Donald Angus - Robin Hood krzyżowiec z Sherwood.NSB.doc

(1271 KB) Pobierz

Angus Donald

Robin Hood krzyżowiec
z Sherwood

Holy Warrior

przekład: Dariusz Ćwiklak

Moim wspaniałym rodzicom
Janet i Alanowi Donaldom;
dziękuję Wam za wszystko

Część I
Anglia

Rozdział 1

Długo wahałem się przed podjęciem tego dzieła, bo solennie przyrzekłem sobie nigdy nie utrwalać na pergaminie wydarzeń z wczesnych lat mojego życia. Pewnego dnia jednak usłyszałem w gospodzie w Nottingham, jak znamienity gawędziarz sławi moc lwiego serca króla Ryszarda i jego dzielnych wojowników z trzeciej wielkiej pielgrzymki do Ziemi Świętej, która odbyła się ponad czterdzieści lat temu. Człek ten opisywał niezwykłą sprawność w zabijaniu, jaką mają zakuci w stal rycerze Chrystusa, i prawił o nieśmiertelnej chwale, którą zdobyli w walkach z Saracenami pod Akką i Arsuf; opowiadał o pewnej nagrodzie w niebie dla tych, którzy polegli w tak szlachetnej sprawie, i wspaniałych nagrodach na ziemi - z łupów i plądrowania - dla tych, którzy wrócili...

Lecz ów złotousty gawędziarz nie wspomniał ni słowem o tym, jak naprawdę wygląda pole bitwy po wielkim zwycięstwie, o jego zapachach i dźwiękach - o tym, co człowiek zapamiętuje na całe życie i co prześladuje go potem w snach. Ten wygadany bajarz nie wspomniał ni słowem o tych, co padli z zastygłymi twarzami, zmrożeni śmiercią, i zostali rzuceni na stertę jak kłody drewna. Nie mówił też o odorze świeżej krwi, który przywiera do gardła, o niekończącym się krzyku rannych ani o smrodzie latryny, jaki unosi się nad zdeptanym polem po bitwie.

Słuchacze nie dowiedzieli się też o tysiącach czerwonych od krwi much ani o niekończących się jękach ciężko rannych; gdy człowiek je słyszy, ma ochotę zatkać uszy.

Nie opowiedział też o koszmarze zabijania kogoś z bliska, o tym, że czujesz, jak się szarpie w śmiertelnym skurczu, o cuchnącym cebulą oddechu na twoim policzku, o gorącej krwi lejącej ci się po rękach, kiedy wbijasz miecz coraz głębiej. Po wszystkim zaś masz zawroty głowy i czujesz ulgę, a zabity leży u twych stóp - nagle już nie człowiek, tylko martwe ciało.

Gawędziarz nie kłamał - nie powiedział jednak prawdy. A kiedy zobaczyłem, jak błyszczą oczy młodzieńców zebranych w gospodzie, zasłuchanych w opowieści o dzielnych bohaterach Chrystusa wycinających drogę przez rzeszę tchórzliwych niewiernych, pojąłem, że muszę pokazać światu prawdziwy przebieg doniosłych wydarzeń sprzed czterech dekad, prawdziwy przebieg tamtych minionych bitew, które widziałem na własne oczy.

To nie jest opowieść o śmiałych bohaterach i wiecznej chwale, lecz o bezsensownej rzezi i okrutnie przelanej niewinnej krwi; o chciwości, okrucieństwie i nienawiści. I o miłości. To także opowieść o wierności, przyjaźni i o przebaczeniu. Nade wszystko jednak o moim panu Robercie Odo, wielkim hrabim Locksley, znanym niegdyś jako Robin Hood - przebiegłym złodzieju, bezdusznym mordercy i - Boże, przebacz - moim dobrym przyjacielu przez wiele lat.

Spisując historię moich podróży przy skryptorium w wielkiej sali posiadłości Westbury w hrabstwie Nottingham, czuję na barkach przytłaczający ciężar lat. Nogi bolą mnie od długiego stania przy pulpicie. Ręce, które ściskają nożyk i gęsie pióro, drętwieją od wielogodzinnej pracy. Ale nasz litościwy Pan oszczędzał mnie przez pięćdziesiąt osiem lat mimo licznych niebezpieczeństw, bitew i rozlewu krwi, wierzę zatem, że da mi dość sił, bym ukończył to dzieło godne mnicha.

Przez szeroko otwarte drzwi wpada lekki wietrzyk. Przynosi do skryptorium ciepły zapach wczesnej jesieni - woń spalonego słońcem piachu na podwórzu, siana schnącego w stodole i owoców dojrzewających w sadzie. To był urodzajny rok w Westbury: zboża dojrzały w gorące lato i teraz spichlerze są wypełnione po brzegi workami pszenicy, owsa i jęczmienia; krowy co dzień dają słodkie mleko, świnie obżerają się buczyną w lesie, a Marie, moja synowa, która prowadzi dla mnie gospodarstwo, jest zadowolona. Bogu niech będą dzięki.

Wiosną przybył do nas kuzyn Marie, Osric, korpulentny wdowiec w średnim wieku. Objął posadę zarządcy, a jego dwaj synowie - Edmund i Alfred - pracują na moich polach jako parobkowie. Nie powiem, bym lubił Osrica. Jest prawym, szczerym, ciężko pracującym chrześcijaninem, ale jest też bezbarwny jak niedopieczony chleb i bywa nadgorliwy wobec moich poddanych. Od jego przybycia wszystko zmieniło się na lepsze - zaniedbany majątek, gdzie chwasty porastały pola, a budynki chyliły się ku ziemi, dziś tętni życiem i wszystkiego jest pod dostatkiem. Osric zebrał zaległe czynsze od najemców, w porze żniw wstawał przed świtem i wyganiał na pola ludzi z Westbury winnych mi pracę, a tym, którzy nie są mi poddani, ale chcieli pracować na mojej ziemi, regularnie wypłacał skromne dniówki. Zaprowadził w majątku porządek, zapewnił mi dostatek - a mimo to nie mogę go polubić.

Może dlatego, że jest taki brzydki - ma wielgachny brzuch, krótkie ręce i grube palce, prawie łysą głowę i trójkątną twarz z za dużym nosem, wąskimi ustami i wyrazem ciągłego zmartwienia w małych oczkach - ale wolę myśleć, że nie przypadł mi do gustu, bo w jego duszy nie ma muzyki, a w sercu dzikiej, nieposkromionej radości.

Niemniej dobrze się stało, że Osric przybył do Westbury. W zeszłym roku majątek spowiła melancholia. Marie i ja szukaliśmy powodu, by dalej żyć, kiedy po ciężkiej chorobie zmarł mój syn, a jej mąż, Rob. Bogu dzięki została nam po nim żywa pamiątka - mój wnuk i dziedzic Alan. W Boże Narodzenie ten mały urwis skończy osiem lat. Alan jest pod urokiem młodszego syna Osrica, Alfreda. Traktuje go jak bohatera, prawie półboga, i naśladuje wszystko, co robi ten rosły parobek. Gdy Alfred zaczął nosić lnianą przepaskę, by pot nie zalewał mu oczu, kiedy tnie zboże, mały Alan musiał dostać podobną. Odkąd Alfred wspomniał, że lubi maślankę, Alan chodzi za nim z kubkiem tego napoju, na wypadek gdyby parobek poczuł pragnienie. Nieszkodliwa chłopięca fascynacja, powiecie. Zapewne, ale wkrótce wyślę Alana do innego majątku, by odebrał wykształcenie należne chłopcu jego stanu. Nauczy się jeździć konno i walczyć jak szlachcic, tańczyć, śpiewać, pisać po łacinie i po francusku. Nie chcę, żeby wyrósł na chłopa. Zauroczenie mojego wnuka Alfredem może być nieszkodliwe, ale ślepy podziw chłopca dla starszego mężczyzny może też zrodzić wielki gniew i ból, kiedy chłopiec odkryje, że ten, którego podziwia, nie jest takim bohaterem, na jakiego wygląda. Sam tego doświadczyłem z Robinem. Zrazu wydawał mi się odważny, silny i szlachetny - jak Alfred młodemu Alanowi - lecz pamiętam to bolesne ściśnięcie w dołku, kiedy dowiedziałem się, że Robin tak naprawdę jest chciwy, okrutny i samolubny jak większość śmiertelników.

Leniwa osa krąży w promieniach słońca, padających na blat przy moim skryptorium, oświetlając stos czystego pergaminu. Czeka mnie mnóstwo pracy. Wiem, że nie jestem sprawiedliwy wobec Robina, wytykając mu samolubność, okrucieństwo i chciwość. Wszak to nie on mnie oszukał, lecz ja źle go oceniłem. Wciąż jednak czuję wstyd, gdy przypomnę sobie tych wszystkich dobrych i szlachetnych ludzi, którzy musieli zginąć, by Robin mógł się wzbogacić. Ale ci, którzy będą czytać te karty, powinni sami go osądzić. Spiszę najprawdziwiej, jak potrafię, wszystkie nasze wspólne przygody na tej odległej, ogarniętej nienawiścią ziemi, gdzie ludzie wyrzynają się tysiącami w imię Boga. A ci, którzy przeczytają moją opowieść, sami osądzą Robina.

Ziarno już zebrane, a spichlerze pełne. Nie będziemy głodować tej zimy. Osric i jego synowie wybrali się na dożynki do gospody w wiosce, a Marie, o dziwo, poszła wraz z nimi. Cieszy mnie to - ma wszak tak niewiele radości w życiu. Nie spodziewam się, by szybko wrócili, i to też mnie cieszy, bo będę miał czas, by zagłębić się w przeszłość, pogrążyć się we wspomnieniach.

Mój szary wałach Duch był wyczerpany. Ja również czułem niewiarygodne zmęczenie. Przez ostatnie tygodnie przebyliśmy setki mil - do Londynu, Winchesteru, Nottingham i z powrotem. Teraz wspinaliśmy się stromą ścieżką prowadzącą z doliny rzeki Locksley w hrabstwie York. Klepałem szarą szyję wierzchowca i szeptałem na zachętę: „Już prawieśmy w domu, maleńki, prawie w domu. A tam czeka na ciebie gorąca mieszanka z owsem”. Duch nastawił uszu na te słowa i miałem wrażenie, że nieco przyspieszył kroku. Kiedy tak pięliśmy się po niekończącym się trawiastym zboczu, strasząc po drodze owce i ich niezdarne jagnięta, dostrzegłem powyżej kwadratową sylwetkę kościoła Świętego Mikołaja, a za nią wysoką drewnianą wieżę i mocną palisadę wokół dziedzińca zamku Kirkton, twierdzy mego pana, z której roztaczał się widok na dolinę Locksley. Rozkoszowałem się myślą o powrocie do domu i czułem przyjemną satysfakcję po dobrze wykonanym zadaniu. W głowie miałem mnóstwo świeżych wieści - ważnych i niebezpiecznych, a w sakwach starannie schowany cenny podarek. Czułem się jak myśliwy wracający po dniu spędzonym w kniei z piękną zdobyczą - mimo zmęczenia przepełniała mnie radość.

Był piękny wiosenny dzień roku pańskiego 1190 i wydawało mi się, że wszystko zmierza ku dobremu: szlachetny Ryszard, największy wojownik chrześcijańskiego świata, zasiadał na tronie Anglii, urzędnicy, którym powierzył wysokie stanowiska, rządzili mądrze, a sam król wybierał się na świętą wyprawę, by wyrwać Jerozolimę z rąk saraceńskich hord i swymi prawymi czynami doprowadzić do drugiego przyjścia naszego Pana Jezusa Chrystusa. Cała Anglia modliła się o sukces tej wyprawy, a mnie rozpierała radość, bo zdołałem wykonać jedno z pierwszych zadań dla mego pana Roberta Oda, nowo mianowanego hrabiego Locksley i lorda Kirkton, Sheffield, Ecclesfield, Haliam, Grimesthorpe, Greasbrough oraz dziesiątków pomniejszych majątków w hrabstwach York, Nottingham i Derby.

Byłem trubadurem Robina, osobistym muzykiem na jego dworze. Trubadurzy sami komponują pieśni, a nie jedynie powtarzają strofy innych jak kiepscy minstrele. Ale ja byłem też posłem i od czasu do czasu szpiegiem Robina. Służyłem mu z radością, bo jemu zawdzięczałem wszystko. Porzucony w niemowlęctwie, nie miałem rodziny ani miasteczka czy nawet wioski, którą mógłbym nazwać własną. Gdy byłem jeszcze młodzikiem, zaledwie piętnastoletnim, Robin dał mi niewielki majątek Westbury. Zostałem Alanem z Westbury! Panem na majątku, w którym ponad czterdzieści lat później piszę teraz te słowa. W okrutnej bitwie pod Linden Lea pokonaliśmy siły Ralpha Murdaca, szeryfa Nottingham. Potem Robin, człek wyjęty spod prawa, został ułaskawiony przez króla Ryszarda, poślubił uroczą Marie-Anne i stał się hrabią Locksley. Wszyscy, którzy towarzyszyli mu w mrocznych latach życia poza prawem, otrzymali nagrodę za swą lojalność - garść srebra, silnego wołu albo rączego konia. Ja spodziewałem się podobnego daru, nie liczyłem, że otrzymam posiadłość ziemską.

Niemal odjęło mi mowę, kiedy zobaczyłem akt z wielką czerwoną pieczęcią Robina, który stanowił, że oto należą do mnie wielki stary dom, towarzyszące mu budynki, dwieście akrów ziemi uprawnej oraz wioska licząca dwa tuziny chałup i setkę dusz, w większości mi poddanych, choć była pośród nich garstka ludzi wolnego stanu. Do tego jeszcze młyn wodny, para wołów i kościół.

- To po prostu niewielkie gospodarstwo, jedyna nagroda dla szlachcica - rzekł Robin. - Obawiam się, że nieco podupadłe, ale ponoć ziemia jest tam żyzna.

- Jak sobie z tym poradzę? - spytałem. - Nie znam się na uprawie ziemi.

- Nie oczekuję, że zostaniesz rolnikiem - odparł. - Musisz znaleźć dobrego zarządcę, który wszystkim się zajmie. Chcę, żebyś mi służył, więc potrzebujesz odpowiednich dochodów i stosownej pozycji, skoro masz mnie reprezentować. Poza tym - uśmiechnął się szeroko - uważam, że Anglia nie może się obejść bez kolejnych pieśni o śmiałych czynach dzielnego Robina i jego wesołej kompanii.

Droczył się ze mną, rzecz jasna. Ułożyłem kilka piosenek o naszym wspólnym życiu poza prawem. Rozlazły się po kraju jak pożar. Śpiewano je w piwiarniach od Cockermouth po Canterbury, a z każdym pijackim wykonaniem coraz bardziej odbiegały od prawdy. Robin nic sobie z tego nie robił. Ba! Nawet się tym chełpił. Nie przejmował się, że jego dawne występki ujrzały światło dzienne. Teraz był wielkim magnatem, nietykalnym dla zwykłego szeryfa, poza tym cieszył się łaską i przyjaźnią króla Ryszarda. Zdobył to w ciągu zaledwie dwóch dni okrutnej rzezi w zeszłym roku, okupionej nie tylko krwią lojalnych mu ludzi. Robin zawarł pakt z Zakonem Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona, czyli templariuszami - w zamian za ich wsparcie w decydującym momencie bitwy przysiągł poprowadzić oddziały najemników, łuczników i kawalerii do Ziemi Świętej i wziąć udział w krucjacie pod wodzą króla Ryszarda. Jako trubadur Robina miałem towarzyszyć tym chrześcijańskim oddziałom i nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie wyruszę w tę najszlachetniejszą z możliwych przygód, jak mi się wówczas wydawało.

W sakwie przy siodle miałem list dla Robina od króla Ryszarda. Jak sądziłem, zawierał datę naszego wyjazdu. Z najwyższym trudem powstrzymałem się od rozerwania zapieczętowanego pergaminu i odczytania prywatnego przesłania od króla do mego pana. Powstrzymałem się, bo niczego nie pragnąłem bardziej, niż być wiernym wasalem, całkowicie godnym zaufania i w pełni lojalnym - wszak Robin obdarzył mnie nie tylko ziemią. To dzięki niemu zostałem tym, kim jestem. Można nawet rzec, że to on mnie wymyślił. Kiedyśmy się poznali, byłem zwykłym złodziejaszkiem z Nottingham, a Robin ocalił mnie przed okaleczeniem i być może śmiercią z rąk stróżów prawa. Uwierzył, że mam talent, i kazał kształcić mnie w muzyce, we francuskim języku Normanów, w łacinie - języku mnichów i bakałarzy, wreszcie w sztuce walki. Dzięki niemu władałem mieczem i sztyletem równie zręcznie, jak vielle, pięciostrunową lutnią z drewna jabłoni, którą przygrywałem sobie do śpiewu.

W służbie mego pana spędziłem wiele trudnych dni i nocy na błotnistych angielskich gościńcach, a teraz, sunąc po tym szmaragdowym zboczu, czułem się, jakbym wracał do domu.

Duch wspinał się noga za nogą, a ja zerknąłem w lewo, by sprawdzić, jak wysoko stoi słońce. Ku swemu zaskoczeniu dojrzałem tabun konnych nie dalej niż dwieście jardów ode mnie. Było ich około setki i jechali w dwóch rzędach, odziani w zielone płaszcze i zbroje, dzierżąc ustawione na sztorc czterometrowe włócznie zakończone stalowymi ostrzami, które złowrogo lśniły w słońcu. Ogarnął mnie strach, bo chociaż jechali stępa, na swoim wycieńczonym wierzchowcu nie miałem szansy im uciec. Musiałem pogrążyć się w marzeniach, skoro tak łatwo dałem się podejść. Kiedy znaleźli się bliżej, ich przywódca - jadący na przodzie - dobył miecza, krzyknął coś przez ramię i wskazał na mnie, wyraźnie dając sygnał do ataku. Pierwszy szereg konnych opuścił włócznie, ustawiając drzewce poziomo, tak że wszystkie ostrza były wycelowane prosto we mnie. Potem natarli: ze stępa przeszli w kłus, a chwilę później pędzili już pełnym galopem. Drugi rząd powtórzył ich ruchy. Od dudnienia kopyt aż zadrżała ziemia. Nie mogłem uciekać - nie było na to czasu, a Duch nie poniósłby mnie galopem dalej niż milę, dobyłem więc mego starego miecza z poniszczonej pochwy i z głośnym okrzykiem „Westbury!” zawróciłem wierzchowca i ruszyłem na zbliżających się zbrojnych.

Serce zdążyło mi zabić ledwie trzy razy, a już byli przy mnie. Ich przywódca, wysoki młodzieniec bez hełmu, o jasnobrązowych włosach i drwiącym uśmiechu na przystojnej twarzy, pędził prosto na mnie z wysoko uniesionym mieczem. Zamachnął się długim ostrzem i gdyby jego miecz sięgnął celu, padłbym martwy. Na szczęście zablokowałem cios własnym mieczem, a szczęk metalu o metal zabrzmiał jak kościelny dzwon. Kiedy nasze wierzchowce się mijały, wygiąłem nadgarstek i z całej siły ciąłem w plecy napastnika. On jednak przewidział ten ruch i uchylił się w lewo, tak że mój miecz przeciął tylko powietrze.

Zbliżając się do drugiego szeregu konnych, ścisnąłem mocno kolanami Ducha i uderzyłem mieczem w tarczę najbliższego jeźdźca, tak że poszła z niej długa drzazga. Zdążyłem dostrzec rude włosy pod źle dopasowanym hełmem, wyraz przerażenia na jego twarzy - i już minąłem oba szeregi zbrojnych, nie odniósłszy żadnego szwanku. Przed sobą widziałem tylko zieloną łąkę, a w uszach dźwięczał mi cichnący tętent końskich kopyt.

Zatrzymałem Ducha i zawróciłem go, by spojrzeć na napastników. Zdążyli się oddalić na jakieś pięćdziesiąt jardów i wciąż pędzili galopem. Gdy dwa szeregi jeźdźców zaczęły się łączyć w jeden, rozległ się dźwięk trąbki, brzmiący jasno i czysto w to słoneczne popołudnie. Jeźdźcy ściągnęli cugle i konie stanęły dęba, po czym odwróciły się, znów formując dwurzędowy szyk. Robiło to wrażenie - czy raczej robiłoby, gdyby wszyscy zbrojni zareagowali na dźwięk trąbki. Garstka konnych, mniej więcej tuzin, straciła panowanie nad wierzchowcami i oddalała się od głównej grupy. Pędzili w dół zbocza na południe, w stronę rzeki Locksley. Wyglądało to, jakby mieli się zatrzymać dopiero w Nottinghamshire. Ale zostało kilkudziesięciu konnych, którzy przeformowali szyk, ponownie opuścili włócznie i na znak przywódcy ruszyli w moją stronę. Tym razem stałem nieruchomo, podziwiając ten niezwykły pokaz jeździectwa i czekając na pędzącą wrażą kawalerię. Kiedy byli o zaledwie pięćdziesiąt kroków, raz jeszcze zabrzmiała trąbka - wygrywając jedną długą nutę, powtórzoną trzykrotnie - i jakimś cudem cugle znów ściągnięto, a włócznie zostały wymierzone w niebo. Konie, prychając ze zdenerwowania, darły kopytami trawę, jeźdźcy zaś klęli na czym świat stoi. Cała ta masa spoconych wierzchowców i uzbrojonych ludzi zatrzymała się o pół włóczni od chrap Ducha. Spojrzałem na dyszących jeźdźców i pozdrowiwszy ich uniesionym mieczem, schowałem go do pochwy.

- Wystraszyliśmy cię, co, Alanie? - rzekł przywódca, nieco tylko zdyszany, i uśmiechnął się do mnie niczym pijany czeladnik.

- W rzeczy samej - odparłem poważnie. - Takem się wystraszył waszej szarży, że chyba popuściłem w spodnie. - Z szeregów konnych dobiegło kilka parsknięć śmiechu. Popatrzyłem na Robina i tonem pokornego sługi dodałem: - Przyznaję, mój panie, że był to doprawdy imponujący pokaz. Mam jednak pewną sugestię. Żaden ze mnie mistrz jeździectwa, ale czy nie byłoby lepiej, gdyby wszystkie konie szarżowały razem... w tym samym kierunku i w tym samym czasie?

Wskazałem na kilkunastu konnych z nowo utworzonej jazdy hrabiego Locksley, którzy wciąż galopowali na złamanie karku pod przeciwległe zbocze. Wierzchowce pokryły się pianą, a jeźdźcy zupełnie nad nimi nie panowali. Robin popatrzył na nich i uśmiechnął się smutno.

- Pracujemy nad tym, Alanie - zapewnił. - Pracujemy z całych sił. Muszą się jeszcze trochę podszkolić, nim zabierzemy ich na wyprawę.

- Niezdyscyplinowany motłoch, ot co. Powinno się ich obić! - warknął mężczyzna na wspaniałym ogierze stojącym obok wierzchowca Robina.

Przyjrzałem mu się z zaciekawieniem. Wśród konnych dostrzegłem z pół tuzina byłych ludzi wyjętych spod prawa, ale tego człeka nie znałem. Wysoki, w późnym wieku średnim, ani chybi szlachcic - sądząc po odzieniu, broni i koniu.

- Pozwól, że ci przedstawię - odezwał się Robin. - Sir James de Brus, nowy kapitan jazdy, odpowiada za to, by wziąć tych łotrów w garść. Sir Jamesie, to Alan Dale, mój stary druh, bliski przyjaciel i niezwykle utalentowany trubadur.

- Jestem zaszczycony - rzeki sir James z lekkim szkockim akcentem. - Dale, Dale... - zastanawiał się. - Chyba nie znam tego nazwiska. Skąd pochodzi wasz ród?

Świadom moich korzeni, nie znosiłem pytań o rodzinę, zwłaszcza z ust szlachciców, którzy lubili chwalić się normańskim rodowodem, by podkreślić swą wyższość. Zmierzyłem więc sir Jamesa wzrokiem, ale nic nie powiedziałem.

Wyręczył mnie Robin.

- Ojciec Alana przybył tu z Francji - wyjaśnił zręcznie. - A był synem Seigneura D'Alle, o którym na pewno słyszałeś. Alan jest panem majątku Westbury w hrabstwie Nottingham.

Robin powiedział prawdę o moim ojcu - drugim synu pośledniego francuskiego szlachcica - ale nie wspomniał, że skończył jako wędrowny muzyk bez grosza przy duszy, trubadur jak ja, tyle że bez pana. Przez jakiś czas zarabiał na życie, śpiewając na dworach, i tak poznał Robina. Później zakochał się w mojej matce i osiadł w małej wiosce pod Nottingham, by uprawiać zboże i wychowywać trójkę dzieci. Kiedy miałem dziewięć lat, do naszej chaty pewnej nocy wpadli żołnierze; wyrwali ojca z łóżka i, fałszywie oskarżywszy o kradzież, powiesili na dębie w środku wioski. Nigdy nie zapomnę widoku jego napuchniętej twarzy, kiedy wydawał ostatnie tchnienia na prowizorycznej szubienicy. I nigdy nie wybaczyłem Ralphowi Murdacowi, szeryfowi Nottingham, który zlecił tę egzekucję.

Sir James mruknął tylko coś w rodzaju: „Do usług, panie”, a ja dwornie skinąłem głową, by nie zachować się jak prostak.

Robin przerwał ciszę.

- No, dość zabawy na dziś - oznajmił. - Może wrócimy do zamku i wrzucimy coś na ząb?

- Mam dla ciebie ważne wieści, panie - powiedziałem.

- Czy mogą zaczekać, aż zjemy kolację? - spytał, a gdy po chwili namysłu niechętnie skinąłem głową, dodał: - Przyjdź więc po posiłku do mojej komnaty i wtedy mi je przekażesz.

Uśmiechnął się szeroko.

- Dobrze, że wróciłeś, Alanie. Bez twego dowcipu Kirkton było nudne, a bez twojej muzyki popadło w melancholię. Kiedy wypoczniesz, coś nam zaśpiewasz. Może jutro?

- Oczywiście, mój panie.

Zawróciliśmy konie i zaczęliśmy się wspinać na zamkowe wzgórze.

Zapachy dobiegające z kuchni sprawiły, że pociekła mi ślinka. To jeden z najprzyjemniejszych stanów, jakie znam: kiedy wyczerpany fizycznie, ale już umyty i czysto odziany wiem, że dobra strawa jest tuż-tuż. Wyznaczono mi miejsce po lewicy Robina - nie bezpośrednio przy nim, ale niedaleko, zgodnie z moją pozycją na dworze w Kirkton. Jego krzesło było jeszcze puste; nie mogłem się doczekać, kiedy Robin do nas dołączy i wreszcie zacznie się uczta. Czekając, rozglądałem się po sali. Drewniane ściany obwieszono kosztownymi gobelinami i proporcami z herbami gospodarzy oraz znamienitych gości. Obok herbu Robina z głową ryczącego wilka na białym tle wisiał herb jego żony Marie-Anne z białym jastrzębiem na niebieskim tle, a dalej niebieski lew na czerwono-złotym tle, zapewne herb sir Jamesa.

Przy stołach siedziało około trzech tuzinów gości - krewni Robina, jego najbliżsi przyjaciele, doradcy, przyboczni i najwyżsi rangą zbrojni. Niektórych znałem bardzo dobrze. Miejsce obok pustego krzesła zajmował John Nailor, olbrzym o słomianych włosach, który uczył mnie władać mieczem. Był prawą ręką Robina i z żelazną konsekwencją egzekwował jego wolę. Dalej siedział przysadzisty, muskularny mężczyzna w brązowym habicie - brat Tuck, mistrz łucznictwa i, jak żartowano, chodzące sumienie Robina. Po drugiej stronie stołu dojrzałem szczerbaty uśmiech i rude loki Szkarłatnego Willa - nerwowego jeźdźca, z którym starłem się tego popołudnia. Ale w ciągu ostatnich tygodni, jakie spędziłem z dala od dworu, Robin werbował ludzi na potęgę, więc nie znałem co najmniej połowy tej wesołej gromady. Sir James de Brus, co zauważyłem nie bez satysfakcji, siedział dalej od Robina niż ja. Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, czemu nie lubię sir Jamesa. Może po prostu dlatego, że drażniły mnie jego wyniosłe maniery. Zdecydowanie nie pasował do tego swobodnego towarzystwa, w którym nie dbano o godności i w którym - nie licząc zwierzchnictwa Robina - wszyscy uważaliśmy się za równych sobie.

Lecz rozglądając się po sali, zrozumiałem, że pod moją nieobecność sporo się na zamku zmieniło. Pojawiły się nie tylko nowe twarze, ale i nowa atmosfera: stała się bardziej formalna, nie tak jak w beztroskich czasach, kiedy byliśmy gromadą śmiałków wyjętych spod prawa. No cóż, tak być powinno: nie byliśmy już bandą rzezimieszków, których ściga kto żyw. Teraz stanowiliśmy oddział żołnierzy Chrystusa pobłogosławionych przez Kościół, żołnierzy, którzy przysięgli podjąć niebezpieczną wyprawę, by ocalić Grób Pański w Jerozolimie w imię prawdziwej wiary.

Zmieniło się również samo Kirkton. Dziedziniec pod murami obronnymi ledwo rozpoznałem, kiedy wjechaliśmy przez wysokie drewniane wrota. Pełno było na nim ludzi - żołnierzy, rzemieślników, służących, handlarzy, praczek i nierządnic - a wszyscy spieszyli się do swoich zajęć. Wzniesiono też kilka nowych budynków, by pomieścić ten ludzki rój. Zamkowy podwórzec zaprojektowano na planie koła o średnicy stu kroków i otoczono wysoką dębową palisadą. Przed moim wyjazdem była tam wysoka sala, w której teraz siedzieliśmy, połączona z prywatną komnatą sypialną, oraz kuchnia, stajnie, skarbiec Robina i kilka magazynów. Teraz podwórzec przypominał niemal małe miasteczko. Zbudowano koszary dla zbrojnych; przy palisadzie urządzono dużą kuźnię, w której kowal i jego dwaj czeladnicy uderzali w rozgrzane kawałki metalu, kując miecze, tarcze, hełmy i groty dla żołnierzy; wzniesiono też chałupę dla łuczarza wyrabiającego strzały. Czeladnik obserwował, jak jego mistrz przywiązuje lnianą nitką gęsie lotki do drewnianego promienia. Obok leżał stos gotowych strzał.

W najbliższych tygodniach czekało ich mnóstwo pracy. Dobry łucznik jest w stanie wystrzelić dwanaście strzał na minutę, a Robin zamierzał zabrać do Ziemi Świętej dwustu łuczników. Gdyby mieli stoczyć tylko jedną bitwę trwającą zaledwie godzinę, potrzebowaliby stu czterdziestu czterech tysięcy strzał. Nawet najlepszy łuczarz nie byłby w stanie wyposażyć wszystkich na wyprawę, łucznicy sami więc robili sobie strzały, a dodatkowo Robin sprowadzał je tysiącami z Walii. Najmował też walijskich łuczników: zwykle niezbyt wysokich, ale bardzo silnych. Do naciągnięcia śmiercionośnego łuku potrzeba bowiem ogromnej siły. Walijskich łuczników łatwo było rozpoznać wśród ludzi kręcących się po zamku po niskich, mocnych sylwetkach. Strzała wypuszczona z dwumetrowego cisowego łuku może przebić kolczugę z odległości dwustu kroków. Nim rycerz zdąży podjechać z tej odległości, łucznik jest w stanie posłać w jego pierś trzy lub cztery strzały.

Rozbudowano też stajnie. Teraz były niemal trzykrotnie dłuższe i mieściły wierzchowce około setki zbrojnych, którzy mieli towarzyszyć Robinowi w wielkiej pielgrzymce. Konie nie będą w stanie same się wyżywić podczas podróży przez suche jak pieprz pustynie Lewantu, więc trzeba będzie zabrać dla nich ogromne ilości ziarna. Oprócz paszy potrzebują też derek, szczotek, wiader, worków na obrok, nie licząc siodeł, popręgów, wędzideł, nachrapników i mnóstwa innych pasków, klamer oraz skórzanych drobiazgów. Do tego dochodziła broń: każdy konny musiał mieć tarczę i czterometrową włócznię, a także miecz lub topór, który wielu jeźdźców wolało.

Kiedy więc wjechaliśmy na podwórzec, po którym niosło się echo okrzyków ludzi, rżenia koni, szczęku młotów i beczenia inwentarza, nie mogłem się nadziwić, jak ta senna niegdyś rodzinna posiadłość zmieniła się w gwarny ul gotujący się do wojny. Nawet baszta wznosząca się na wzgórzu za podwórcem tętniła życiem. Słudzy nieśli coś do niej po stromym zboczu i jeden po drugim znikali w dębowych drzwiach okutych żelazem. Baszta stanowiła ostatnią linię obrony zamku - gdyby wróg był bliski pokonania palisady wokół dziedzińca, mieszkańcy mieli się schronić właśnie tam. Do tej pory zawsze pełna zapasów żywności oraz pitnej wody i piwa, teraz zamieniła się w magazyn ekwipunku niezbędnego na wielką wyprawę. Zgromadzono w niej tysiące strzał, setki mieczy i łuków, worki ziarna, beczki z winem, skrzynie pełne butów, stosy derek - wszystko, co potrzebne, by nakarmić, odziać i uzbroić czterystu żołnierzy na długą podróż do Ziemi Świętej.

Widok służących wnoszących misy ze strawą przerwał moje rozmyślania. Ledwo ustawili je na długim stole, wszyscy rzuciliśmy się do jedzenia. Podano gorącą, gęstą zupę warzywną oraz chleb, ser, masło, pieczone mięso i owoce. Kolacja była skromniejszym z dwóch posiłków spożywanych codziennie w zamkowej jadalni. Obiad - podawany w południe - składał się ze znacznie większej liczby dań, a w święta świeckie i kościelne, kiedy nie ćwiczyliśmy i nie mieliśmy innych zajęć, potrafił trwać nawet pół dnia.

Nalałem do drewnianej misy cudownie pachnącej zupy i z kościaną łyżką w jednej ręce i pajdą świeżego chleba w drugiej zacząłem napełniać burczący z głodu brzuch.

- A niech mnie dunder świśnie! - ryknął znajomy głos. - Wrócił nasz wędrowny minstrel! - Podniosłem głowę i zobaczyłem, jak Mały John pozdrawia mnie, wznosząc kielich z winem. - Rzuciłeś się na zupę, jakbyś nie jadł od tygodnia! Jakie wieści przywozisz, drogi Alanie?

Odwzajemniłem pozdrowienie, unosząc swój kielich.

- Złe, Mały Johnie, bardzo złe - odparłem. - Koniec świata tuż-tuż, jeśli wierzyć temu, co mówili mnisi z Canterbury. - Przełknąłem łyżkę zupy. - Antychryst grasuje na Ziemi, pali i wyrzyna wszystko na swojej drodze. - Przerwałem na chwilę dla zwiększenia dramatyzmu. - Z tego, co słyszałem, Zły wypytywał przede wszystkim o ciebie. - Próbowałem zachować powagę, ale nie zdołałem stłumić uśmiechu. Od dawna żartowaliśmy sobie z Johnem, udając, że zbliża się koniec świata. Kilka osób przy stole spojrzało na mnie z przerażeniem i się przeżegnało.

- Cóż, jeśli ten Antychryst pojawi się w Hallamshire, obetnę mu przyrodzenie i będzie sikał krwią przez całą drogę do piekła - odparł John beztrosko, po czym odciął wielki kawał sera i wepchnął go sobie do ust. - Zaśpiewasz coś dzisiaj? - spytał, wyrzucając z ust deszcz serowych okruchów.

Pokręciłem głową.

- Dziś za bardzom zmęczony. Ale jutro na pewno, obiecuję.

- Nie wolno żartować z takich spraw - wtrącił się Szkarłatny Will, zerkając na mnie zza dymiącej misy. - Wasze krotochwile tylko dodają mocy diabłu.

Odkąd dowiedzieliśmy się, że jedziemy na świętą wyprawę, zrobił się znacznie bardziej religijny.

- Masz rację, Willu - odezwał się miły głos z lekkim walijskim akcentem. - Świętą rację. Ale młody Alan nie boi się diabła, nieprawdaż? - Z drugiego końca stołu uśmiechał się do mnie brat Tuck. - Dziś, dzierżąc ostrza w obu rękach, nie boi się niczego... lecz parę lat temu, kiedy go poznałem, aż podskakiwał ze strachu nawet na widok własnego cienia i beczał, kiedy wylało mu się wiaderko z mlekiem.

Tuck przestał się ze mną droczyć, bo w jego wielki czerwony nos trafiła kulka z chleba. Odbiła się, upadła i potoczyła po podłodze. W dzieciństwie nauczyłem się celnie rzucać kamieniami, polując w spichlerzu na szczury z innymi chłopakami ze wsi. Ucieszyłem się, że nie straciłem tej umiejętności, choć tym razem przyszło mi rzucać tylko chlebową kulką. Tuck, ryknąwszy wściekle, cisnął we mnie niedojedzonym kurzym udkiem, ale chybił i nóżka trafiła w ucho chudego zbrojnego siedzącego obok mnie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nad stołem pojawił się grad pocisków, gdyż goście zaczęli rzucać w towarzyszy naprzeciwko chlebem, owocami i kawałkami sera. W jadalni zapanował radosny chaos. Koło policzka świsnął mi wielki kawał pieczeni, a na przodzie mojej tuniki wylądowała łyżka zupy. Już przygotowałem się, by odpowiedzieć...

- Dość! Dość! Na Boga! - krzyczał Mały John, naprawdę nieźle udając furię. Kromka chleba rzucona niewidzialną ręką odbiła się od jego głowy pokrytej blond włosami. - Dość, mówię! - ryknął. - Niech no który jeszcze coś rzuci, a rozkwaszę mu nos.

- Wstydź się, Alanie - skarcił mnie Tuck, próbując zachować powagę. - Czyż nie uczyliśmy cię dobrych manier, kiedy byłeś z nami? Tylko dlatego, że Robina nie ma przy stole...

Ściskałem w dłoni kawałek jabłka, ale powstrzymałem się, wiedząc, że Mały John nie rzuca słów na wiatr.

- No właśnie, gdzie jest Robin? - spytałem, aby zmienić temat. - Dlaczego nie ma go z nami?

- Pojechał do wioski Locksley po hrabinę, która udała się tam po radę do zielarki - odparł Tuck. - Powiedział, że wróci późnym wieczorem.

Marie-Anne, hrabina Locksley, była brzemienna i bardzo źle znosiła ciążę. Na początku miała częste mdłości, a potem, kiedy brzuch jej urósł, stała się niespokojna i przygnębiona. Hrabina, wyjątkowo piękna niewiasta, chyba najpiękniejsza, jaką widziałem - szczupła, o kasztanowych włosach i cudownych jasnoniebieskich oczach - nie mogła znieść, że dziecię rosnące w jej łonie sprawia, iż staje się gruba i niezgrabna niczym prośna maciora, jak sama mawiała. Ale martwiło ją coś jeszcze. Nie wiedziałem co, lecz chodziło zapewne o jakieś nieporozumienia między nią a Robinem. Gdy pewnego dnia wszedłem do ich komnat niezapowiedziany, usłyszałem, że krzyczą na siebie. Było to niezwykłe, bo Robin miał stalowe nerwy, a Marie-Anne zawsze patrzyła na życie z anielskim spokojem. Przypisałem ów incydent problemom z ciążą i zapomniałem o nim.

Locksley jest oddalona zaledwie trzy mile od zamku, więc nawet gdyby Robin wiózł żonę wozem zaprzężonym w osła - miała ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin