycić obraz stwórcy. Do dziś miał
zwyczaj patrzeć w niebo, chociaż skończył dziewiętnaście lat i uważał, że jest zbyt dojrzały
na takie rzeczy.
Każdy dzień widział w innych kolorach, każdego doświadczał we wszystkich odcieniach,
każdy też pozostawiał ślad w jego pamięci i sercu. Żaden dzień jednak nie mógł się równać ze
złocistym. To był kolor łanów pszenicy falujących na łagodnych wzgórzach wokół
ojcowskiego gospodarstwa. Złociste było ciepło słońca na twarzy. Złocisty był blask, który
wypełniał duszę.
Złocisty był kolor jej włosów i dźwięk głosu.
– Ardo, znowu marzysz – szepnęła wesoło. – Wracaj do mnie. Jesteś za daleko.
Otworzył oczy. Była złocista.
– Jestem tutaj, Melani – uśmiechnął się.
– Nieprawda. – Wydęła wargi. To była niezawodna broń, kiedy chciała postawić na
swoim. – Znowu poszedłeś marzyć i zostawiłeś mnie samą.
Przewrócił się na bok i podparł głowę ręką, żeby lepiej widzieć Melani. Była tylko rok
młodsza. Ardo miał dziewięć lat, kiedy jej rodzina przyleciała w kolejnym transporcie
uchodźców religijnych, którzy spadli z nieba, aby dołączyć do innych świętych w Helaman.
Zjeżdżali się tu ze wszystkich niemal planet Konfederacji. Gwiezdni pionierzy mimo
woli. Wśród pierwszych wyjętych spod prawa przez Ligę Zjednoczonych Potęg na Ziemi w
trzydziestym pierwszym znalazły się grupy najgorliwszych wyznawców. To była stara
śpiewka dla męczenników i świętych. W ciągu całej historii ludzkości ci, którzy nie rozumieli
ludzi wierzących, przepędzali ich z miejsca na miejsce, z jednego domu do drugiego. Zostaną
przewiezieni na inną planetę, do innego układu – to zaczynało brzmieć jak bolesna powtórka
na lekcjach dziedzictwa. Tym razem zapakowano wygnańców do pechowych transportów
projektu ATLAS. Po katastrofie przedsięwzięcia ci, którzy przeżyli, zaczęli rozpaczliwie
szukać swych braci i sióstr. Kiedy wreszcie przywrócono połączenia między światami,
patriarchowie wybrali na swój dom planetę zwaną Bountiful. Wkrótce potem na
kosmodromie Zarahemla zaczęły lądować orbitalne transportowce. Nowo przybyłe rodziny
rozjeżdżały się do odległych osad. Arthur i Keti Bradlawowie z córką byli jedną z pięciu
rodzin, które przyleciały tego dnia. Ardo towarzyszył ojcu, kiedy wraz z innymi
mieszkańcami wyszedł powitać przybyszów i pomóc im w osiedleniu się w Helaman.
Niewiele zostało mu w pamięci po tamtej Melani. Miał przed oczami mglisty obraz
patykowatego dziewczątka, niezdarnego, onieśmielonego i samotnego. Po raz pierwszy
zwrócił na nią baczniejszą uwagę, kiedy w czternastym roku życia „patykowate dziewczątko”
przeobraziło się nie do poznania i wybuchło nagle w jego świadomości niczym motyl
wyłaniający się z poczwarki. Rysy Melani cechowało naturalne piękno (patriarchowie krzywo
patrzyli na makijaż i malowanie ciała). Ardo był wielkim szczęściarzem, że pierwszy zaczął
się z nią spotykać.
Duszą i sercem zatracił się w jej przejrzystych niebieskich oczach.
Aureola długich błyszczących włosów igrała łagodnie z ciepłym wietrzykiem i unosiła się
nad polami pszenicy. Wiatr niósł dalekie buczenie młyna i delikatny zapach pieczonego
chleba.
Złocisty.
– Może i chodzę marzyć, ale nigdy nie zostawiam cię samej – powiedział Ardo z
uśmiechem. Pszenica szeleściła wokół koca, na którym leżeli. – Powiedz mi, dokąd chcesz
iść, a zabiorę cię ze sobą.
– Właśnie teraz? – Jej śmiech był jak słoneczny blask. – W twoje marzenia?
– Jasne! – Ardo podniósł się na kolana. – Dokąd tylko zechcesz, między gwiazdy.
– Nie mogę nigdzie iść – uśmiechnęła się. – Mam po południu sprawdzian z hydroponiki
u siostry Johnson. Poza tym – dodała, poważniejąc – czemu w ogóle miałabym gdzieś
chodzić? Wszystko, czego chcę, jest tutaj.
Złocisty. Kto by mógł odejść w taki złocisty dzień?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin