Tajemnicza wyspa.doc

(2533 KB) Pobierz

ROZBITKOWIE POWIETRZNI.

ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Huragan w 1865 roku. Krzyk w przestworzach. Balon uniesiony trąbą powietrzną. Rozdarta powłoka. Jak okiem sięgnąć — wszędzie morze. Pięciu pasażerów. Co się dzieje w koszu? Ląd na horyzoncie. Zakończenie dramatu.

znosimy się?

—  Nie! Przeciwnie! Opuszczamy się!

—  Gorzej, panie Cyrusie! Spadamy!

—  Na Boga! Wyrzucić balast!

—  Ostatni worek opróżniony!

—  Czy balon wznosi się?

—  Nie!

—  Słyszę jak gdyby plusk fali!

—  Pod koszem morze!

—  Już tylko o jakieś pięćset stóp pod nami! W powietrzu rozległ się donośny głos:

—  Za burtę wszystko,  co obciąża balon! Wszystko! I niech się dzieje wola boża!

Te oto słowa rozległy się ponad niezmierzoną pustynią wodną Pacyfiku w dniu 23 marca 1865 roku około godziny czwartej po południu.

Zapewne wszyscy pamiętają potężny wicher północ-

no-wschodni, który szalał w owym roku w czasie wiosennego zrównania dnia z nocą, kiedy to barometr spadł do siedmiuset dziesięciu milimetrów. Huragan trwał bez przerwy od 18 do 26 marca i spowodował olbrzymie zniszczenia w Ameryce, Europie i Azji, w pasie szerokości tysiąca ośmiuset mil, przebiegającym ukośnie przez równik od trzydziestego piątego stopnia szerokości północnej do czterdziestego stopnia szerokości południowej. Zburzone miasta, lasy powyrywane z korzeniami, wybrzeża spustoszone zwałami wody, które runęły w szalonym pędzie na ląd, okręty rzucone o brzeg, których liczba według danych biura „Veritas"  wynosiła kilkaset, całe kraje zrównane z ziemią przez trąbę powietrzną, miażdżącą wszystko na swej drodze, tysiące ludzi zabitych na ziemi lub pochłoniętych przez morze: takie oto świadectwo swej furii pozostawił po sobie ten potworny huragan. Pod względem ogromu zniszczeń przewyższył on huragany, które tak straszliwie spustoszyły 25 października 1810 roku Hawanę i 26 lipca 1825 roku Gwadelupę.

Otóż w chwili kiedy tyle klęsk wydarzyło się na lądzie i na morzu, nie mniej wstrząsający dramat rozegrał się w rozszalałych przestworzach.

W tym właśnie czasie balon, uniesiony jak piłka na wierzchołek trąby powietrznej i porwany ruchem wirowym, pędził z szybkością dziewięćdziesięciu mil na godzinę, kręcąc się dookoła swej osi, jak gdyby unoszony malstromem  powietrznym.

Pod rękawem balonu kołysał się kosz, w którym znajdowało się pięciu pasażerów, ledwo widocznych wśród gęstej mgły, sięgającej aż do fal oceanu i zmieszanej z kropelkami rozpylonej wody morskiej.

Skąd przybywał ten statek powietrzny, który stał się igraszką straszliwej nawałnicy? Z jakiego punktu kuli ziemskiej wystartował? Nie mógł, oczywiście, odlecieć podczas huraganu. A ponieważ huragan trwał już od pięciu dni, gdyż pierwsze jego objawy wystąpiły 18 marca, należało przypuszczać, że balon pochodził z bardzo daleka, nie mógł bowiem przelatywać mniej niż dwieście mil na dobę.

W każdym razie pasażerowie balonu byli pozbawieni wszelkiej możliwości określenia drogi przebytej od chwili odlotu, gdyż nie mieli żadnego punktu orientacyjnego. Ponadto, zawieszeni w samym środku szalejącej burzy, nie czuli jej gwałtowności. Lecieli kręcąc się w kółko i nie zdawali sobie sprawy ani z wirowania, ani z ruchu w kierunku poziomym. Wzrok ich nie mógł przebić gęstej mgły, kłębiącej się pod koszem balonu. Wszystko wokół nich tonęło w mroku. Nieprzeniknione chmury, które ich otaczały, nie pozwalały im się zorientować, czy był dzień, czy noc. Dopóki utrzymywali się na dużej wysokości, do mrocznej otchłani, w której się znajdowali, nie docierał ani promyk światła, ani żaden odgłos z zamieszkanych obszarów ziemi, ani nawet ryk oceanu. Dopiero nagłe obniżenie się balonu nasunęło im myśl o niebezpieczeństwie, w jakim się znaleźli lecąc nad falami.

Tymczasem balon po wyrzuceniu ciężkich przedmiotów, jak amunicja, broń i żywność, wzbił się w górę na wysokość czterech i pół tysiąca stóp. Pasażerowie zorientowawszy się, że pod koszem jest morze i że w górze grozi im mniejsze niebezpieczeństwo niż na dole,

bez wahania wyrzucili za burtę wszystkie, najbardziej nawet potrzebne przedmioty, byle tylko zmniejszyć uchodzenie gazu, tej duszy balonu utrzymującego ich ponad odmętem.

Tak upłynęła noc wśród trwogi, która okazałaby się na pewno zabójczą dla ludzi słabszego ducha.

24 marca z nastaniem dnia huragan zaczął jak gdyby słabnąć i można było zauważyć pewne objawy przesilenia. O świcie chmury stały się lżejsze i podniosły się wyżej. W ciągu dalszych kilku godzin trąba powietrzna rozszerzyła się i załamała. Huragan przemienił się w silny wiatr, zwany przez marynarzy „wiatrem na trzy refy *", a warunki atmosferyczne bardzo się poprawiły. Szybkość przesuwania się warstw powietrza spadła do połowy.

Około jedenastej dolne warstwy powietrza znacznie się przejaśniły. Atmosfera była czysta i przesycona wilgocią, nieomal widoczną i wyczuwalną, jak po przejściu wielkich meteorów. Huragan nie przesunął się dalej na zachód — wydawało się, że po prostu nagle zamarł; może rozładował się w falach elektrycznych po załamaniu się trąby powietrznej, tak jak to bywa niekiedy z tajfunami ** na Oceanie Indyjskim.

Ale właśnie teraz można było wyraźnie stwierdzić, że balon opada ciągłym, powolnym ruchem. Gaz pomału z niego uchodził, a powłoka wydłużała się i rozciągała zmieniając kształt z kulistego na jajowaty.

Koło południa statek powietrzny szybował już tylko na wysokości dwóch tysięcy stóp ponad powierzchnią morza. Pojemność balonu wynosiła pięćdziesiąt tysięcy

stóp sześciennych i tylko dzięki temu mógł on tak długo utrzymać się w powietrzu bądź wznosząc się na znaczną wysokość, bądź też przesuwając się w kierunku poziomym.

Pasażerowie wyrzucili do morza resztę przedmiotów i ostatnie zapasy żywności obciążające jeszcze kosz, wszystko aż do najmniejszych drobiazgów, jakie mieli w kieszeniach. Jeden z nich wdrapał się na pierścień, do którego były przytwierdzone sznury siatki, i usiłował mocno zawiązać rękaw. Było oczywiste, że pasażerowie nie utrzymają już dłużej balonu w górnych warstwach atmosfery.

Byli zatem skazani na zagładę!

Istotnie, nie widzieli pod sobą ani lądu, ani nawet wysepki. Na całej przestrzeni nie było ani jednego punktu do lądowania, ani kawałka stałego gruntu, o który można by zaczepić kotwicę.

W dole huczało niezmierzone morze, a jego fale wciąż jeszcze zderzały się z niezwykłą gwałtownością. Pod nimi rozciągał się ocean, którego brzegów nie mogli dostrzec, chociaż znajdowali się na znacznej wysokości, a wzrok ich obejmował przestrzeń w promieniu czterdziestu mil! Była to równina wodna, smagana bezlitośnie przez huragan, która wyglądała, jak gdyby cwałowały po niej spienione fale, poprzecinane smugami białych grzebieni. Jak okiem sięgnąć, nie widać było ani skrawka ziemi, ani statku.

Należało więc za wszelką cenę powstrzymać opadanie balonu i nie dopuścić, aby zagarnęły go fale. Toteż ludzie znajdujący się w koszu byli pochłonięci tą najważniejszą dla nich sprawą. Jednak pomimo ich wysiłków balon stale opadał, a równocześnie, pędzony wiatrem, posuwał się z wielką szybkością z północnego wschodu na południowy zachód.

W jakże strasznej sytuacji znaleźli się nieszczęśliwi podróżni! Nie panowali już nad swym statkiem powietrznym. Wszystkie ich wysiłki szły na marne. Powłoka balonu wiotczała coraz bardziej. Gaz uchodził i w żaden sposób nie można go było powstrzymać. Tempo opadania było coraz szybsze i o pierwszej po południu kosz znajdował się już tylko na wysokości sześciuset stóp nad oceanem.

W istocie nie było sposobu, aby zapobiec uchodzeniu gazu, który bez przeszkód wydobywał się przez rozdartą powłokę balonu. Po wyrzuceniu z kosza wszystkich przedmiotów, które się w nim znajdowały, pasażerowie mogliby jeszcze przez kilka godzin utrzymać się w powietrzu. Ale mogło to najwyżej opóźnić nieuniknioną katastrofę i gdyby przed nastaniem zmroku nie ukazał się jakiś ląd, to zarówno pasażerowie, jak kosz i balon zniknęliby w odmętach.

Toteż wszystko, co można było jeszcze uczynić, zostało niezwłocznie zrobione. Aeronauci byli ludźmi dzielnymi i umieli patrzeć śmierci w oczy. Z ich ust nie padło ani jedno słowo skargi. Postanowili walczyć do ostatniej sekundy i zrobić wszystko, aby odwlec upadek balonu. Kosz był czymś w rodzaju skrzyni z wikliny, nie mógł zatem pływać i w razie katastrofy nie było możności utrzymania go na powierzchni morza.

O godzinie drugiej balon znajdował się już tylko na wysokości czterystu stóp ponad wodą.

W tym momencie rozległ się męski głos — głos człowieka, którego serce nie znało trwogi. Odpowiedziały mu głosy nie mniej mocne.

—  Czy wszystko wyrzucone?

—  Nie,  pozostało  jeszcze  dziesięć  tysięcy  franków w złocie!                        .

Ciężki worek natychmiast poleciał do morza.

—  Czy balon wznosi się?

—  Trochę, ale niebawem znów opadnie!

—  Co jeszcze mamy do wyrzucenia?

—  Nic!

—  Mamy! Kosz!

—  Uczepmy się siatki. A kosz do morza!

Był to istotnie jedyny i ostatni sposób odciążenia balonu. Przecięto sznury przytwierdzające kosz do pierścienia i statek powietrzny wzbił się o dwa tysiące stóp. Pięciu pasażerów wdrapało się na siatkę powyżej pierścienia i uczepiwszy się jej, spoglądało w otchłań.

Jest rzeczą powszechnie znaną, jak czułe na obciążenie są statki powietrzne. Wystarczy wyrzucić z nich najlżejszy przedmiot, żeby spowodować skok w górę. Statek szybujący w powietrzu zachowuje się jak najbardziej precyzyjna waga. Gdy się go pozbawia większego ciężaru, następuje znaczna i gwałtowna zmiana położenia. Tak się też stało i tym razem. Niestety, balon utrzymał się krótko w górze i zaczął znów opadać. Gaz uchodził przez rozdarcie, którego nie można było naprawić.            „

Pasażerowie zrobili wszystko, co leżało w ich mocy. Nie było już siły ludzkiej, która mogłaby ich uratować. Mogli jedynie liczyć na pomoc boską.

O godzinie czwartej balon znajdował się już znowu na wysokości zaledwie pięciuset stóp ponad powierzchnią wody.

Nagle rozległo się donośne szczekanie. Pasażerom towarzyszył pies, który uczepił się sznurów siatki tuż obok swojego pana.

—  Top coś zauważył! — krzyknął jeden z pasażerów. I zaraz potem usłyszano donośny głos:

—  Ziemia! Ziemia!

Balon, pędzony wichrem w kierunku południowo-za-

chodnim, przebył od świtu przestrzeń wynoszącą setki mil. Jednakże zauważony ląd znajdował się jeszcze o jakieś trzydzieści mil od nich. Dolecieć do niego można było najwcześniej za godzinę, i to pod warunkiem utrzymania kierunku lotu. Jeszcze godzina! Ale czy przed upływem tego czasu balon nie utraci resztek gazu?

Pytanie pełne grozy! Pasażerowie wyraźnie widzieli skrawek ziemi, do którego trzeba było dotrzeć za wszelką cenę. Nie wiedzieli, co to było, wyspa czy kontynent, gdyż nie orientowali się, na jaką część kuli ziemskiej zapędził ich huragan. A jednak bez względu na to, czy ląd był zamieszkany, czy bezludny, czy okaże się gościnny, czy wrogi, należało do niego dotrzeć!

o  godzinie czwartej stało się oczywiste, że balon nie utrzyma się dłużej w powietrzu. Dotykał prawie powierzchni morza. Grzebienie potężnych fal już kilkakrotnie liznęły dolną część siatki, przez co stała się ona jeszcze cięższa i balon podrywał się z trudem jak zraniony ptak.

Po upływie pół godziny ziemia była już tylko o milę, lecz balon, zwiotczały, spłaszczony, zmięty i pofałdowany, utrzymał odrobinę gazu tylko w górnej swej części. Uczepieni siatki pasażerowie stanowili teraz zbyt wielkie obciążenie, toteż wkrótce, na wpół zanurzeni w morzu, poczuli na sobie wściekłe smaganie fal. Powłoka balonu zapadła się na kształt worka, a wiatr wpadając w utworzone wgłębienie popychał go jak żaglowiec. Może w ten sposób uda się dotrzeć do brzegu?

i  oto gdy balon znajdował się w odległości zaledwie dwóch kalbli * od lądu, z czworga piersi wydarł się równoczesnie okrzyk przerażenia. Balon, który — jak się wydawało — nie mógł już' unosić się w powietrzu, podrzucony z nagła potężną falą, nieoczekiwanie poderwał się w górę. Jak gdyby znów pozbywszy się części obciążenia, wzbił się na wysokość tysiąca pięciuset stóp i tutaj natrafił na inny kierunek wiatru, który zamiast pchnąć go wprost na ląd, p"opędził prawie równolegle do brzegu. W końcu po paru minutach balon zbliżył się ukośnie do lądu i opadł na piasek wybrzeża już poza zasięgiem fal.

Pomagając sobie wzajemnie, pasażerowie wyplątali się ze sznurów siatki. Balon, uwolniony od ich ciężaru, został uniesiony przez wiatr i jak zraniony ptak, który na chwilę odzyskuje życie, zniknął w przestworzach.

W koszu było pięciu pasażerów i pies, balon zaś wyrzucił na brzeg tylko czterech ludzi.

Pasażer, którego brakowało, został prawdopodobnie porwany falą, która smagnęła siatkę, i to właśnie sprawiło, że balon, częściowo odciążony, wzbił się raz jeszcze, a potem po kilku chwilach dotarł do brzegu.

Gdy tylko cztenej rozbitkowie dotknęli stopą ziemi, wszyscy zawołali z myślą o nieobecnym towarzyszu:

— Może usiłuje dobić do brzegu wpław! Ratujmy go! Ratujmy!

ROZDZIAŁ, DRUGI.

Epizod z wojny secesyjnej. Inżynier Cy-rus Smith. Gedeon Spilett. Murzyn Nab. Marynarz Pencroff. Młody Harbert. Nieoczekiwana propozycja. Spotkanie o godzinie dziesiątej wieczorem. Odlot podczas' nawałnicy.

Ludzie, których huragan wyrzucił na wybrzeże, nie byli ani zawodowymi aeronautami, ani nawet amatorami wypraw powietrznych. Byli to jeńcy wojenni, których do ucieczki w tak niezwykłych warunkach pchnęła odwaga. Setki razy mieli już zginąć! Setki razy rozdarty balon powinien był strącić ich w otchłań! Lecz nieba zgotowały im dziwny los i po ucieczce w dniu 20 marca z Richmondu, obleganego przez oddziały generała Ulissesa Granta, znaleźli się oni w odległości siedmiu tysięcy mil od stolicy Wirginii, głównej twierdzy separatystów w czasie wojny secesyjnej *. Podróż powietrzna trwała cztery dni. Oto w jakich niezwykłych okolicznościach nastąpiła

ucieczka jeńców, która miała się skończyć opisaną już katastrofą.

W lutym 1865 roku, w czasie jednego z ataków, które generał Grant na próżno organizował dla zawładnięcia Richmondem, wielu jego oficerów dostało się w ręce wroga i zostało internowanych w mieście. Jednym z najwybitniejszych jeńców był członek sztabu generalnego, Cyrus Smith.

Cyrus Smith, rodem z Massachusetts, był inżynierem, uczonym wielkiej miary; rząd Unii powierzył mu podczas wojny kierownictwo kolejami, których znaczenie strategiczne było ogromne. Z wyglądu był'to typowy Amerykanin z Północy, chudy, kościsty, w wieku około czterdziestu pięciu lat, o szpakowatych, krótko ostrzyżonych włosach i siwiejącym zaroście, który golił pozostawiając jedynie bujne wąsy. Miał piękną „numizmatyczną" głowę, jakby stworzoną do tego, by ją wybijać na medalach, oczy płomienne, usta surowe, twarz uczonego ze szkoły wojujących. Był jednym z tych inżynierów, którzy zaczynają swą pracę od młota i kilofa, podobnie jak niektórzy generałowie rozpoczynają swą karierę od zwykłego żołnierza. Dlatego też posiadał nie tylko wybitną wiedzę, ale niezwykle sprawne ręce. Jego mięśnie były bardzo wyrobione. Prawdziwy człowiek czynu, a zarazem myśliciel, łatwo przechodził do działania dzięki swej niezwykłej sile życiowej i odznaczał się wytrwałością, pokonującą wszelkie przeciwności. Wysoce wykształcony, bardzo praktyczny, „sprytny", jak to się mówi w wojsku, miał wspaniałe usposobienie; panował nad sobą w każdej okoliczności, a jednocześnie odpowiadał w najwyższym stopniu trzem warunkom, których połączenie stanowi o dzielności człowieka: posiadał sprawność umysłu i ciała, gwałtowność pragnień, siłę woli. Jego dewizą mogły być słowa wypowiedziane

w siedemnastym wieku przez Wilhelma Orańskiego *: „Niepotrzebna mi jest nadzieja po to, by coś przedsięwziąć, i nie muszę liczyć na powodzenie, ażeby wytrwać".

Cyrus Smith był także uosobieniem odwagi. W czasie wojny secesyjnej brał udział we wszystkich bitwach. Rozpocząwszy swoją karierę wojskową pod dowództwem Ulissesa Granta w oddziale ochotników z Illinois, bił się pod Paducah, pod Belmontem, pod Pittsburgh--Landing, podczas oblężenia Corinthu, pod Port Gibson, nad Czarną Rzeką, pod Chattanooga, Wilderness, nad Potomakiem, słowem wszędzie, i to zawsze jednakowo dzielnie, jak żołnierz godny dowódcy, który mawiał: „Nigdy nie liczę swoich zabitych!" Setki razy Cyrus Smith powinien był znaleźć się wśród tych, których „nie liczył" straszliwy generał Grant; jednakże w walkach, w których nigdy się nie oszczędzał, szczęście sprzyjało mu do chwili, gdy został ranny i wzięty do niewoli na polu bitwy pod Richmondem.

W tym samym czasie, co Cyrus Smith, a nawet tego samego dnia, inna wybitna osobistość wpadła w ręce południowców. Był to Gedeon Spilett, znany reporter gazety New York Herald, któremu zlecono przebywanie w armii północnej w celu obserwowania wypadków wojennych.

Gedeon Spilett należał do typu tych zdumiewających dziennikarzy angielskich czy amerykańskich w rodzaju Stanleya **, którzy nie cofają się przed niczym, gdy

chodzi o otrzymanie dokładnej informacji i przekazanie jej w jak najkrótszym czasie swojej gazecie.

Dzienniki Stanów, na przykład New York Herald, to prawdziwe potęgi, a wysłannicy ich są ludźmi, z którymi się wszyscy liczą. Pośród tych wysłanników Gedeon Spilett zajmował jedno z pierwszych miejsc.

Człowiek, który przemierzył cały świat, wielce zasłużony, energiczny, bystry i gotowy na wszystko, zawsze pełen konceptów, żołnierz i artysta, gorący w radzie, zdecydowany w czynie. Spilett nie liczył się z kłopotami, trudami ani z niebezpieczeństwem, gdy chodziło o zebranie wieści przede wszystkim dla siebie samego, a następnie dla swojego dziennika; prawdziwy tropiciel ciekawostek, informacji, nie ogłoszonych wiadomości, rzeczy nieznanych i nieprawdopodobnych, należał do tych nieustraszonych obserwatorów, co to piszą pod kulami, bawią się w kronikarzy wśród pękających pocisków, a każde niebezpieczeństwo uważają za szczęśliwy traf!

Spilett także brał udział we wszystkich bitwach, zawsze w. pierwszym szeregu, z pistoletem w jednym ręku, a notatnikiem w drugim; ołówek nigdy nie zadrżał w jego palcach, gdy rozrywały się kartacze. Nie zajmował przewodów telegraficznych ciągłymi depeszami jak ci, co dużo mówią wtedy, gdy nie mają nic do powiedzenia; za to każda z jego krótkich, zwięzłych i prostych notatek rzucała snop światła na jakiś ważny problem. Nie brakło mu także poczucia humoru. On to właśnie po bitwie nad Czarną Rzeką, pragnąc za wszelką cenę utrzymać miejsce przy okienku urzędu pocztowego, ażeby zawiadomić swoją gazetę o wyniku walki, przez dwie godziny nadawał telegraficznie pierwsze rozdziały Biblii. Kosztowało to gazetę New York Herald dwa tysiące dolarów, ale też New York Herald pierwszy

otrzymał informacje. Gedeon Spilett mógł mieć najwyżej czterdzieści lat. Był wysokiego wzrostu, twarz jego okalały złote, wpadające w rudawy odcień bokobrody. Spojrzenie miał spokojne, oczy bystre, łatwo przenoszące się z jednego przedmiotu na drugi. Były to oczy człowieka, który ma zwyczaj szybko rejestro- -wać wszystko, co się wokół niego dzieje. Był mocno zbudowany, zahartowany we wszystkich klimatach kuli ziemskiej jak stalowy pręt w zimnej wodzie.

Gedeon Spilett już od dziesięciu lat był stałym reporterem New York Herolda i wzbogacał to pismo zarówno artykułami, jak i rysunkami, gdyż tak samo sprawnie władał ołówkiem, jak i piórem. W chwili kiedy go wzięto do niewoli, robił opis i szkic pola bitwy. Oto ostatnie słowa, zapisane w jego notatniku: „Jakiś południowiec mierzy we mnie i..." I oczywiście nie trafił w Gedeona Spiletta, który jak zwykle wydostał się z tej opresji bez jednego draśnięcia.

Cyrus Smith i Gedeon Spilett, którzy się nie znali osobiście, lecz dużo o sobie słyszeli, zostali obaj przewiezieni do Richmondu. Inżynierowi szybko goiła się rana i właśnie w okresie rekonwalescencji zawarł znajomość z reporterem. Przypadli sobie do gustu i nabrali dla siebie nawzajem szacunku. Niebawem pochłonął ich całkowicie jeden wspólny cel: uciec, przyłączyć się do armii Granta i walczyć w jej szeregach o jedność federalną.

Obydwaj Amerykanie byli więc zdecydowani skorzystać z pierwszej nadarzającej się okazji, ale chociaż przebywali na wolnej stopie, miasto było tak dokładnie strzeżone, że wszelkie usiłowania ucieczki były z góry skazane na niepowodzenie.

W tym właśnie czasie do Cyrusa Smitha przedarł się jego służący, oddany mu na śmierć i życie. Tym śmiał-

kiem był Murzyn; syn niewolników z plantacji inżyniera, wyzwolony przed laty przez Smitha, który całym sercem i duszą był za zniesieniem niewolnictwa. Pomimo uwolnienia Murzyn nie chciał opuścić swego pana, gdyż kochał go ponad życie. Miał lat trzydzieści, był silny, zwinny, zręczny, inteligentny, łagodny i spokojny, niekiedy naiwny, zawsze uśmiechnięty, usłużny i dobry. Miał na imię Nabuchodonozor, ale nazywano go krótko: Nab.

Gdy Nab dowiedział się, że jego pan jest w niewoli, bez wahania opuścił Massachusetts i przybył w okolice Richmondu. Przywoławszy na pomoc cały swój spryt i zręczność, wielokrotnie narażając życie, przedostał się w końcu do oblężonego miasta. Trudno wyrazić słowami radość Cyrusa Smitha, gdy zobaczył swego służącego, i opisać szczęście Naba, kiedy odnalazł swego pana.

Chociaż Nabowi udało się przedostać do Richmondu, to jednak wydostanie się z tego miasta było o wiele trudniejsze, jeńców bowiem pilnowano jak oka w głowie. Trzeba było jakiegoś wyjątkowego zbiegu okoliczności, by próba ucieczki mogła mieć bodaj niewielkie szansę powodzenia, a taka sposobność nie tylko się nie nadarzała, ale nawet trudno było ją stworzyć.

Tymczasem Grant dalej prowadził energiczne działania wojenne. Kosztem ciężkich ofiar udało mu się zdobyć Petersburg *. Pod Richmondem jednak, pomimo połączenia swych wojsk z oddziałami Butlera, dotychczas nie osiągnął większych sukcesów i nic nie wróżyło szybkiego uwolnienia jeńców. Dziennikarz, który nudził się w niewoli i nie miał już żadnego ciekawego te-

matu do reportażu, nie mógł wprost znaleźć sobie miejsca. Ogarnięty był całkowicie jedną jedyną myślą: wydostać się z Richmondu, i to za wszelką cenę. Kilkakrotnie już podejmował próby ucieczki, zawsze jednak napotykał przeszkody nie do przezwyciężenia.

Oblężenie trwało i nie tylko jeńcom pilno było uciec, żeby wrócić do armii Granta, ale i niektórym oblężonym było nie mniej pilno wydostać się z miasta, aby przyłączyć się do armii secesjonistów. Wśród nich był pewien zażarty południowiec, Jonathan Forster. A tymczasem sytuacja wyglądała tak, że nie tylko jeńcy nie mogli opuścić miasta, ale i południowcy także w nim byli uwięzieni, gdyż armia północna trzymała ich w kleszczach. Gubernator Richmondu już dawno utracił łączność z generałem Lee. Dlatego sprawą niesłychanie ważną byłoby poinformować generała o sytuacji miasta, ażeby przyśpieszył posuwanie się armii zdążającej na odsiecz. Ów Jonathan Forster wpadł więc na pomysł przedostania się balonem przez pozycję wojsk oblegających i dotarcia drogą powietrzną do obozu ich przeciwników.

Gubernator przystał na ten projekt. Przygotowano balon i oddano go do dyspozycji Forstera, który miał udać się w tę podróż razem z pięcioma towarzyszami. Zaopatrzono ich w broń na wypadek, gdyby mieli stoczyć walkę przy lądowaniu, oraz w żywność, gdyby ich wyprawa miała się przeciągnąć.

Start balonu był wyznaczony na 18 marca w nocy i aeronauci liczyli na to, że przy umiarkowanym wietrze północno-wschodnim uda im się w ciągu kilku godzin dotrzeć do kwatery głównej generała Lee.

Ten północno-wschodni wiatr nie był niestety zwykłą sobie bryzą. Począwszy od 18 marca zaczął nabierać cech huraganu.

W krótkim czasie rozpętała sią taka nawałnica, że musiano odłożyć lot Forstera, gdyż niepodobna było ryzykować balonu i życia ludzkiego, powierzając je rozszalałemu żywiołowi.

Balon wypełniony gazem był gotów do startu i czekał na głównym placu Richmondu na pierwsze oznaki uciszenia się huraganu, a mieszkańcy miasta niecierpliwili się bardzo, widząc, że warunki atmosferyczne nie ulegają poprawie.

Tak minął 18 i 19 marca, a siła huraganu nie malała. Zabezpieczenie balonu, pozostającego na uwięzi, sprawiało duże trudności, gdyż gwałtowne podmuchy wiatru rzucały nim o ziemię.

Minęła noc z dziewiętnastego na dwudziesty, ale rankiem huragan jeszcze bardziej przybrał na sile.. Odlot był niemożliwy.

Tego dnia do inżyniera Cyrusa Smitha podszedł na jednej z ulic Richmondu jakiś nieznajomy mężczyzna. Był to marynarz nazwiskiem Pencroff, lat trzydziestu pięciu lub czterdziestu, mocno zbudowany, opalony na brąz, o żywych, przebiegle mrugających oczach, ale poczciwej twarzy. Pencroff był Amerykaninem z Północy. Przemierzył wszystkie morza kuli ziemskiej i doznał najbardziej niezwykłych przygód, jakie mogły się przydarzyć dwunożnej, nie opierzonej istocie. Był to człowiek przedsiębiorczy, gotowy na wszelkie ryzyko, którego nic już nie mogło zaskoczyć. Na początku roku Pencroff przybył za interesami do Richmondu w towarzystwie piętnastoletniego chłopca, Harberta Browna z New Jersey. Harbert był synem zmarłego kapitana okrętu   i   marynarz   kochał   go   jak   własne   dziecko.

Ponieważ nie zdążył opuścić miasta przed rozpoczęciem oblężenia, znalazł się ku swemu wielkiemu niezadowoleniu w pułapce. Opanowało go także jedno je-

dynę pragnienie: wydostać się stąd za wszelką cenę. Inżyniera Cyrusa Smitha znał ze słyszenia. Wiedział, z jakim zniecierpliwieniem ten zdecydowany na wszystko człowiek „gryzł wędzidło". Pencroff nie zawahał się tedy zaczepić inżyniera na ulicy i zwrócił się do niego bez dalszych wstępów:

—  Panie Smith, czy nie ma pan dosyć Richmondu? Inżynier spojrzał uważnie na swego rozmówcę, ten

zaś dodał szeptem:

—  Panie Smith, chciałby pan uciec?

—  Kiedy? — żywo odpowiedział inżynier, a ta odpowiedź na pewno wyrwała mu się wbrew woli, gdyż nawet nie zdążył jeszcze przyjrzeć się dobrze nieznajomemu, który przemawiał do niego w ten sposób.

Skoro jednak rzucił badawcze spojrzenie na szczerą twarz marynarza, nie miał już wątpliwości, że stoi przed nim uczciwy człowiek.

—  Kim pan jest? — zapytał krótko. Pencroff przedstawił się.

—  No tak — powiedział Cyrus Smith. — A w jaki sposób ma pan zamiar uciec?

—  Tym oto próżniakiem-balonem,  któremu pozwalają tutaj  leniuchować.  Wygląda,  jakby umyślnie  na nas czekał!...

Marynarz nie potrzebował kończyć zdania. Inżynier zrozumiał go w lot, chwycił za rękę i pociągnął do swego mieszkania.

Tutaj Pencroff rozwinął swój plan działania, istotnie bardzo prosty. Na kartę stawiało się tylko własne życie. Co prawda huragan szaleje z całą wściekłością, ale tak zręczny i nieustraszony człowiek, jakim jest inżynier Cyrus Smith, potrafi na pewno poprowadzić statek powietrzny. Gdyby Pencroff umiał obchodzić się z balonem, już dawno zdecydowałby się polecieć, oczywi-

ście biorąc ze sobą Harberta. Nie w takich bywał opresjach i byle sztorm nie mógł go przestraszyć.

Cyrus Smith słuchał słów marynarza w milczeniu, ale oczy mu płonęły.

Wreszcie trafiła się upragniona okazja. Smith nie należał do ludzi, którzy by pozwolili jej się wymknąć. Wprawdzie projekt był bardzo niebezpieczny, ale właśnie dlatego wykonalny. Pomimo rozstawionych straży można było zbliżyć się pod osłoną nocy, wśliznąć do kosza i przeciąć liny trzymające balon na uwięzi. Pewnie, ryzykowało się życiem, ale przecież ucieczka mogła się udać i gdyby nie ten huragan... Gdyby jednak nie było huraganu, balon dawno by już odleciał i tak długo oczekiwana okazja wcale by się nie nadarzyła!

—  Ale ja nie jestem sam — powiedział na zakończenie rozmowy Cyrus Smith.

—  Ile osób chciałby pan ze sobą zabrać? — zapytał marynarz.

—  Dwie: mego przyjaciela Spiletta i oczywiście mego służącego Naba.

—  To razem trzy — obliczył Pencroff — a ze mną i Harbertem — pięć. Otóż balon jest obliczony na sześć osób.

—  No to lecimy! — odparł Cyrus Smith.

To „lecimy" było zobowiązaniem danym także w imieniu reportera, ale Spilett nie należał do ludzi, którzy cofają się w obliczu niebezpieczeństwa. Gdy dowiedział się o projekcie, przyjął go natychmiast bez zastrzeżeń. Dziwił się tylko, że sam nie wpadł wcześniej na ten prosty pomysł. Co zaś do Naba, ten poszedłby za swoim panem na koniec świata.

—  Do   zobaczenia   wieczorem   —   powiedział   Pencroff. — Będziemy wszyscy kręcić się w pobliżu balonu, udając gapiów.

— A więc do zobaczenia wieczorem, o dziesiątej — odpowiedział Cyrus Smith. — Oby nieba sprawiły, żeby ta nawałnica nie ucichła do naszego odlotu.

Pencroff pożegnał inżyniera i wrócił do swego mieszkania, gdzie czekał na niego młody Harbert Brown. Odważny chłopiec znał już plan marynarza i pełen niepokoju oczekiwał jego rozmowy z inżynierem. Jak widzimy, była to piątka ludzi zdecydowanych na najgorsze — ludzi, którzy zamierzali postawić wszystko na jedną kartę, rzucając się w wir rozszalałego huraganu!

Nie, nawałnica nie ucichła i ani Jonathanowi Forste-rowi, ani jego towarzyszom nie przyszło nawet do głowy stawić jej czoła w tym kruchym koszu! Pogoda była straszna. Inżynier obawiał się tylko jednego: żeby balon, przymocowany do ziemi i miotany wiatrem, nie rozdarł się na strzępy. Przez kilka godzin Smith kręcił się po bezludnym prawie placu, nie spuszczając oka z balonu.

To samo robił Pencroff: przechadzał się z rękami w kieszeniach, a ^dy ktoś na niego patrzył, ziewał jak człowiek, który nie wie, jak zabić czas. Jednak w głębi duszy był także pełen niepokoju, że balon może się podrzeć albo zerwać z uwięzi i umknąć w przestworza.

Nadszedł wieczór. Zapadły nieprzeniknione ciemności. Gęste mgły wlokły się tuż nad ziemią. Padał deszcz ze śniegiem i ziąb przejmował do szpiku kości. Całe miasto było jak gdyby spowite całunem. Wydawało się, że gwałtowna nawałnica spowodowała coś w rodzaju zawieszenia broni pomiędzy oblegającymi a oblężonymi i że nawet armaty zamilkły ustępując miejsca potężnym detonacjom huraganu. Ulice wyludniły się. W taką okropną pogodę nie uważano nawet za potrzebne pilnować placu, na którym szamotał się, walcząc

z wiatrem, statek powietrzny. Na pozór wszystko sprzyjało ucieczce. Ale ten lot w rozszalałą wichurę!...

—  Co za wstrętna fala — mamrotał pod nosem Pencroff,  mocniej  wciskając  uderzeniem dłoni  kapelusz, który wiatr usiłował zrzucić mu z głowy. — To nic, jakoś damy sobie radę!

O pół do dziesiątej Cyrus Smith i jego towarzysze niepostrzeżenie przemknęli się z różnych stron na plac tonący w ciemnościach, gdyż wicher zdmuchnął wszystkie latarnie gazowe. Nie widać było nawet olbrzymiego balonu, który prawie leżał na ziemi.

Sznury siatki były przytrzymywane przez worki z balastem, kosz zaś uwiązany grubą liną do żelaznego pierścienia wmurowanego w bruk.

Pięciu zbiegów spotkało się przy balonie. Nikt ich nie zauważył, a wokół panowały takie ciemności, że nie widzieli nawet dobrze jeden drugiego.

Cyrus Smith, Gedeon Spilett, Nab i Harbert nie mówiąc ani słowa zajęli miejsca w koszu, gdy tymczasem Pencroff na polecenie inżyniera odwiązywał po kolei worki z balastem. Trwało to zaledwie parę chwil, po czym marynarz również wsiadł do kosza.

Balon trzymał się już tylko na linie i Cyrus Smith miał właśnie wydać rozkaz startu, gdy wtem jakiś pies jednym susem przesadził krawędź kosza. Był to pies inżyniera, Top, który zerwał się z łańcucha i pobiegł śladami swego pana. Cyrus Smith obawiając się, że balon będzie nadmiernie obciążony, chciał wyrzucić biedne zwierzę.

—  No cóż, o jednego pasażera więcej — odezwał się Pencroff uwalniając kosz z dwóch ostatnich worków balastu.

Następnie zwolnił pętle liny i balon uniósł się gwałtownie w kierunku ukośnym, zawadzając po drodze ko-

szem o dwa kominy, które zwalił w swoim obłędnym pędzie.

Huragan szalał z przerażającą gwałtownością. W ciągu nocy inżynier nie mógł nawet myśleć o lądowaniu, a gdy zaczęło świtać, cała ziemia przesłonięta była mgłą. Dopiero po trzech dniach podróży zasłona z mgły się rozdarła i można było zobaczyć pod balonem, gnanym przez wiatr z niezmierną szybkością, bezkresny przestwór morza.

Wiemy już, jak spośród pięciu ludzi, którzy wystartowali 20 marca, czterech zostało wyrzuconych 24 marca na pustynny brzeg, w odległości ponad sześć tysięcy mil od swego kraju *.

Tym zaś, którego brakowało i któremu czterej pozostali przy życiu pasażerowie balonu natychmiast pośpieszyli na ratunek, był nie kto inny, ale właśnie człowiek uznany przez wszystkich samorzutnie za dowódcę — inżynier Cyrus Smith.

ROZDZIAŁ TRZECI.

O piątej po południu. Ten, który zginął. Rozpacz Naba. Poszukiwania na północy. Wysepka. Noc pełna trwogi. Mgła poranna. Nab płynie. Ląd przed oczami. Przejście kanału w bród.

sznury siatki ustąpiły pod naporem fali i inżynier został uniesiony przez morze. Jego pies także zniknął. Wierne zwierzę niezwłocznie pośpieszyło na ratunek swemu panu.

—  Naprzód! — krzyknął reporter.

I wszyscy czterej, Gedeon Spilett, Harbert, Pencroff i Nab, nie bacząc na śmiertelne wyczerpanie, udali się na poszukiwanie inżyniera.

Biedny Nab płakał z wściekłości i rozpaczy na myśl, że utracił wszystko, co kochał na tym świecie.

Od chwili zniknięcia Cyrusa Smitha do momentu, kiedy jego towarzysze dotknęli stopą ziemi, nie upłynęło więcej niż dwie minuty. Mogli się więc spodziewać, że zdążą na czas, by go wyratować.

—  Szukajmy! Szukajmy! — zawołał Nab.

—  Tak, Nabie — odezwał się Gedeon Spilett — znajdziemy go na pewno.

—  Żywego?

—  Żywego!

—  Czy umie pływać? — zapytał Pencroff.

—  Tak! — odpowiedział Nab. — Zresztą, Top jest przy nim...

Marynarz, słysząc ryk fal, pokręcił głową.

Inżynier zniknął na północ od brzegu, mniej więcej o pół mili od miejsca, gdzie wylądowali rozbitkowie. Jeżeli zdołał dotrzeć do najbliższego punktu wybrzeża, to punkt ten powinien się znajdować nie dalej niż o pół mili.

Dochodziła godzina szósta. Mgła uniosła się, a ciemności stały się przez to jeszcze głębsze. Rozbitkowie szli na północ wschodnim wybrzeżem lądu, dokąd rzucił ich los — nieznanego lądu, którego położenia geograficznego nie mogli się nawet domyślać. Stopy ich dotykały piaszczystej i kamienistej ziemi, która wydawała się pozbawiona wszelkiej roślinności. Teren, bardzo nierówny i wyboisty, był gdzieniegdzie usiany małymi szczelinami, co niezmiernie utrudniało posuwanie się naprzód. Ze szczelin co chwila podrywały się duże ptaki o ciężkim locie; nie można ich było w ciemności rozpoznać. Inne.ptaki, bardziej zwinne, wzbijały się stadami i przelatywały jak chmury. Zdaniem marynarza, były to mewy, których ostry gwizd szedł w zawody z rykiem morza.

Od czasu do czasu rozbitkowie zatrzymywali się i nawoływali nasłuchując, czy nie odezwie się jakiś głos od strony oceanu. Sądzili bowiem, że gdyby znaleźli się w pobliżu miejsca, gdzie wylądował inżynier, to nawet w wypadku gdyby Cyrus Smith nie był w stanie dać znaku życia, dobiegłoby ich szczekanie Topa. Ale żaden głos nie przebijał się przez huk fal i ryk kipieli morkiej. Rozbitkowie ruszyli tedy znowu naprzód, przeszukując najmniejsze wklęsłości wybrzeża.

Po dwudziestominutowym marszu zagrodziły im na-

gle drogę piętrzące się, spienione fale. Skończył się ląd pod stopami. Stanęli na końcu ostrego cypla, o który morze rozbijało się z wściekłością.

—  Jesteśmy na cyplu — powiedział marynarz. — Musimy wrócić kierując się na...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin