Robards Karen - Żona senatora.pdf

(846 KB) Pobierz
Robards Karen
Robards Karen
Ż
ona senatora
Rozdział 1 Czwartek, 10 lipca 1997
-Kochanie, to z pewnością nie jest hot dog. Przypomina mi raczej
frankfurterkę.
Dziewczyna była pijana. Na umór. I w dodatku naćpana koką i Bóg wie,
czym jeszcze. Odjechała tak daleko w krainę zwidów, że nie wiedziała, co
mówi. Przywołał w pamięci ten fakt, patrząc niechętnie na przedmiot jej
drwin. A jeszcze przed chwilą odgrażał się tej dziwce, że wetknie jej hot
doga w tyłek.
To, na co patrzyli, było małe i pomarszczone. I wyglądało jak frankfurterka,
a nie jak hot dog.
- Maminsynek, maminsynek - zachichotała, patrząc na niego przez ramię.
Stał w nogach łóżka.
- Chyba cię tak przezywają, nie? A przynajmniej powinni. Maminsynek.
To było przyjęcie i nadszedł czas zapłaty. Dziewczyna przywiązana na
łóżku dostała już dwa razy, co chciała, i bardzo się jej to podobało. Słabe
światło z kasyna Biloxi położonego na niezbyt odległym wybrzeżu wpadało
przez dziurkę od klucza, złocąc jej ciało od karku po palce u nóg.
Wpatrywała się w niego lśniącymi oczyma poprzez czarną woalkę włosów.
Zęby miała bardzo białe. I podobnie jak on była zupełnie goła. Leżała na
brzuchu, w pozycji przypominającej kształtem literę X; ręce i nogi
przywiązał jej do ramy łóżka jedwabnymi wstążkami, które sama ze sobą
przyniosła. Pokręciła kusząco pośladkami poznaczonymi śladami miłosnych
ukąszeń jednego z poprzednich partnerów. Wszystko wskazywało na to, że
należy do tego rzadkiego gatunku kurew, które naprawdę lubią seks. Mimo
wszystko nie cieszył go fakt, że dziewczyna ma ochotę na to, co zamierzał
zrobić. A jak wrzeszczała, kiedy Clay jej wsadził. Słyszał te krzyki przez
zamknięte drzwi kabiny, czekając niecierpliwie na swoją kolejkę. Ciało
plaskało o ciało, dziewczyna chrypiała z rozkoszy, a on stwardniał jak skała.
Ale teraz ten stan minął.
- Będziesz się tylko gapić, kochasiu, czy zamierzasz jednak coś zdziałać? -
spytała.
- Zamknij się. - Pochylił się i dał jej mocnego klapsa.
- Auu!
Wygięła plecy w łuk, udając, że uderzenie naprawdę sprawiło jej ból.
Trzepnął ją jeszcze raz i poczuł, że mu staje. A potem wszystko zepsuła tym
idiotycznym chichotem.
- Zamknij się - powtórzył. Wszedł na łóżko i ukląkł między jej rozłożonymi
nogami.
- Mam nadzieję, skarbeńku, że samo patrzenie ci starczy, bo dzisiaj chyba
nic już nie wskórasz. To kapeć.
Chichotała jak wariatka. Zaczął się zastanawiać, czy aby ktoś nie stoi za
drzwiami i nie podsłuchuje, tak jak on jeszcze niedawno podsłuchiwał tych
dwóch, którzy odwiedzili dziewczynę przed nim. Wszyscy przechodzący
korytarzem mogli ich usłyszeć.
Gdy sam stał pod drzwiami, docierały do niego najróżniejsze odgłosy.
Oprócz chichotów.
- Przestań się śmiać - warknął, wciskając jej twarz w poduszkę. Drugą
poduszką nakrył głowę dziewczyny, by skuteczniej stłumić jej rechot.
Trochę pomogło, choć nadal docierało do niego parskanie. Teraz jednak był
pewien, że żaden odgłos nie wydostanie się na zewnątrz kabiny.
Nie zawracaj sobie tym głowy - pomyślał. - Raczej spróbuj się skupić.
Wziął małego do ręki i zaczął go delikatnie pieścić. Bez skutku.
Wmawiał sobie, że to nie ma nic wspólnego z nim. To ona jest wszystkiemu
winna. Ona i ten kretyński śmiech.
- Kazałem ci się zamknąć.
Położył się na niej; wielkie cielsko zakryło o wiele mniejsze ciało
dziewczyny. Jeszcze mocniej przycisnął poduszkę, która zasłaniała jej
głowę. Podziałało. Już się nie śmiała. A nawet jeśli tak, to on przynajmniej
tego nie słyszał, więc było mu wszystko jedno.
W porządku. Udało mu się wreszcie znaleźć pozycję, w której mógł
jednocześnie zamknąć gębę dziewczynie i zrobić swoje. Opadł na nią całym
ciężarem ciała i leżał tak, odzyskując powoli godność i oddech.
Było po wszystkim i po raz kolejny zdołał się jakoś wywiązać z zadania.
Pomyślał, że może nie miałby tych wszystkich kłopotów ze wzwodem,
gdyby dał sobie spokój z wódą. Albo z koką. Albo z obiema rzeczami naraz.
A może jednak z żadną? Sprawiały mu przecież, do licha, większą
przyjemność niż ujeżdżanie kobiety.
Czy ona znów zaczęłaby się śmiać, gdyby zabrał poduszkę? Chyba zabiłby
wtedy tę dziwkę. Przecież mogliby ją usłyszeć ludzie z korytarza.
Wreszcie zwlókł się z łóżka. Dziewczyna ani drgnęła. Ubrał się; ruchy miał
nadal niepewne; kombinacja spożytych substancji, seksu i kołysania statku
wyraźnie dawały mu się we znaki.
Ktoś załomotał do drzwi.
- Hej ty tam, ogier, skończyłeś?
- Nie zdejmuj jeszcze gatek - odparował, odzyskując dobry humor. Zrobił
swoje i zrobił to dobrze, dziewczyna wciąż leżała na łóżku jak przekłuty
balon; najwyraźniej ją wykończył.
Mógł teraz wyjść na korytarz z wysoko uniesioną głową -był facetem jak
każdy inny. Wsunąwszy bose stopy w chodaki, zdjął dziewczynie poduszkę
z głowy, uszczypnął ją w pośladek i otworzył drzwi.
- Następny - rzucił z uśmiechem, stając w wąskim korytarzu, znacznie
ciemniejszym niż kajuta. Ralph omal go nie potrącił, był tak trafiony, że
ledwo trzymał się na nogach.
- Miałeś z niej jakiś pożytek? - spytał przez ramię, już od drzwi.
Uśmiechając się głupio, rozpinał spodnie.
Wzruszył ramionami. Znów czuł się znakomicie. Reszta gości bawiła się na
górnym pokładzie, dokąd i on zresztą zmierzał. Muzyka była znakomita,
dziewczyny gołe, alkohol zimny, prochy darmowe.
Nie potrzeba więcej.
Zamknięte teraz drzwi kabiny tłumiły nieco odgłosy, ale i tak usłyszał.
- Słodki Jezu - jęknął Ralph, a potem zaczął kląć.
Rozdział 2
Poniedziałek, 14 lutego, Jackson, Missisipi
- Słuchaj! Chyba mam! Może by ją tak zapłodnić?
Tom Quinlan usadowił się wygodniej na krześle, ale nie zareagował od razu
na żartobliwą sugestię przyjaciela. Z rosnącą uwagą i niepokojem
wpatrywał się w szczupłą, rudowłosą kobietę z ekranu telewizora. On i jego
wspólnik oglądali instruktażowy film wideo, taki, z jakich korzystają
trenerzy przed zawodami, a konkretnie przemówienie wygłoszone przez
kobietę podczas kolacji z dealerami samochodowymi i ich żonami.
Ilekroć taka możliwość wchodziła w grę, Tom zawsze wolał najpierw
zobaczyć swoich klientów w akcji, a dopiero później poznać osobiście.
Wydawało mu się, że dzięki temu jest w stanie ich ocenić znacznie bardziej
obiektywnie.
Spodziewał się kogoś zupełnie innego. Senator wybrał jednak drugą żonę
pod wpływem pewnych części ciała znacznie oddalonych od mózgu.
Kobieta była raczej wysoka, szczupła, młoda i piękna. W dobie telewizji
mogło to oczywiście stanowić zaletę, jednakże chyba nie w tym konkretnym
przypadku. Czekała go walka z zazdrością damskiego elektoratu.
Słuchał suchego, topornego przemówienia rudowłosej i jego niepokój
wzrastał. Druga żona Honnekera nie należała do dobrych oratorów - mówiła
drewnianym głosem, a w dodatku ściskała mównicę, jakby się bała, że
pulpit może gdzieś uciec, jeśli go puści. Tom dostrzegł w tym geście
wyraźny wpływ poprzedniego doradcy. Ktoś jej z pewnością narzucił tę
okropną manierę.
Tekst mowy ocenzurowany, sposób jej wygłaszania również - tak właśnie
oceniał sytuację. Treść jałowa jak wyschnięta na pieprz gleba. Oczywiście
Tom potrafiłby sobie z tym wszystkim poradzić. Za wygląd pani senatorowa
dostałaby u niego dziesięć na dziesięć, z czego w tej sytuacji wcale nie
należało się cieszyć. Aby osiągnąć sukces, należało zmniejszyć ten wynik
do sześciu lub siedmiu - czyli tak, by nie przekraczał przeciętnej. Można
było również dodać jej lat.
Oparłszy podbródek na splecionych dłoniach, obserwował z uwagą występ
kobiety. Włosy miała kasztanowate, z pasmami w odcieniu starego
burgunda; zdecydowanie nie marchewkowe, lecz bez wątpienia rude. Nie
wiedział, czy to kolor du jour, czy raczej zasługa natury, ale tak czy inaczej
należało trochę stonować tę barwę. Opinia publiczna od wieków kojarzyła
rudy z nierządnicami, co na pewno nie pomagało w tworzeniu stosownego
image'u. Strój wybrała również absolutnie niestosowny - czarną garsonkę z
niezbyt głębokim, lecz mimo wszystko niewystarczająco przyzwoitym
dekoltem. Żakiet ozdabiały duże błyszczące guziki. Do tego włożyła czarne
pończochy i buty na wysokich obcasach - dla żony polityka zestaw
odpowiedni raczej na wieczór. Problem polegał na tym, że jej strój uka-
zywał stanowczo zbyt dużo ciała, którym - musiał to przyznać -miała prawo
się szczycić. Spódnica obcisłego kostiumu z dzianiny kończyła się dziesięć
centymetrów przed kolanem. I jakby tego było mało, strój musiał kosztować
majątek - może nawet dwumiesięczne pobory przeciętnego wyborcy.
Gdy kamera pokazała ją z boku, Tom dojrzał jeszcze stanowczo zbyt
wysokie obcasy seksownych pantofli o szpiczastych noskach. A biżuteria,
doskonale zresztą dobrana do tej kreacji, z pewnością nie mogła się podobać
potencjalnym wyborcom. Błyszczący naszyjnik i klipsy wielkości
dziesięciocentówek nie wyglądały jak prawdziwe brylanty. One były praw-
dziwe. A co gorsza, ów fakt nie uszedł z pewnością uwagi zebranych.
Druga żona senatora Lewisa R. Honnekera IV nie uznaje sztucznej biżuterii.
A przynajmniej taki wniosek wyciągnąłby elektorat, o który walczyli.
Problem sprowadzał się do tego, że kobieta wyglądała dokładnie na kogoś,
kim w istocie była; nowo poślubioną żoną, wykorzystującą w pełni
wszystkie dobre strony małżeństwa z bogatym, dwukrotnie od siebie
starszym mężczyzną. Zadanie Toma polegało na złagodzeniu tego
wizerunku, stonowaniu wyglądu i zmuszeniu jej do poruszania wyłącznie
tematów drogich sercom dam, o których głosy zabiegał pan senator, a więc
spraw związanych z dziećmi, pracą, mężami, przygotowywaniem posiłków i
tak dalej.
Myśl o pracujących kobietach - powtarzał sobie w duchu. Takich, które
chodzą na mecze piłkarskie swoich pociech. I pracuj nad nią, dopóki nie
stanie się podobna do nich. Tu właśnie tkwi klucz do urn wyborczych.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin