Karol May
W wąwozach Bałkanów
In der Schluchten des BalkanPrzełożył Ryszard Wojnakowski
Po opuszczeniu Adrianopola nie ujechaliśmy daleko, ja, Halef, Omar i Osko w towarzystwie trzech saptije, gdy usłyszeliśmy za sobą tętent kopyt. Obróciwszy się do tyłu ujrzeliśmy jeźdźca; który starał się nas dopędzić galopem. Natychmiast powściągnęliśmy wierzchowce, żeby go dopuścić bliżej, i niebawem rozpoznaliśmy Malhema, odźwiernego Hulama. Jechał na ciężko objuczonym koniu, w końcu jednak dotarł do nas i zeskoczył na ziemię.
— Sela pozdrowił nas krótko.
Odpowiedzieliśmy tym samym pozdrowieniem, a na nasze pytające spojrzenia wyjaśnił mi, co następuje:
— Wybacz, efendi, że przerywam waszą śpieszną podróż! Mój pan przykazał mi pojechać za wami.
— W jakim celu? — zapytałem.
— Żeby wam doprowadzić tego konia.
— Czym go tak objuczyłeś? — dociekałem dalej.
— Żywnością i innymi rzeczami, których być może będziecie potrzebować.
— Jesteśmy zaopatrzeni na wiele dni!
— Pomimo to. Mój pan uważał, że ludzie, których ścigacie, mogą zboczyć z drogi. Jeśli ruszą w góry, to znajdziecie tam tylko paszę dla koni, a dla siebie nic.
— Twój pan jest bardzo łaskawy. Ale ten ciężko objuczony koń nadaje się tylko do tego, żeby opóźniać naszą podróż.
— Przyprowadziłem go wam, bo taki miałem rozkaz. Afietde kalyn! Allah sefer inisi chairli eileje — bywajcie zdrowi, niech Allah da wam dobrą podróż! — Mówiąc te słowa, Malhem zarzucił koniowi lejce na szyję, wykonał w tył zwrot i ruszył śpiesznym krokiem z powrotem do Edirne.
Halef natychmiast zwrócił swego konia w stronę miasta i zapytał:
— Mam za nim jechać, sihdi?
— Po co?
— Żeby schwytać Malhema i sprowadzić go tutaj, by poznał twoją wolę!
— Zostaw go! Nie możemy tracić czasu.
— Ciekaw jestem, co zapakowano w te derki i maty!
— Nie musimy tego wcale wiedzieć teraz. Przekonamy się, co w nich jest, wieczorem. Łap luzaka za cugle! Naprzód!
Podjęliśmy na nowo przerwaną podróż. Ja jechałem przodem, pozostali za mną, a to dlatego, że musiałem szukać śladów, choć zajęcie to wydawało się beznadziejne.
Drogę trudno było nazwać gościńcem, choć panował na niej dosyć ożywiony ruch. Mały Hadżi miał rację mówiąc, że łatwiej by było odnaleźć ślady ściganego na Saharze niż tutaj. Dlatego też zwracałem uwagę nie na samą drogę, lecz na jej lewy skraj. Drugą stronę drogi tworzył brzeg Ardy. Dopóki nie odkryłem tutaj śladów wskazujących na to, że trzej jeźdźcy zboczyli z kierunku, w którym podążaliśmy za nimi, mogłem być raczej pewny, iż mamy ich przed sobą. Spotykaliśmy jeźdźców, ciężkie wozy ładowne i wędrowców pieszych, lecz nikogo nie wypytywałem. Ponieważ uciekinierzy przejeżdżali tędy jeszcze wczoraj wieczorem, nie mógł ich widzieć żaden z napotkanych ludzi. Nie zatrzymywałem się również przy małych skupiskach domów przy trakcie, bo nie odchodziła tam żadna droga, którą mógłby obrać Barud el Amasad. Kiedy jednak dotarliśmy do miejscowości zwanej Ortaköj, gdzie odbijało na boki parę ścieżek, zatrzymałem się i zagadnąłem pierwszego napotkanego człowieka:
— Selam! Czy jest może w tej miejscowości, którą niech Allah błogosławi, jakiś bekczi*[1]?
Zapytany nosił przy boku ogromną ciężką szablę, w prawicy trzymał potężną pałkę, fez obwiązał kawałkiem szmaty, sztywnym od brudu, i był boso. Przypatrywał mi się przez chwilę, po czym przystąpił do bliższych oględzin moich towarzyszy podróży.
— No więc? — zniecierpliwiłem się.
— Jawasz, jawasz — powoli, powoli! — napomniał mnie łachmaniarz.
Wsparł się na swoim kiju i zaczął poddawać dokładnym oględzinom niewielką postać Hadżiego. Halef jednakże sięgnął do kluczki u siadła i wyciągnął swój bicz.
— Wiesz może, co to jest?
Zapytany wykonał szybki ruch i chwycił za szablę.
— A ty, lilipucie, wiesz, co to jest?
Lilipucie! Żadne inne słowo nie mogło tak głęboko obrazić Halefa. Odchylił rękę do zadania ciosu, ale szybko wcisnąłem się swoim koniem pomiędzy obydwu i ostrzegłem go:
— Tylko bez pośpiechu, Halef! Ten człowiek odpowie na moje pytanie.
Wyciągnąłem z kieszeni kilka drobnych monet, pokazałem człowiekowi z szablą i powtórzyłem:
— No więc, jest tutaj jakiś bekczi?
— Czy dasz mi te pieniądze? — zapytał:
— Owszem.
— No to dawaj! — odrzekł krótko mężczyzna i wyciągnął rękę.
— Najpierw odpowiedź!
— Tak, jest tutaj bekczi. A teraz dawaj pieniądze!
Było tego zaledwie kilka miedzianych para.
— Masz! — powiedziałem. — Gdzie mieszka bekczi?
Schował pieniądze, przechylił głowę w bok i zapytał z krzywym uśmiechem:
— Czy zapłacisz też za to pytanie?
— Już dostałeś zapłatę!
— Za pierwsze pytanie, ale nie za drugie.
— Dobrze, masz tu jeszcze dwie monety po pięć para! No więc gdzie mieszka bekczi?
— Tam, w ostatnim domu — wyjaśnił mężczyzna, wskazując na budowlę, która nie zasługiwała nawet na miano chaty, lecz najwyżej stajni.
Ruszyliśmy w podanym kierunku. Kiedy dotarliśmy do walącego się domostwa, zsiadłem z konia, by zbliżyć się do dziury, która służyła za wejście i wyjście. W tej samej chwili w otworze pojawiła się kobieta, którą wywabił ze środka tętent kopyt naszych koni.
— Wai atasz gösünü — oj, biada! Zamknij oczy! — zawołała i czym prędzej wycofała się.
Jej twarzy nie zasłaniał bowiem czarczaf i stąd owa płochliwość. Także ona była boso. Ciało miała owinięte w jakąś starą obszarpaną sukienkę, a włosy wyglądały tak, jakby były fabryką filcu. Jej twarz nie oglądała wody przypuszczalnie już od miesięcy. Sądziłem już niemal, że kobieta nie pokaże się więcej, ale po kilku niecierpliwych okrzykach z mojej strony pojawiła się jednak. Twarz zasłaniała teraz dnem jakiegoś połamanego kosza. Poprzez szpary w splocie ona mogła nas widzieć, tymczasem nam nie było dane radować oczu jej urodą.
— Czego chcecie? — zapytała nieśmiało.
— Czy tutaj mieszka bekczi? — musiałem zapytać znowu.
— Tak.
— Jesteś jego kobietą?
— Jestem jego jedyną kobietą — odparła z dumą. Przykładała do tego wagę i chciała podkreślić fakt, że on, a jedna posiadła serce swego nocnego paszy.
— Czy on jest w domu?
— Nie.
— Gdzie w takim razie jest twój pan?
— Wyszedł.
— Dokąd?
— Na ścieżki swojego urzędu.
— Ale przecież nie ma jeszcze nocy!
— Mój pan czuwa nad poddanymi padyszacha nie tylko nocą, ale i w ciągu dnia. Nie jest zwyczajnym bekczi, lecz także sługą kjai, którego rozkazy musi wykonywać.
Kjaja to naczelnik wioski. Wtem przypomniałem sobie mężczyznę, z którym rozmawialiśmy przed kilkoma minutami. Odwróciłem się i słusznie, gdyż właśnie powoli i dumnie zbliżał się do nas.
Tego jednak było już dla mnie za wiele. Przybrałem najbardziej marsową minę i wyszedłem mu na spotkanie parę kroków.
— Ty sam jesteś bekczi? — zapytałem człowieka z wielką szablą.
— Jestem — oświadczył z pewnością siebie.
Hadżi Halef Omar zauważył, że nie jestem już w dobrym humorze, i naparł blisko koniem na strażnika nocy i dnia, cały czas przy tym patrząc na mnie. Wiedziałem, o co mu chodzi, i przyzwalająco skinąłem głową.
— Dlaczego nie powiedziałeś tego od razu, kiedy poprzednio z tobą rozmawiałem? — zapytałem surowo.
— Nie czułem takiej potrzeby. Masz jeszcze pieniądze?
— Dla ciebie będzie dosyć. Uważaj, wypłacę ci z góry za wszystkie następne pytania.
Ponownie skinąłem głową, i na plecy strażnika poddanych padyszacha spadł z klaśnięciem bicz Halefa. Strażnik chciał uskoczyć na bok, ale mały Hadżi tak pewnie naprowadził konia, ściskając go jedynie udami, że przyparł tamtego do ściany i wymierzał mu coraz to nowe baty. Chłostany nawet nie myślał o tym, ażeby zrobić użytek ze swojej szabli czy pałki. Krzyczał tylko we wszelkich możliwych tonacjach, a jego „jedyna” niewiasta mu wtórowała.
Kobieta zapomniała przy tym o zasłanianiu twarzy dnem kosza: odrzuciła daleko tę tarczę swojej godności niewieściej, doskoczyła do konia Hadżiego, złapała go za ogon i zaczęła ciągnąć ze wszystkich sił, krzycząc przy tym:
— Wai baszyna, wai baszyna — biada ci, biada ci! Jak możesz tak obrażać sługę i ulubieńca padyszacha? Cofnij się, cofnij się! Bre bre, he he — na pomoc, na pomoc!
Na dźwięk jej skrzeczącego głosu ożywiło się przed drzwiami domów i chat. Wylegli z nich mężczyźni, kobiety i dzieci i podbiegli do nas, chcąc ustalić przyczynę tych krzyków.
Skinąłem na Halefa, żeby przestał. Spełnił moje życzenie. Nocny strażnik zdążył już chyba dostać ze dwanaście batów, wypuścił pałkę z prawej ręki, wyciągnął z pochwy szablę i rozcierał lewą ręką obolałe plecy.
— Jak śmiałeś to zrobić? Czy mam cię skrócić o głowę? Napuszczę na ciebie całą gminę, która cię rozerwie na strzępy!
Halef roześmiał się tylko. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył, gdyż przez krąg gapiów przecisnął się jakiś człowiek i zwrócił się do mnie, pytając ostrym tonem:
— Co tu się dzieje? Kim jesteście?
Tak czy owak miałem przed sobą dostojnego naczelnika wioski, na wszelki wypadek zapytałem jednak:
— A kim ty jesteś?
— Jestem kjają tej wioski. Kto wam dał prawo targnąć się na mojego policjanta?
— Jego zachowanie dało nam do tego prawo.
— Dlaczego?
— Domagałem się ad niego informacji, a on mi jej odmówił.
Zażądał, żebym mu płacił za każdą odpowiedź z osobna.
— Może sprzedawać swoje odpowiedzi tak drogo, jak uważa.
— A ja mogę płacić za nie tyle, ile uznam za stosowne. Teraz dostał zapłatę z góry i będzie mi musiał odpowiedzieć.
— Nawet słowa! — wykrzyknął strażnik.
— Nawet słowa nie odpowie — potwierdził kjaja. — Targnęliście się na mojego sługę. Natychmiast macie pójść za mną! Zbadam całą sprawę, i otrzymacie zasłużoną karę!
Na te słowa mały Hadżi wyciągnął bicz i zapytał:
— Sihdi, czy mam dać temu kjai Ortaköj do skosztowania piękną skórę z krokodyla?
— Teraz jeszcze nie, ale może później — odrzekłem.
— Co, psi synu, mnie chcesz kazać wychłostać? — zawołał naczelnik wioski.
— Niewykluczone — oświadczyłem spokojnie. — Ty jesteś kjają tej wioski. A czy wiesz kim i czym ja jestem?
Zwierzchnik wioski milczał. Moje pytanie wydawało mu się bardzo nie na rękę. Ciągnąłem więc dalej:
— Nazwałeś tego człowieka swoim policjantem?
— Tak, bo jest nim.
— Nie, nie jest. Jest mieszkańcem tej miejscowości, a ty uczyniłeś go swoim sługą, lecz policjantem nie jest. Przyjrzyj się natomiast tym trzem jeźdźcom, którzy noszą mundury sułtana! Ty masz nocnego strażnika, a ja mam przy sobie trzech prawdziwych saptije. Czy domyślasz się już, że jestem kimś zupełnie innym niż ty?
Żeby dodać moim słowom powagi, Halef trzasnął biczem przed samym nosem kjai, który cofnął się wystraszony. Również osoby stojące za nim odsunęły się do tyłu. Poznałem po ich minach, że zaczynają mnie uważać za wielkiego pana.
— No, odpowiedz! — rozkazałem.
— Czelebim — mój panie, powiedz wpierw, kim jesteś! — poprosił kjaja, całkiem zbity z tropu.
— Nędzniku! — ofuknął go Halef. — Jak możesz żądać, żeby tak wielki pan mówił ci, kim jest? Ale ja ci wspaniałomyślnie wyjawię, że stoisz przed dostojnym i szlachetnym Karą ben Nemsi bejem, któremu oby Allah dał jeszcze wiele tysięcy wiosen, zim rzecz jasna nie licząc. Mam nadzieję, że o nim słyszałeś!
— Nie, nigdy! — zapewnił zgodnie z prawdą zastraszony człowiek.
— Co? Nigdy? — zgromił go mały Halef. — Mam może tak długo ściskać twój mózg, aż wyjdzie z niego właściwa myśl? Przypomnij sobie!
— Tak, słyszałem o nim — wyznał kjaja w najwyższym strachu.
— Tylko raz?
— Nie, wiele, bardzo wiele razy!
— Twoje szczęście, kjajo! Inaczej bym cię uwięził i wysłał do Stambułu, żeby cię utopiono w Bosforze! A teraz posłuchaj, co ten czcigodny efendi ma ci do powiedzenia!
Mówiąc te słowa, mój mały towarzysz odsunął się z koniem od napastowanego. Jego oczy z pozoru płonęły jeszcze gniewem, lecz kąciki ust drgały zdradziecko. Dzielny Hadżi musiał się bardzo starać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
Oczy wszystkich zawisły teraz na moich ustach.
— Nie przybyłem tutaj po to, żeby wam wyrządzić jakieś zło uspokoiłem kjaję. — Przywykłem jednak do tego, że na moje pytania odpowiada się natychmiast. Ten człowiek odmówił mi udzielenia informacji z dobrej woli, chciał wymusić ode mnie pieniądze! Dlatego kazałem go wychłostać. Od niego zależy, czy dostanie jeszcze bastonadę!
W czasie gdy ja zwróciłem się do nocnego strażnika, naczelnik wioski dał śpiesznie znak swojemu podwładnemu i szepnął do niego:
— Na Allaha, odpowiedz prędko!
Nocny opiekun poddanych padyszacha przybrał tak wyprężoną postawę, jakby ujrzał we mnie władcę wszystkich wiernych.
— Efendi, zadaj mi pytanie!
— Czy czuwałeś ostatniej nocy? — zapytałem.
— Jak długo?
— Od wieczora do rana.
— Czy przez Ortaköj przejeżdżali jacyś obcy?
— Nie:
Zanim jednak bekczi udzielił odpowiedzi na to pytanie, posłał kjai pytające spojrzenie. Wprawdzie nie widziałem twarzy tego ostatniego, ale zobaczyłem już dosyć i mogłem nie dawać wiary słowom odpowiadającego. Dlatego powiedziałem surowo:
— Kłamiesz!
— Mówię prawdę, panie!
W tej samej chwili obróciłem się szybko do kjai i spostrzegłem, że ostrzegawczym gestem położył rękę na ustach. Najpierw szepnął do strażnika, by prędko odpowiedział, a teraz polecił mu milczeć. To było zastanawiające. Zapytałem strażnika:
— I nie rozmawiałeś z żadnym obcym?
— Dobrze! Kjajo, gdzie jest twoje mieszkanie?
— Ten dom po drugiej stron...
ewadyjak1954