Ewangeliczne lato.doc

(330 KB) Pobierz
Ewangeliczne lato

Ewangeliczne lato

Ks. Włodzimierz Sedlak

PALLOTTINUM POZNAŃ 1989

Redaktor Aldona Fabiś
Projekt okładki i opracowanie graficzne Jarosław Mugaj
ISBN 83-7014-092-0

 

Wiosenny matriarchat nazaretański skończył się przechodząc bez wstępu w ewangeliczne lato. Próba Marii wzięcia w nim udziału jako kochająca matka okazała się odrzucona.

Niestety, był otoczony słuchaczami, których określił jako swoje matki, braci i siostry.

Ewangeliczne lato dojrzewało błyskawicznie. Powołanie pierwszych uczniów, rozdawnictwo uzdrowień i sycenie chlebem głodnych na pustkowiu rozpalało ludzkie entuzjazmy do żaru. Widział sam, jak bieleją pola pszeniczne i jęczmienne do żniwa. Szło lato.

Przedwiośnie Objawienia było tajemnicze i pojmowane w pełni przez stosunkowo niewielu lub jedynie wybranych. Wiosna Objawienia rysowała się dyskretnie, intymnie, po Bożemu. Lato Objawienia zaś rozbrzmiewało ewangelicznym słowem zapierającym dech. Prorok z Nazaretu mówił tak cudnie, że zapominało się o domu, dzielącej od niego odległości, o głodzie i rzeczywistości.

W ewangelicznym lecie dojrzewało również pole misyjne pracy Jezusowej. Tutaj - w to lato słowa Bożego - dojrzewał niezwykły liryzm Ewangelii, czar wędrownego Nauczyciela, kwietnych łąk na Górze Błogosławieństw, nauczania z łodzi przy lekkim plusku modrej fali. Pierwsi powołani uczniowie, fascynacja słowem głoszonym przez Jezusa, faza dawania zdrowia nieuleczalnie chorym, darmowe sycenie mnożonym chlebem, kiedy zasłuchanie w Mistrza było silniejsze niż rozsądek spóźnionej pory chylącego się dnia. To przecież przez dojrzewające pola szli uczniowie wycierając w dłoniach kłosy. Zapewne przy całej liryce umiłowanego Mistrza -niedożywieni.

Sam Jezus patrzył pełen uczucia na tłumy, które widziały Mu się Boską trzodą porzuconą przez pasterza.

Upalne lato dobra udzielanego chorym, trędowatym, niewidomym, sparaliżowanym. Lato widoku ich szczęścia i zapatrzenia w Jezusa było pełne poezji uwielbienia. W gorące lato ewangelizacji nie obudziło się jeszcze drzemiące zło. Przeciwnicy nie widzieli się dotychczas zagrożeni hegemonią popularności Jezusowej. Na razie było to rozdawnictwo zdrowia i chleba, dwu rzeczy najbardziej pożądanych przez człowieka. Darmowy dawca obu poszukiwanych darów nie zagrażał pozycji społecznej możnych. Motłoch nie kontrastował jeszcze Jezusa ż Nazaretu z faryzeuszami, biegłymi w Piśmie. Nie została naruszona jeszcze litera Prawa Mojżeszowego.

Tak przywykliśmy obecnie do ewangelicznego lata i jego liryki, że nie przeraża nas nawet śmierć Jezusowa. Ewangeliści prowadzą zresztą akcję przez swoją fascynację Mistrzem. Jedynie Jan - twórca czwartej Ewangelii - prowadzi crescendo sytuacyjne narastającego konfliktu i daremnej dyskusji z możną oraz intelektualną klasą izraelskiego społeczeństwa.

Jezus sam wskazuje drogę chodzenia za sobą - poszukiwać i cieszyć się światłem, póki ono jest. Cieszyć się tak, jak słuchacze mów Jezusowych, którzy nie przewidywali finału. Chodzić w świetle, póki światłość jest osiągalna. Ewangelie trzeba czytać tak, jak je odbierali bezpośredni słuchacze, którzy nic nie wiedzieli o przyszłym katastrofiźmie ewangelicznym.

Jezus zresztą nie czynił podczas ewangelicznego lata apostrof do swej śmierci. Słuchacz musiał mieć radość słuchania słowa Bożego, entuzjazm dobroci Bożej, przeświadczenie, że Jezus może wszystko zrobić, nawet udaremnić jakieś próby narzucania sideł na Niego. Cieszyć się światłem. Tym cichym i żniwnym południem dojrzewających kłosów, upalnym majestatem przyrody. Z tego okresu zapewne pochodzą przypowieści o wróblach miłowanych i żywionych przez Boga, o lilii polnej i trawie, chłopiętach grających na rynku, niewieście poszukującej zgubionej drachmy, o nie stawianiu świecy pod korcem, o mieście zbudowanym na górze, które zakryć się nie może.

I cały klimat beztroski i bieżących spraw Bożych realizowanych przez Jezusa.

Jezus nie był fatalistą nawiązującym ustawicznie z obsesją do swej śmierci, którą znał przecież dokładnie. Podobnie jak dziecko, które z opowiadań i widoku czyjegoś zgonu nie zatruwa sobie zabawy i całego życia, chociaż finał życia nie jest dla niego tajemnicą. Kiedy błogosławił i przygarniał dzieci do siebie, wiedział, co będzie dalej. Dla dorosłych miał w tym względzie istotną zasadę – słuchacz ewangeliczny musi się stać jak dziecko, inaczej nie wejdzie do królestwa niebieskiego.

A więc ewangeliczne lato, pełne, dostojne, mozolne, ale radosne, bogate w nadzieję, rozedrgane, codzienne. Bóg jest dokładnie w to lato wkomponowany. Lato jest radością człowieka, oddechem pewności i jesień i zimę życia. Lato dzwoni słońcem, kwieciem, łanami zbóż; rześkością wody, nawet radością starych kości ludzkich wygrzewających się na słońcu.

Ewangelia musiała też dojrzeć w euforii piękna, szczęścia, ciszy radosnej, spokojnego oczekiwania jesiennych plonów.

Jezus oprawił swą dobrą nowinę w lato z jego ludzkimi nastrojami. W prawdziwe lato spraw Boskich.

Miejsce na liryzm dorosłych i niedorosłych dzieci.

1. Religia wstępem

Gdyby religii nie było, świat byłby okropny. Niebo w ogóle zbędne. Nię byłoby kandydatów na zbawienie, z wyjątkiem nienormalnych. Istniałoby zło z patologicznymi odruchami dobra. Samo pojęcie zła musiałoby zniknąć albo rozumiane być jako przeciwstawienie dobra. Ciężar gatunkowy zła musiałby być dominantą, niejako hominidalną cechą świata. Jeśli w ponad tysiącletniej kulturze chrześcijańskiej przychodzi faza bezwzględnego usankcjonowania środków na rzecz realizowania wydumanej ideologii dobra... Jeśli w podstawowej inwersji wartości grzebie się radykalnie człowieczą cechę - wolność wyboru idei... Umiłowanie prawdy nawet w subiektywnym pojmowaniu jest przeszkodą w życiu. Jeśli ustala się równowartość między wyznawaną ideologią i życiem... To zwierzę mimo automatyki instynktów czuje się wolniejsze.

Zdajemy sobie sprawę, że zło nie zostało absolutnie unicestwione przez Odkupienie. Postęp twórczej myśli ludzkiej działa nie tylko w kierunku nauki, medycyny, techniki. Twórczy postęp zła jest z pewnością dziś większy niż kiedyś. Sztuka zabijania rozwija się gwałtowniej niż sztuka konserwowania życia. Technika wymuszania zeznań może być kwalifikowana do taktyki piekła, a zboczenia i perwersje seksualne przewyższają wszystko, co wymyśliła starożytność. Technika zła praktycznego jest nieograniczona w inwencji. Zło się dynamizuje bardziej niż dobro na świecie. To lewa strona postępu, którego się spaczonym nie nazywa.

Dobro ewangeliczne jest niedostrzegalne jak wzrastające ziarno w ziemi. Używając porównania Jezusa, królestwo Boże lęgnie się wszędzie i nigdzie, ale na pewno w człowieku. Dobro jest bez wątpienia według Jezusa najbardziej wolnym aktem wyboru i zależnym jedynie od człowieka indywidualnego, nie reprezentanta masy człowieczej świata.

W sumie światowego dobra i jego oddziaływania orientuje się jedynie Bóg. To problem nie do zaprogramowania komputerowo. Księgowanie dobra jest rzeczywiście takie, jak to prorocy i Apokalipsa-Przedstawiają w obrazowej formie zapisywania w księdze świata.

Wstępne rachuby tęgo, co Jezus nazywa złamaną mocą szatana, a więc grzechu świadomie konfrontowanego z Bogiem i żalem, jest rzeczywistym odpuszczeniem wysłużonym przez Jezusa. Jest to zasadniczą podstawą życiową chrześcijaństwa. Wierzymy jedynie, że Odkupienie, acz niewyobrażalne liczbowo, jest czymś twórczym w konstrukcji świata. Ta nowa wizja dobra jest skierowana przeciwko satanizmowi kłamstwa, pomieszaniu idei z ideologią, przewróceniu na nice samego założenia dobra. Skrzyżowanie pokręconej fizyki z metafizyką dobra.

Muszę przyjąć jakieś jedno założenie, zanim przystąpię do lektury Ewangelii jako dzieła Bożego, a nie nowelistyki judejskiej z czasowi Augusta czy Tyberiusza. Aby nie tworzyć sytuacji science-fiction z wymyślonym Bogiem, musi u podstaw ewangelicznej lektury być jakakolwiek religia. Jest to dyspozycyjnym wstępem do czytania Ewangelii.

Świat nie jest statyczny - z wykończoną fasadą zbawienia i ukrytymi niedoborami. Świat to dynamika, zmaganie się dobra i zła, to polej indywidualnej szermierki biologicznej o życie i wartości duchowe, o postęp całego świata przy niezagubieniu siebie.

2. Przymnóż nam wiary

Taka zwykła, prosta, trochę dziecinna i bardzo mądra prośba: „Przymnóż nam wiary". Przecież wierzyli, że Jezus jest Synem Bożym. Patrzyli na Jego cuda. Brali w nich bezpośredni udział. Łapał ich Jezus co najwyżej na niekonsekwencji wiary. Nie mieli ufności, gdy ich przestrzegał, żeby się pilnowali kwasu faryzejskiego... Myśleli zresztą wtedy, że zapomnieli chleba zabrać. Dziwili się w Wielkim Tygodniu, że figa uschła tak szybko, nie rozumieli, że Mesjasz musi cierpieć. Nie tyle wiary brakowało, co jej codziennej konsekwencji, brania wszystkiego w kontekście wiary. Zyskiwali wtedy przyjazną naganę „małej wiary",

Niekonsekwencja wiary jest normalnym zjawiskiem u wierzących. To wiara jakaś wycinkowa, przyłożona do niektórych faktów. Przyznajemy się do wiary na pytanie o nią. Określamy się wierzącymi co do wybranych prawd wiary. Co do innych niuansów wiary dyskretnie nie pytamy ani nie lubimy udzielać odpowiedzi. Czy lęk, by się nie skompromitować naiwnością przekonań? Czy zwykła niekonsekwencja? Chcielibyśmy, żeby wiara pokrywała się przynajmniej z prawdopodobnym stopniem racji z przesłankami naukowymi. Wtedy cuda i proroctwa stałyby się przynajmniej w jakimś stopniu nie antynaukowe.

Zresztą może nawet nie o to chodzi, by Pan Bóg udzielał dyspensy od jakiegoś przedmiotu wiary. O coś innego chodzi, żeby wiara nie stała się przekonaniem, więc samą akceptacją Objawienia, ale życiem. Wiara to widzenie i czucie wszystkiego w Bogu z całkowitym zaufaniem Jemu w najdrobniejszych szczegółach każdego niemal dnia. Mam już, racja, rozumiem to, dlaczego musimy się stać jako dzieci. Dziecko bezgranicznie wierzy swoim rodzicom. Jest w tej wierze niezachwiane. Tu żadna inteligencja ani wykształcenie nic nie pomaga. Takie samo jest żądanie Jezusa wynikające z ojcostwa Bożego i naszej relacji do Niego.

Jakoś w życiu nie było, dzięki Bogu, kryzysu wiary. Nie była ona nawet zimna i jasna jak księżycowa poświata. Były momenty zdecydowanej wiary, kiedy przychodził na nie czas. Ale brakowało jej tego ustawicznego szmeru Boskiego, jak górskiego potoku, szmeru nie do wyeliminowania.

Różnica między wiarą i wierzeniem nastąpiła później w życiu. Nie wiem, które było głębsze. Wierzenie to jakiś proces ciągły, pulsujący, ale ustawiczny, z własnym szczytowaniem w różnych sytuacjach. Wiara to akceptacja jakiejś Boskiej prawdy. Chyba to określenie różnic między wiarą i wierzeniem jest istotniejsze. Po wielu dopiero latach można było wyczuć różnicę, kiedy wiara przyjęła obraz jakiejś wszechstronności zdarzeń, które towarzyszyły na co dzień, na bezmiar drobiazgów, kiedy jedna myśl o zależności od Boga wyzwalała całą gamę przeżyć ubocznych. Bo ja wiem - szukamy zawsze analogii dla zrozumienia abstrakcji... Zaraz, wiara nie jest abstrakcją ani oderwaniem się od realiów życia. W wierze nawet Bóg nie jest wprost abstrakcją filozofów czy teistów.

Może nasza dusza jest żywą harfą o nieznanej ilości strun? Kiedy Bóg dotknie palcem łaski jedną strunę, zaraz rezonuje i cicho nuci cała harfa kompletem strun. Dziwny mechanizm wiary i ludzkiej duszy. Dopiero kiedyś po dużym doświadczeniu i bystrej obserwacji dostrzega się tę rezonansową cechę u siebie. U siebie, mówię, bo nie można nikomu przekazać swej wiary, jest ona u każdego łącznie ze stopniem wiary -darem Boskim.

Czy niewiara, życie biologiczne i wiara nie są rozdzielnością analityków? Bóg bywa w różnej „odległości", jak nam się wydaje. Nie ulega wątpliwości, że staje się niekiedy wyczuwalny niejako na dotyk. Nie jest Bogiem odległym. A wiara nie jest echem życia sączącym się gdzieś z nieskończoności.

Ewolucję wiary widać dopiero zestawiając wiarę uczniów i Pawła Apostoła. Paweł wyprowadza już wnioski z wiary, tworzy z niej syntezę przeżycia Boga. Paweł odkrywa pierwszy logikę zdarzeń w Bogu, włączając w tę logikę ukochanie świata, człowieka i całą naturę streszczającą się w Jezusie Chrystusie. Wiara jako wszechogarniająca synteza obejmuje Wszechświat, przyrodę martwą i żywą, żyjących ludzi i tych odeszłych. Wszystko staje się widzialne w świetle Bożym.

Dla zrozumienia pełni wiary trzeba być zaprawdę albo dzieckiem lgnącym do Boga swym instynktem wyczuwania ciepła miłości, albo mędrcem stojącym w oniemieniu wobec wielkich spraw Bożych.

Wiara porcjowana, jak to Jezus czynił wobec tłumów, jest ładna swoją barwnością przypowieści, praktycznych epizodów pouczających. Obietnica Jezusowa, że Duch Święty, którego pośle, przypomni Apostołom wszystko, cokolwiek im mówił, jest bardzo charakterystyczna. Chodziło zapewne na żywym tle wiary, jakiej Jezus od uczniów żądał o wielką syntezę ewangeliczną, którą Jezus z całą pewnością rozwijał na samotnych z uczniami rozmowach. Przerastały one jednak pojętność prostych ludzi. Przecież Ewangelia to na pewno nie zbiór luźnych epizodów i kolorowych opowiadań z życia Jezusa. Mistrz ukazywał wizję królestwa Bożego, bo to jest ogólnym sensem i streszczeniem wiedzy ewangelicznej. Dlatego między innymi Ewangelie tak dziwnie odcinają się na tle Nowego Testamentu. Syntezę królestwa Bożego widział Jezus wewnątrz człowieka. „Królestwo Boże w was jest”

Duch Święty wydaje się nadawać zewnętrzny poler wyznawanej wierze, jakieś syntetyczne wykończenie i zamknięcie wiary w przedziwną Bożą całość: wierzącego z Bogiem i Wszechświatem.

3. Jezus z przeszłości

Bywają chwile rzewliwe w życiu, kiedy przywołuje się kolorowy j dzieciństwa jako kształt szczęścia, pokoju, dobrego samopoczucia. Jezus dzieciństwa. Miał On tamto oblicze, głos i serce. Jezus mojego dziwnego dzieciństwa z portretem całej swej osobowości. Był bliski może dlatego, że Go się o nic nie prosiło. Było jedynie pragnienie pójścia za Nim jako trzynasty apostoł. Wprawdzie nie powołany, ale czepiony na zasadzie psiaka towarzyszącego ludziom.

Kiedy minie czar dziecięctwa, przebiega się wiele dróg szukając Go i nie można już tamtego Jezusa odtworzyć w wyobraźni dorosłego człowieka, człowieka w sile wieku, a szczególnie w jakiejkolwiek niedoli. Ogólnie nie wskrzesiłem Jezusa z dziecinnych snów ewangelicznych. Chciałem jak z Całunu Turyńskiego zrekonstruować Twoją osobę a zwłaszcza twarz. Nie dojrzałem jednak tego, czego szukałem, a przecież kiedyś wyraźnie widziałem, choć nieopisywalnie. Nie mogę Cię z dziecinnej tej najwierniejszej pamięci wydobyć. Niby ten sam twarzy, ale w bardzo drobnych szczegółach odmienny. A tak potrzebuję w pełnej jesieni życia Twojego dawnego spojrzenia. Potrzeba spojrzenia, które tak doskonale czytali prości ludzie, chorzy, zagubieni. Ewangeliczne czasy zdają się być wypełnione Twoimi oczami.

Mylę się? Jeśli chcesz, możesz mi wrócić siły. Potrzebne mi są jedynie dla Ciebie. Nic po życiu bez Ciebie i nie dla Ciebie. Tu nie chodzi o biologiczne przedłużenie trwania. Życie co innego znaczy u Jezusa, a więc i u Jego wyznawców. Jeśli można coś wielkiego - śmiesznie wielkiego - w stosunku do Boga uczynić, bardziej Go udostępnić ludziom, ukazać w nowym pociągającym świetle, na świat krzyknąć głosem, który już cokolwiek znaczy - wtedy można mówić o życiu.

Którymi drogami chodzić dziś? Będąc w Kafarnaum późną nocą myślałem, że Cię spotkam na prastarej drodze tylekroć odmierzanej przez Ciebie. Czułem, że gdzieś niedaleko musisz być, ale nie odkryłem, były gęste ciemności. Gdzie chodzić dziś, po których ścieżkach? Naprawdę chciałbym Cię spotkać, skonfrontować Twoje oblicze z tym posiadanym od lat dziecinnych i niewprawną sztuką modelowania rysów zdobytą podczas czytania Ewangelii.

Szczęśliwi musieli być żebracy, kalecy, chorzy kiedyś w Ziemi Świętej, bo Twoje spojrzenie na nich padało. Świat był wówczas wypełniony Twoimi oczami. Nie spełniły się marzenia, bynajmniej nie dziecinne, bycia żebrakiem na rocznym etacie w Jerozolimie. Marzenie -Jezus zatrzymał się przy mnie lub każe mnie zawołać. Jezusie, Synu Dawidów - zmiłuj się nade mną. Pusto. I cicho. Nie ma Jezusa, wołam w przestrzeń.

Gdyby żebracy i chorzy byli przemyślni w tamtych czasach, mogliby dużo pożytecznego zrobić. Wiedzieli przecież, że dotknięcie strzępów płaszcza Jezusowego wracało zdrowie. Gdyby zebrali piasek, na którym odbił się ślad Jego stopy, jak ja pozbierałem nieco kamyków z Genezaret. Przecież spojrzenie Jezusa zatrzymało się na nich na pewno. Te ślady i zachowany w nich proch... Nie, nie ma tego. Przeszło. Ślady zniósł wiatr, gorący wiatr pustyni - chamsin.

Co i nad czym tu dumać? Co to kogo obchodzi, jak reaguję na Wspomnienia i rozwiane ślady Jezusowe. O Bogu nie można obiektywnie pisać, gdyż należałoby Go obserwować studiując Jego sposób bycia. Bóg pozostanie zawsze subiektywny w odbiorze ludzi, czyli będzie tyle o Nim wyobrażeń i wzruszeń różnych, co osób. To się nazywa wiarą, a nie studium o Bogu. Również o nieskończoności nie można obiektywnie mówić, należałoby ją z lotu ptaka ujmować. Bóg jest zawsze konkretnym przedstawieniem Absolutu przez określonego człowieka. Mój rezonans na słowo Bóg jest na pewno inny od wszystkich doznań ludzkich. To kwestia rezonansowego drgania całego jestestwa. Urok a Świętego między innymi i na tym się zasadza, że sprawy Boże są zawsze związane personalnie z aktualnie żyjącym światem, a nie w abstrakcji, lecz na „kimś" lub na „czymś". Bóg jest w Piśmie Świętym skonkretyzowany, a więc obserwowalny przez człowieka. Personifikacja jest normalnym sposobem przedstawiania Boga. Bóg jest zresztą dla człowieka. Wystarczy więc czytając Ewangelię podstawić swoją własną osobę i zacząć rozumieć ideę zawartą w świętych księgach Na tym gruntuje się pole aktualności Pisma Świętego. Jest on zawsze dzisiejsze, mimo dzielących nas wielkich różnic czasowych i terytorialnych. Pismo" Święte jest dla człowieka na zawsze.

4. Wśród zrodzonych z niewiasty

„Wśród zrodzonych przez niewiastę nie ma nikogo większego nad Jana Chrzciciela, lecz kto mniejszy jest od niego, ten większy w królestwie niebieskim." Dziwna waga i matematyka liczeniowa. Jednak prawdziwa. Dyspozytorem wartości ludzkiej jest wyłącznie Bóg. Mikrorozmiary własnej osoby mają odwrotne wartości na tym w stosunku do tamtego świata. Na ludzkie wielkości trzeba dopiero Boskiej miary, by wiedzieć o ciężarze właściwym człowieka Jedno jest pewne, że jeszcze nikt nie zwariował na punkcie małości. Z podręczników psychiatrii znamy głównodowodzących wszystkich armii świata, nieśmiertelnych Aleksandrów Macedońskich, poniewierają się Napoleonowie, po Londynie po II Wojnie Światowej chodził Sobieski przy karabeli: Nie spotkano jeszcze prototypu autentycznego zera ludzkości.

Nie chodzi o to, by się wyrzekać własnej wartości, lecz tylko aby istotną miarę reprezentować. Jeśli jest coś więcej ponad przeciętność, to szczerze mówiąc, należy to odnieść do Dawcy wszelkich rzeczy. Wysokie wartości odnosi się do Boga, bo tam ich geneza. Z wartości nikt się nie nadyma. Można nieograniczenie rosnąć w pozytywy intelektualne, artystyczne, moralne, można sięgać genialności wystrzelania ponad ludzkość przy jednym zasadniczym zachowaniu - naturalności.

Jest się czymś w życiu albo się nie jest. Lecz się nie gra przed Bogiem Tu nie chodzi o nicość osobowości w pokorze, lecz o nicość ważności. Coś w rodzaju masy nieważkiej i grawitacyjnej. Masa jest koniecznym atrybutem rzeczy, ale masa grawitacyjna nie może być dla kogoś trzeciego ciężarem. Nie chodzi wreszcie o to, by wytworzyć w sobie nadprzyrodzony kompleks nicości. Mieć tak dużą wartość, by nikogo nie gniotła.

Dlatego w Ewangelii obserwujemy nieskończoność Boską czającą się do absolutnego stanu według rachub ludzkich, bo do śmierci. I w tym uniżeniu wychodzi dopiero w oczach ludzkich prawdziwa wielkość Jezusa. .Pokora jest naturalnym stanem dużego formatu nie

przytłaczającym jednak nikogo. Co więcej - pokora jest w stanie dźwigać jeszcze innych. Nabierają wtedy wagi i wartości. Prawdziwe wielkości udzielają się innym i pragną wszystko i wszystkich wynieść wokoło.

Może dlatego rzeczywiste powołanie przez Boga łączy się zawsze z mini-ciężarem ważności, ale nie wartości.

Bóg nie dlatego stwarza gwiazdę, by się ona przeglądała nocą w Oceanie Spokojnym. Gwiazdy wśród ludzkości roznieca Bóg przede wszystkim dla swej chwały i dobra całej ludzkości. Wybitne indywidualności są żywym filmem Boskiego działania w życiu człowieka. Dają one pogląd na plastykę człowieczej masy w odpowiedzi na Boski wiew łaski. Posuwają w jakiś sposób cały świat naprzód.

Wróćmy do tej przeciętności - tego społecznego trzonu ludzkiego. To nie obsesja grzechu i dopatrywanie się na każdym kroku nieodpowiedniości, jakby człowiek był proszony na królewskie pałace w roboczych butach, które mimo czyszczenia zawsze zostaną obuwiem do gnoju. Wszelkie porównywania siebie z Bogiem, doglądanie najmniejszego pyłu wędrówki ziemskiej na swej bieli, to nienormalność. Anim chłop, anim w zagnojonych butach, ani nie skażę pałacu Nieskończonego. To wszystko jest niebywale proste. Kręcimy sprawę przez analogie z naszymi ziemskimi kręćkami.

Bóg to nie moja władza i pan, to nie feudał. To Ojciec - bo tak się kazał nazywać. Rozumiem wartość pokory. To nie uniżoność przed monarchą i plackowatość przed majestatem. To nie jest niepisany protokół przed ziemskimi władcami zdemokratyzowanymi o współczynnik pomyłek i rozdętości. Pokora moja przed Bogiem to naturalny Stan mojej jaźni w stosunku do mojego Ojca i Jego nieskończenie udzielanych łask. Mnie niczego nie trzeba. Ja wszystko mam w moim Ojcu. Wielkość nawet, której świat nie może pojąć, bo takie jest to naturalne.

Ewangelia daje to nowe spojrzenie na tym świecie, ale nie z tego świata. Ewangelie były rzeczywistością, rewolucją nawet najpiękniejszego monoteizmu. Inny zupełnie oddech. Odmienna relacja stworzenia do Stwórcy. Szamoczemy się po sklepikarsku, mimo uznawania Ewangelii, bo Jej sens nie został jeszcze należycie zrozumiany. To nie są stosunki ziemskie i nieco ubóstwione w relacjach tego świata. . Kto tego nie jest w stanie pojąć, ten mimo tkwienia przy Ewangelii jest z nią na zasadzie tylko zewnętrznych związków. To jeden z sekretnych wdzięków Ewangelii, tak dziwnie ujmującej z bliżej niewiadomego powodu. Ciągle się dopiero przystosowujemy do Ewangelii, ale jeszcze daleko do czucia jej w całej pełni.

5. Aniołom swoim rozkazał, a nosić cię będą na rękach

„Aniołom swoim rozkazał, a nosić cię będą na rękach" - zdanie wyjęte z psalmu Starego Testamentu. W Ewangelii znalazło się w niezwykłej okoliczności. Jezus nie skorzystał z niego, ale mu nie zaprzeczył.

A więc jest faktem, że aniołowie nas na rękach noszą, by stopy naszej nie urazić o kamień.

Dobre to były czasy, kiedy aniołowie służyli Jezusowi, ale kiedy mógł zażądać przynajmniej kohorty aniołów dla obrony przed aresztowaniem w Getsemani, nie skorzystał z tego.

Anioł był rzecznikiem Boga, którego nie godziło się oglądać. Anioł pełnił polecenia Boże. Aniołowie mieli zawsze jakąś funkcję do spełnie nią. I usuwali się w cień nie bycia.

Każdy z nas ma swojego anioła według Jezusa: „Strzeżcie się żebyście nie gardzili żadnym z tych małych; albowiem powiadam wam Aniołowie ich w niebie wpatrują się zawsze w oblicze Ojca mojego” (Mt 18, 10).

Jeśli patrzę na człowieka, to widzę materialne odbicie anioła. Bóg nie posyła aniołów razem z człowiekiem albo człowieka w roli prawdziwego anioła? A niekiedy występują aniołowie nie przywiązani do kogoś szczególnie, wtedy można dobro odebrać bez ludzkiego pośrednictwa. I zaprawdę musiał mnie chyba wyprzedzać anioł, którego Bóg przyrzekł posłać, anioł, który by szedł przede mną i strzegł drodze. Wydaje mi się niekiedy, że naprawdę nie sam chodzę, że coś czy ktoś mi towarzyszy. Przypuszczenie staje się zaskoczeniem i otwarcie oczu z podziwu w nieprzewidzianym wypadku. Rzeczywistość i jej uświadomienie sobie nie muszą być tożsamością.

Wypadek przy pracy. Jeździłbym na wózku inwalidzkim, w gipsie albo ziemi. Jak dobrze, że aniołowie nie zmęczyli sieje i noszą nierozważnych na rękach. Ich rola zawsze zaskakuje.

Nie dla wszystkich był kwiecisty maj. Szpitalne łóżko 80 cm wysokie W dwa dni po ostatnim zdjęciu szwów operacyjnych niezwykła rzecz - pacjent wali się na podłogę we śnie. Niemal zupełna utrata przytomności. Wymioty, więc porażenie mózgu czy pęknięcie pooperacyjnego szwu, wewnętrzny krwotok, wizja ponownej operacji? „Matko Świętokrzyska, musiało to się stać?" Tyle pamiętam. Mogło być złamanie kości długiej i rozciągły pobyt w szpitalu. Złamanie czaszki u nasady, nieodwracalne porażenie części mózgu. Czułem wcześniej, że musi coś niezwykłego wydarzyć, jakieś niepospolite uratowanie. Nie można było przewidzieć, że takie. Wstrząsnęło oddziałem szpitalnym. Nie spotykana rzecz w praktyce lekarskiej.

„Rozkazał Bóg swoim aniołom nosić na rękach"... nie inaczej. Tak było. Wszystko przeszło, parę dni dłużej w szpitalu tylko trzeba było zostać. I stwierdzić prawdziwie, że aniołowie noszą na rękach.

Kilkanaście lat temu środki przekazu donosiły o niezwykłej katastrofie lotniczej nad Włochami. Ludzie pracujący w polu zauważyli, że z nieba lecą żelastwa i skrwawione części ludzkich ciał: nogi, dłonie, głowy, wnętrzności. Dwa odrzutowce z niewiadomych powodów myląc tory przelotowe, zderzyły się frontalnie w powietrzu przy łącznej prędkości 1800 km/godz. Ku zdziwieniu obserwatorów, na ziemię spada fotel samolotowy z żywą dziewczynką.

Na przedwiośniu 1972 r. rozleciał się samolot na wysokości 10 km nad Czechosłowacją. Wszyscy zginęli. Vena Vulović, stewardessa, jedyna spadająca z wysokości 10 000 metrów, ocalała (Olgierd Terlecki, General Sikorski, Kraków 1986).

Bóg swoich wybranych nosi anielskimi rękami, kiedy według praw przyrody powinna nastąpić definitywna śmierć. U Boga nie ma rzeczy niemożliwej. To nie przypadki. Prawa ruchu przyspieszonego w następstwie siły ciężkości są bezdyskusyjne. Nie u Boga.

Przedziwnych rzeczy dokonuje Bóg, by ukazać, że nie ma pozycji przepadłych, jeśli On wchodzi w grę.

Jakie to wszystko przedziwne. Jest coś, co wydaje się niczym. Jest coś niewyobrażalne, dopokąd się nie zdarzy. Jak się Ewangelię dziwnie inaczej pojmuje, gdy Bóg postawi życie w konfrontacji z nią.

Ewangelii się nie czyta tylko. Ewangelię trzeba widzieć. Doznać. Być w niej. Ewangelię pojmuje się nie na lekturze, lecz w praktyce zdarzeń.

6. Niesamowite

Jest absolutnie pewne, że uczestniczę biologicznie w całym życiu na ziemi, a więc w czasie pięciu miliardów lat. Tyle czasu fermentowało życie od bakterii do człowieka. Tyle lat kisło życie, by wystrzelić jaźnią, umysłem, rozeznaniem, poszukiwaniem, wnikaniem w samą istotną treść życia i mojej egzystencji. Jestem tworem tej wielkiej filogenezy, a właściwie jej wypadkową. Jestem również uczestnikiem histogenezy całej ludzkości, a więc uczestniczę w przeżyciach pierwszego hominida, obudziła się u mnie świadomość podobnie jak u niego, tylko w niezwykle spieszonym czasie. Należę do biosfery, należę do antroposfery, uczestniczę w noosferze człowieczego umysłu. Dlaczego od najdawniejszych lat człowiek tęsknił do nieśmiertelności? Wierzenia ludzkie niepamiętnych czasów były ciągle protestem przeciwko własnemu wymiarowi i przeznaczeniu. Człowiek od swego brzasku na ziemi tęsknotę za nieskończonością i nieśmiertelnością. Czy był to jedynie protest przeciwko śmierci, czy przeciwko tęsknocie, którą wyciąg z niezbyt rozumnej jeszcze natury? Ale wtedy cała natura musi wzdychać za nieśmiertelnością.

Jestem spadkobiercą życia bakterii, glonów, gąbek, jamochłonów noszę w sobie ten cały witalny kram zwany życiem. Życiem implantowanym we mnie drogą filogenetycznego przekazu. Jestem też spadkobiercą tęsknot, marzeń, prymitywnych i genialnych pragnień człowieka pierwotnego. Jestem w czołowej fali biosfery dążącej do śmiertelności, do nieskończoności.

Jak to widzi Bóg? Gdybym był hipotetycznie na Jego miejscu wzruszyłaby mnie ta ogólna tęsknota za Nieskończonością. Mijały pokolenia, przewalały się epoki i ery, a życie ciągle płynęło popychając przed sobą głód nieśmiertelności.

Nie chcę sobie niczego wyobrażać, żadnej roli wpływającej na nosekundę Boską. On sam wie lepiej niż ja, że takie pragnienie trzeba zaspokoić. Jest zbyt wielkie. Nadto piękne i takie uparte. Takie człowiecze.

W tym kontekście doznaję szoku boskiej Opatrzności. Wychodzi ona na przeciw człowiekowi, szanując w nim te nieśmiertelne marzenia.

Bóg mi jedynie urzeczywistnił moje pragnienia. Czuję to jestestwem, nie jestem osobą prywatną w biosferze. Jestem jej uczestnikiem i nosicielem świadomym jej cech. Bóg jest wspaniały. Potwierdził moją przynależność do całego stworzenia, do potencjalnego rodzenia mnie od kwantowego szwu życia na ziemi.

Od niepamiętnych czasów ciało konserwowano balsamami, palono czyli transformowano je przez ogień, chowano w ziemi jakby w trosce o jego bezpieczeństwo. Ciało nie było balastem obciążającym życie skądinąd uskrzydlone w sferze myśli i snów.

Znowu oszałamiające: Bóg wyszedł na spotkanie temu marzeniu ludzkości. Zmartwychwstanie Jezusa i obietnica naszej nieśmiertelności. Dziwnie to koresponduje z moimi pojęciami biologicznymi i fizycznymi. Fala elektromagnetyczna jest nieśmiertelna w próżni, a materia niezniszczalna, lecz jedynie przemienialna na inną kombinację. Tymi dwoma stwierdzeniami widzę zamysły Boga. Nie można było inaczej postąpić z człowiekiem. Ten, choć grzeszny i przyziemny, posiadał zawsze orle pragnienia i marzenia. By się orle pragnienia spełniły, Bóg wyszedł na ich spotkanie. Nasze życie i ludzkie ciało stały się udziałem Chrystusa i On wszedł w filogenezę i antropogenezę, w historię biosfery i historię pragnień człowieczych. Nie rozumiem tych zbieżności. Nie mogłem nigdy połączyć mojej wiedzy z rzeczywistością Boską, ale widzę, że one się pokrywają.

Niesamowite... Cóż takiego? Niewiedzy nie nazywamy nigdy niesamowitością, chociaż jest oczywistym ograniczeniem pojemności intelektualnej. Coś, co przerasta ograniczenie, trudno nazywać niesamowitością. To naturalny stan na jakimś etapie poznania. Niesamowita była jedynie nasza dotychczasowa ignorancja.

7. Jeśli chcesz, możesz mnie uzdrowić

Dziwna subtelność niewidomego. Zwykle błagano, padano do stóp, zaklinano. Tutaj dostojne cierpienia pozostawione wspaniałomyślności Jezusa. Nic z nachalności modlitwy.

Lekarzowi choruje cały pacjent, choć chorobę segreguje według narządów oraz ich funkcji. Lekarz nie uzdrawia zasadniczo - zatrzymuje proces chorobowy. Z czasem stan chorobowy zacznie się cofać albo tylko zdrowe części organizmu zmobilizują resztę do samoobrony. Dla Boga organizm składa się wizualnie z miliardów komórek. Niektóre z nich podlegają odchyleniu od normy i chorują, zyskując coraz większy statystycznie zespół chorobowy. Bóg widzi szczegółowo w bezmiarze komórek nietypowe, czyli chore komórki. Co więcej, procesy kwantowe w komórce czy organellach są dla Niego „czytelne" jak na karcie chorobowej. Uzdrawiająca moc Jezusa sięga samych podstaw i konkretyzuje się zawsze. Uzdrawiający skutek jest widoczny dla uzdrowionego, dla Jezusa jest procesem majoryzowania prawidłowości przebiegu kwantowego do stanu zdrowia. Bóg się doskonale zna na mechanice kwantowej w organizmie człowieka. Jednocześnie wydaje się nam, że tak rozumiana choroba nie przedstawia żadnej trudności dla Boga. Rzeczywiście, Bóg nie operuje pojęciem trudności i ułatwień, skoro dla Niego nie ma nic niewykonalnego.

Uzdrowienie ślepca to uruchomienie elektryczno-chemiczne rodopsyny w oku obudzenie przekazu nerwowego z oka do ośrodków wzrokowych mózgu. Jezus widzi w każdej chwili sytuację orientując się wśród kwantowych zjawisk związanych z pracą oka. Bóg bowiem jeden , tylko zna się na anatomii submolekularnej i kwantowej drodze widzenia. Patrzymy naszymi kryteriami na uzdrowienie w rozmiarach makronatomicznych i fizjologicznych. Bóg może pofastrygować rozdarte lub zamierające kwantowe szwy życia. Jednego można pragnąć - dotarcia do tajemnicy życia. Czy tak jest, jak to się widzi w bioelektronice, i co może uchodzić za niezwykłą fantazję biologiczną, gdyby nie nosiła cech rzeczywistości. Czy ten proces przedstawiony przez człowieka w rekonstrukcyjnej syntezie jest słuszny? Jeśli Bóg może w każdej chwili zwrócić swą wiedzę na n-ty elektron nieskończonego zbioru, jeśli potrafi imiennie mianować poszczególne gwiazdy, to odbiera każdą fluktuację stanu z kwantowego wiązania życia. Bóg jest Stwórcą i Panem najdrobniejszego pyłu egzystencji, a nie dopiero makroskopowych wymiarów na wzór ziemskich pojęć panów i niepanów.

Bóg ma się do naszego zdrowia i choroby nie jak lekarz ziemski. Pozostaje Bogiem przenikającym zjawiska kwantowe, elementarne. Wszystko w materii jest Mu podległe - wszystko, co łączy się martwą naturą i ożywioną. Materia nie jest tworzywem ograniczającym Jego moc, ale jest terenem Jego ingerencji.

8. Jedynie Bóg jest dobry

Człowiek lgnie do okazanej dobroci jak dziecko do pieszczoty matki. Można oniemieć, nie będąc nawet pesymistą, na nieoczekiwany dowód dobroci. W sprawach wiary człowiek czuje się z reguły winny i nie na poziomie wymaganym przez Boga. Nie musi się nawet pod tym względem wykształcić obsesja. Wobec jasności Bożej wszystko inne je ciemne, skażone i nie takie, jak być powinno. Nie wiem, dlaczego okazanie trochę bezinteresowności wobec człowieka i wydobycie z niego zagubionego dobra jest dla niego szokiem. Przecież widział w sobie samo zło i nie oglądał się zmienionym w przyszłości. Posądza wtedy on o niezwykłą dobroć tego, który nachylił się nad jego małością. Nie może się nadziękować, nachwalić, nadziwić - i posądza o dobroć człowieka równie złego, zaplamionego jak on... A przecież jedynie dobry jest Bóg Ta szczypta dobra odnaleziona wśród zagubienia stawia dziwnie nogi. Nie śmiem jako człowiek robić konkurencji Bogu w Jego dobroci Jest to niemożliwe zresztą.

Dobro trzeba w człowieku rozwijać powoli. Trzeba być najpierw odkrywcą samego siebie i to też powoli. Przecież na tym polega, nasza wprawka codzienności w kształtowaniu dobra, lecz dobro nie jest zawsze bezbłędne.

Bóg się jawił człowiekowi bardzo powoli, bo przez tysiąclecia, wytrwale jak codziennie pogłębiana rysa w twardej skale. Przyszedł jednak moment, gdy dobroć Boża spadła ulewą na ludzkość. Frakcjonowana dobroć Jahwe Starego Testamentu była jedynie uwerturą do właściwego ujawnienia dobroci. Wszelkie rachuby ludzkości zawiodły w oczekiwaniu, kiedy i co to być może. Stary Testament dla narodu wybranego, a mity tworzone przez ludzkość w różnorakiej postaci wyrażały dobroć Boską, ale nie tej miary, jaka się ujawniła.

Ewangelie są właśnie tym gwałtownym deszczem dobroci Bożej. Ulewa dobroci na miarę, jakiej nigdy nie było i już nie będzie. W dodatku bardzo krótki objaw dobroci Bożej. I tak gwałtowny, że nie pozwolił współczesnym wszystkiego objąć pamięcią. Niebo sypało łaskawością przewyższającą zdolność absorpcyjną słuchaczy i widzów. Ta faza Objawienia trwała bardzo krótko, ale dotykalnie i oszałamiająco na świadków, i zamknęła się w przedziwnych księgach zwanych Ewangeliami.

Trzyletnia akcja ewangelizacji przez Boga-Człowieka, a więc Boga dotykalnego, z możnością rozmawiania z Nim, widzenia, patrzenia Mu na ręce, kiedy czynił niepospolite i oczywiste cuda opierające się nieubłaganej komisji rewizyjnej faryzeuszy i biegłych w Piśmie. To okres krótkiego paroksyzmu szczęścia i zdziwienia tłumów, niezliczonych świadków odbieranego cudu w nieuleczalnych chorobach.

Nie można sobie było lepszego i wspanialszego Boga wyobrazić, Boga tak bezpośredniego i urzekającego właśnie dobrocią. Zaprawdę, szczęśliwe to musiały być oczy oglądające te czasy i nader szczęśliwe uszy zdolne słyszeć bezpośrednio głos Boga-Człowieka.

Najbardziej urzekające było, że Bóg stał się Ciałem, dosłownym człowiekiem, jednym z nas; przecież wśród obecnych była Jego Matka, znajdowali się „bracia i siostry", a więc nieodłączna od człowieka rodzina.

Chciało by się wołać- dosyć, Panie, dosyć... Nadmiar dobroci, sama Dobroć. Najzawrotniejsze fantazje nie mogłyby czegoś podobnego wymyślić. Szczęśliwe doprawdy oczy i uszy z takiego pobliża Boga. Dla współczesnych scena między pretorium Piłata a Golgotą była zaskoczeniem. Entuzjazm tłumów i biorców cudowności zamienił się w nienawiść w obronie... Boga. W rzeczywistości było co innego. Spełniały się przepowiednie, że rozentuzjazmowani wyprą się swego Boga. Wzgardzą miłością i dobrocią. Bez krzyża brakło by ostatecznego akcentu dobra.. Bez krzyża miłość Jezusa do człowieka byłaby niepełna. „Nikt nie ma większej miłości ponad tę, że oddaje swe życie." To ludzka prawda. Tu nie trzeba prawdziwości świadectwa dawanego przez Boga. W tej śmierci było jeszcze coś z bezgranicznej dobroci - to śmierć zastępcza, by wszyscy grzeszni łącznie ze sprawcami ukrzyżowania mieli darowane winy i prawo do sięgania po lepsze.

Grzesznicy, spodleni, nędzarze moralni, bezwartościowcy znaleźli Przyjaciela, Brata, Towarzysza, który nie brzydzi się ich stanem. Jezus dopatruje się w każdym człowieku siebie i swojej przelanej z miłości krwi. Nie ma straconych i zaprzepaszczonych ludzi na świecie. Jezus potrafi jeszcze wydobyć z ledwo tlącego się człowieczeństwa wielkie wartości. Jezus nie potępia za „teraz". Każdy człowiek to potencjalny święty i obiekt wielkiej Boskiej miłości.

Zastępcza śmierć dająca życie... Odcierpienie za cudze winy. Prawo w każdym wypadku nazywania Boga Ojcem. Możność wykrzesania z każdego ludzkiego serca zapomnianego blasku.

Dziś po dwóch tysiącleciach jest to tak wielkie, że prawie niemożliwe do wyobrażenia sobie. A przecież „błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli".

I w tym miejscu jeszcze jeden z darów wysłużonych przez Jezusa prócz zwycięstwa nad złem i grzechem, zwycięstwo nad śmiercią w postaci zmartwychwstania i zawarunkowany żywot wieczny z personalnością własnego ciała.

Zbyt wiele, za dużo, Panie. Człowiek przytłoczony wielorakim dobrem nie potrafi w pierwszej chwili ogarnąć wszystkiego, co było dokonane w trzech latach ewangelizacji świata przez Jezusa. Wierzę w t wszystko. Logicznie biorąc nie wykluczam, ale akceptuję. Nie przeżywam jeszcze. Za duża dawka dobra, by w jednym akcie swego rozpoznania i doświadczenia widzieć to wszystko plastycznie. Tutaj dodatkowe miejsce dla wiary żywej, czującej, ciepłej jeszcze klimatem Ziemi Świętej i czasów Jezusowych na niej.

Czuje się Ewangelię, gdy się jest pełnym winy i żalu, kiedy się patrzy na śmierć własnej siostry, czy nagle zobaczy się cud Bożej opatrzności. Jak gwałtownie zbliżają się czasy Jezusowe do dziś i do mnie. I jeszcze w jednym momencie, kiedy się czuje wyraźnie, że w moim pokoju jest dzisiaj Bóg. Czuję to. Wiem.

Ewangelia ożywia się. Trwa. Widzę to. Żyje tym samym nieśmiertelnym echem.

A potem - znowu szarość dni pracowitych. Cicha modlitwa. I pamięć - było mi tak dobrze. Nie mam czasu. Robota czeka. Weź ją Boże, w swoją opiekę. Mądrości Przedwieczna, oświeć mnie. Potrzebuję tego.

I znowu wiem, że w nieoczekiwanej chwili znajdę się w ewangelicznych czasach tamtych zdarzeń powtarzanych obecnie nieomal dotykalnością Boga. Ewangelia przecież żyje i jest. To mnie tylko czasami tam nie ma. Jestem za bardzo zajęty światem.

9. Naucz nas modlić się

Nikt nikogo nie wyuczy modlenia się. Można pokazać jedynie pewien kanon proszalny. Jezus podał też telegraficzną modlitwę zawierającą wszystko: „Ojcze Nasz". Jak się jest na „szlaku Bożym", to jest tyle okazji otarcia się o Nieśmiertelnego, że przybliżone nawet wyczerpanie nie byłoby możliwe. Wyliczanie okoliczności modlitwy byłoby truizmem i chęcią ograniczenia ducha ludzkiego w wyrażaniu swoich zachwytów.

Nie ma potrzeby definiować modlitwy, bo jest ona znamieniem żywiołowości. Modlitwa to możność bycia wobec mojego Ojca. Trudno być żebraczym dziedzicem Odkupienia, a modlitwę zawsze łączyć z magazynem potrzeb doczesnych. Jest wiele okoliczności zachwytu, podzięki, oniemienia ze spotkanego dobra, przypomnienia Bogu, że jestem. Nic więcej. On sam wie, czego potrzebuję. Uwielbiam Boga z racji przejrzanego planu w stosunku do mnie. Podzięki na „drogę", za to, że tyle wiem. Tak dużo rozumiem. Za ocalenie, że mnie nic nie spotkało zwykle trudnego w takich okolicznościach. Za spotkanych ludzi. Mogę obok daru modlitwy złożyć mojemu Ojcu wykonaną pracę. A za spotkane upokorzenie nie mam nic do powiedzenia Bogu? Kiedy indziej dać coś ze zdrowia, na odmianę z choroby dać. Ja wiem, że Bóg sobie pożycza mój czas zwracając go z hojnymi odsetkami w formie błogosławieństwa. Nawet każdy rozdział tej książki, czyż nie może być ofertorium złożonym przez te ludzkie dłonie? Uczyń moje sprawy Twoimi sprawami. Dalej już wiesz...

Zresztą stworzył nas Bóg jako swoje dzieci i kazał się nazywać Ojcem. Cóż więc dziwnego, jak się uczepimy Boskiego rękawa wypowiadając co chwila jakieś życzenie, jeżeli ono nie jest sprzeczne z Jego wolą. Chciałeś nas, Boże, mieć jako dzieci, miej nas za takie. To najprostsza rola modlitwy, a co tam głupaw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin