Wojt Albert - Wyrok.pdf

(433 KB) Pobierz
Flash
Ewa wzywa 07... Ewa wzywa 07...
Albert Wojt
Wyrok
721780123.001.png
I
Porucznik Michał Mazurek po raz któryś z kolei zerknął na zegarek. Dochodziła dopiero północ i ko-
niec służby wydawał się czymś tak odległym, ze oficer wolał nie liczyć godzin, które musiał jeszcze prze-
siedzieć w komendzie. Prawdę powiedziawszy bardzo nie lubił nocnych dyżurów. Gdyby chociaż koledzy z
„prewencji" dostarczyli do milicyjnego aresztu jakąś „grubą rybę" z dzielnicowego półświatka, czas upły-
nąłby znacznie szybciej. Tej jednak nocy mimo pełni lata panował nu Żoliborzu wyjątkowy spokój, a zatło-
czone zwykle cele świeciły pustką.
Mazurek ziewnął, schował do szuflady biurka przejrzaną już kilkakrotnie gazetę i ciężko podniósł się z
krzesła. W braku lepszego pomysłu postanowi) zajrzeć do pokoju oficera dyżurnego. Z przyzwyczajenia
zamknął drzwi na klucz, szybko przemierzył niezbyt długi korytarz i chwilę później był już na miejscu. W
środku oprócz kapitana Nalewaka siedzieli sierżant Kuligowski i kapral Sędzisz.
O tej porze wizyta załogi radiowozu w komendzie nie wróżyła nic dobrego. Cała trójka miała mocno
skwaszone miny. porucznik domyślił się więc. że sierpniowa noc nie jest tak spokojna, jak na to wyglądało.
— Coś was ugryzło? — zagadnął ciekawie. — Czyżby ktoś wam spłatał brzydkiego psikusa?
— Owszem — odburknął z wyraźną niechęcią oficer dyżurny. — Jakaś łachudra obrobiła sklep Z mate-
riałami przy Krasińskiego.
— Nie gadaj? — Mazurek z niedowierzaniem pokręcił głową. — Jak żyję nic pamiętam, żeby ktoś
włamywał się do tego sklepu. Żeby jeszcze podwędzili gotowe fatałaszki... Ale po diabła koniu materiały?
— Paserowi wszystko można opylić — westchnął Nalewak. — A zresztą nie w tym problem. Gorzej,
że chłopaki nie mają zielonego pojęcia, czyja to sprawka. Komendant będzie wściekły
— Cholerny pech! — wtrącił się Kuligowski. — Godzinę (emu sklep był w porządku. Gdybyśmy prze-
jeżdżali Krasińskiego kilka minut po dwudziestej trzeciej, drapnęlibyśmy ptaszka na gorącym uczynku.
— A teraz szukaj wiatru w polu — wpadł mu w ton porucznik.
— Na to wygląda — przyznał sierżant ponuro. — Wystrychnął nas łobuz na dudka, ale jeszcze trafi
kosa na kamień! — w nagłym przypływie energii poderwał się z miejsca. — Wracamy, Janek, do gabloty —
skinął na Sędzisza. — Pojeździmy trochę po Żoliborzu, to może coś się wyjaśni.
Kapral bez sprzeciwu ruszył do wyjścia, zanim jednak funkcjonariusze zdążyli opuścić pokój, na biur-
ku oficera dyżurnego rozdzwoni! się telefon. Kapitan machinalnie sięgnął po słuchawkę, ale w ostatniej
chwili zdecydował, że lepiej włączyć głośnik. O tej porze mógł się spodziewać tylko prośby o interwencję,
nie było więc sensu powtarzać później wszystkiego kolegom.
— Na Niegolewskiego, naprzeciwko ogródka Jordanowskiego, jest jakaś poważna awantura — usły-
szeli głos starszego zapewne mężczyzny. — Byłem właśnie na spacerze z pieskiem i na własne oczy widzia-
łem, jak chuligani okładali się pięściami. Może panowie przemówicie im do rozsądku, bo strach tamtędy
przechodzić.
— Gdzie się biją? — przerwał Nalewak, wprawnym ruchem otwierając leżący na biurku notatnik. —
Ilu ich jest?
— Przecież mówię, że na Niegolewskiego, — powtórzył tamten skwapliwie. — Widzieliśmy z sąsia-
dem dwóch, ale nie daję głowy, czy nic było ich więcej.
— Pańskie personalia?
— Nie rozumiem?...
— Proszę podać swoje nazwisko i skąd pan telefonuje.
— Dzwonię od siebie z domu. — w głosie mężczyzny zabrzmiała widoczna uraza. — Jestem zbyt po-
ważnym człowiekiem, żeby robić milicji kawały — dorzucił gniewnie. — Zresztą łatwo możecie wszystko
sprawdzić. Mieszkam w alei Wojska Polskiego róg Stołecznej.
Rozległ się trzask odkładanej słuchawki i w pokoju na moment zapanowała cisza.
— Facet nie podał jednak swego nazwiska... — sceptycznie zauważył Mazurek.
— Lepiej sprawdzić — powiedział Nalewak. Gość mógł się nadziać na jakąś drakę w melinie
..Królewicza" i podniósł raban. Zresztą Niegolewskiego jest blisko tego sklepu z materiałami...
— Znaczy, że mamy jechać? — upewnił się Kuligowski.
— Jasne.
— To i ja rozprostuje kości — zaproponował porucznik. — Może przyjdzie mi coś mądrego do głowy,
kiedy rzucę okiem na ten sklep.
— Czemu nic — bez wahania zgodził się kapitan. — W komendzie na razie nic po tobie, a na spra-
wach o włamania zęby zjadłeś. Poza tym we trzech łatwiej wam pójdzie interwencja, gdyby rzeczywiście
coś się lam działo.
Niespełna piętnaście minut później Kuligowski zatrzymał radiowóz na ulicy Niegolewskiego. Wbrew
zapewnieniom telefonującego dookoła nic było widać żywej duszy. Mazurek zaklął pod nosem i właśnie
miał zamiar zaproponować sierżantowi, żeby pojechali dalej, kiedy nagle coś go tknęło. Pomyślał, że nie
zawadzi przespacerować się na tyły domu i zajrzeć przez okno do mieszkania Królewicza.
Wysiedli z samochodu. Kuligowski i Sędzisz zostali na Niegolewskiego, a porucznik bez zbytniego
pośpiechu przedostał się na spore, gęsto zarośnięte krzakami podwórko. Tutaj również panowała kompletna
cisza, ale pod samym domem bystre oczy oficera dostrzegły czyjąś skuloną sylwetkę. Mazurek bez zasta-
nowienia sięgnął po latarkę i skierował w tamtą stronę snop światła.
Przez moment mignęły mu znoszone dżinsy i kraciasta koszula, ale ubrany w nie wysoki, barczysty
chłopak najwyraźniej nic życzył sobie spotkania z milicjantem. Jak burza ruszył w kierunku parkanu oddzie-
lającego podwórko od sąsiedniej ulicy, tratując po drodze żywopłot i mizerny klombik.
Porucznik nie wahał się ani chwili. Pomimo swoich czterdziestu lat potrafił biegać szybko, liczył więc.
że i tym razem bez niczyjej pomocy dopadnie uciekiniera. Szczęście zdawało mu się zresztą sprzyjać, jako
że tamten zaraz po kilku krokach zawadził o coś nogą i upadł. W prawdzie prawie natychmiast udało mu się
poderwać z ziemi, ale dzielący ich dystans stopniał do paru metrów.
Chłopak dobiegł do ogrodzenia i pokonał je jednym susem. Oficer dobrze wiedział, że ten moment
może zadecydować o całym pościgu. Postarał się, aby skok wykonać jak najprecyzyjniej, a i lądowanie wy-
padło niczym przed dwudziestu laty. w milicyjnej szkole. Jeszcze jeden wysiłek i po kilku krokach chwycił
uciekiniera za ramię. Nie bez satysfakcji pomyślał, że trwało to znacznie krócej, niż mógłby przypuszczać,
kiedy nagle potężny cios w żołądek odrzucił go z powrotem na siatkę.
Mazurek był do tego stopnia zaskoczony nie spodziewanym atakiem, że w pierwszej chwili nie mógł
zrozumieć, co się właściwie stało. Odruchowo podniósł ręce. aby powstrzymać dalsze uderzenia. Niemal
równocześnie poczuł silne kopniecie w podbrzusze i bezwładnie osunął się na kolana. W płucach zabrakło
mu powietrza. Nie był w stanie nawet sięgnąć po gwizdek, żeby wezwać na pomoc czekających przy radio-
wozie kolegów.
Chłopak parsknął głupkowatym, niepohamowanym śmiechem i przymierzył się do kolejnego kopnię-
cia. Na szczęście Mazurek spostrzegł to w porę i rozpaczliwie szarpnął cały tułów w lewo. But napastnika
zawadził wprawdzie o policzek, ale cios nie dosięgnął celu. a co ważniejsze chłopak stracił równowagę.
Porucznik chwycił go za piętę i ostatkiem sił pociągnął ku sobie. Tamten gwałtownie zamachał rękami i
runął na chodnik.
Dwie lub trzy sekundy, które upłynęły nim napastnik zdołał się podnieść, pozwoliły oficerowi na zła-
panie oddechu. Wstał z klęczek, na wszelki jednak wypadek wolał jeszcze nie odchodzić od siatki. Sprowo-
kowany tym chłopak bez zastanowienia ponowił atak. Podskoczył do milicjanta usiłując trafić go pięścią w
szczękę, ale tym razem Mazurek zdążył się skoncentrować. Zrobił głęboki, choć trochę niezdarny unik, a
widząc, że tamten próbuje wyprowadzić kolejny cios, z całej siły uderzył go kantem dłoni w kark.
Napastnik na moment zesztywniał z bólu, a w jego oczach pojawił się strach. Z niedowierzaniem po-
patrzył na Mazurka, nie mogąc widać zrozumieć, jakim cudem jest on znowu zdolny do walki, choć jeszcze
przed chwilą ledwo trzymał się na nogach. Bluznął jakimś przekleństwem i chciał właśnie odskoczyć o kilka
kroków, kiedy porucznik trafił po pięścią w nos. Cios nie był zbył mocny, chłopak uznał jednak, że na
wszelki wypadek lepiej wziąć nogi za pas. Rzucił się do ucieczki.
Tym razem oficer nie ryzykował już samotnego pościgu. Sięgnął do kieszeni i w promieniu kilkuset
metrów rozległ się świdrujący uszy dźwięk milicyjnego gwizdka.
Mazurek ruszył dość ociężale za uciekinierem. Obliczał właśnie w duchu, ile czasu będą potrzebowali
Kuligowski i Sędzisz, żeby skutecznie włączyć się do akcji, kiedy nagle na rogu ulicy spostrzegł w świetle
latarni jakiegoś mężczyznę, prowadzącego na smyczy dorodnego owczarka. Mężczyzna musiał natychmiast
zorientować się w sytuacji, bo bez zastanowienia sięgnął do psiej obroży. Nie minęło nawet dziesięć sekund
i chłopak rozpaczliwie zajęczał, powalony na ziemię przez najmniej spodziewanego przeciwnika.
Mazurek odetchnął. Teraz już ani on. ani jego koledzy nie musieli się śpieszyć. Wyciągnął z kieszeni
kajdanki i wolnym krokiem podszedł do unieszkodliwionego napastnika. Na ulicy rozległ się właśnie tupot
biegnącego Sędzisza. a prawie równocześnie z przeciwnej strony nadjechał radiowóz Kuligowskiego. ośle-
piając wszystkich długimi światłami.
—Chociaż raz znalazł się ktoś szybszy od milicji! — na widok spóźnionej odsieczy właściciel psa par-
sknął dobrodusznym śmiechem. Mam nadzieję, że mój podopieczny dostanie od panów nagrodę w postaci
pęta kiełbasy albo przynajmniej jakiejś smakowitej kości... Atos. zostaw! — zawołał stanowczym tonem. —
Spisałeś się na medal, ale teraz kolej na panów w mundurach.
Pies niechętnie odstąpił swoją zdobycz. Na wszelki wypadek stanął tuż obok i ostrzegawczo powarku-
jąc zerknął spode łba, czy przypadkiem jego interwencja nie okaże się znowu konieczna. Pochwycony chło-
pak wolał jednak nie ryzykować ponownego starcia z wilczurem. Bez sprzeciwu pozwolił założyć sobie
kajdanki i wsiadł do radiowozu.
Dopiero teraz porucznik mógł się dokładniej przyjrzeć właścicielowi psa. Był to rosły, blisko pięćdzie-
sięcioletni brunet o włosach mocno przyprószonych siwizną. Jak na swój wiek poruszał się wyjątkowo sprę-
żyście, a sylwetki mogło mu pozazdrościć wielu znacznie młodszych.
—Zygmunt Rupućko jestem — przedstawił się, czując na sobie badawczy wzrok oficera. — Miło mi,
że mój Atos mógł się na coś przydać...
— Ogromnie panu dziękuję za pomoc — Mazurek z niekłamaną wdzięcznością uścisnął mężczyźnie
rękę. — Zaoszczędził pan nam wielu kłopotów. A swoją drogą można panu pozazdrościć tak świetnie uło-
żonego pieska!
— Mieszkamy tylko we dwóch, więc kiedy wracam z pracy, jest dość czasu na trening — odparł Ru-
pućko z prostotą. — Zresztą cierpię na bezsenność i zwykle po północy spaceruję po Żoliborzu, muszę więc
mieć kompana, który obroniłby mnie przed zaczepkami chuliganów.
— Szczęśliwym trafem wybrał się pan dzisiaj właśnie w tę okolicę.
— Prawdę powiedziawszy to moja stała trasa. Każdego wieczoru przechodzę tędy przynajmniej ze
dwa razy.
— I często spotykają pana podobne atrakcje?
— Nie dalej, jak pół godziny temu na Niegolewskiego dwóch bandziorów okładało się pięściami —
stwierdził mężczyzna. — Wyglądało, że koniecznie chcą połamać sobie kości...
— Czyżby jednego z nich unieszkodliwił przed chwilą pański piesek? — podchwycił porucznik.
— Głowy nie daję. ale tego ptaszka chyba nigdy dotąd nie widziałem... Zresztą mogę się mylić.— Ru-
pućko bezradnie rozłożył ręce. — Było ciemno, a ja nie miałem ochoty oglądać z bliska twarzy tamtych
awanturników... Dla pewności radziłbym panom zapytać jeszcze Romana Borowicza.
— Kogo?
— Wieczorne spacery z psami sprzyjają zawieraniu znajomości — wyjaśnił Rupućko z uśmiechem. —
Roman Borowicz jest właścicielem pięknego dobermana i mieszka po sąsiedzku, w alei Wojska Polskiego,
często więc dotrzymujemy sobie towarzystwa podczas wędrówek po Żoliborzu.
— Jutro trzeba mu będzie złożyć wizytę.
— Jak go znam — chętnie panom pomoże. Tak go rozzłościła ta bijatyka, że miał nawet zamiar tele-
fonować do komendy...
...Teraz jest już przynajmniej jasne, kto dał nam znać o awanturze — pomyślał oficer, wyciągając rękę
na pożegnanie. — Gorzej tylko że nie wiadomo, czy przyskrzyniliśmy właściwego łobuza."'
Rupućko podał swój adres, obiecał zgłosić się do komendy na każde wezwanie i ruszy) w swoją drogę,
a Mazurek wrócił do radiowozu. Kuligowski i Sędzisz usiłowali właśnie dowiedzieć się czegoś od zatrzy-
manego, ten jednak najwyraźniej nie był skory do rozmowy. Na każde pytanie wzruszał tylko ramionami.
— Synek twierdzi, że jest czysty jak kryształ? — domyślił się porucznik, widząc skwaszone miny ko-
legów. — Od urodzenia niczego nie przeskrobał, a my czepiamy się go bez najmniejszego powodu?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin