Harris Thomas - Czarna niedziela.rtf

(686 KB) Pobierz
THOMAS HARRIS

Thomas Harris

Czarna Niedziela

Przełożyła: DANUTA KOZICKA

AMBER

Tytuł oryginału: BLACK SUNDAY

O autorze

Thomas Harris urodził się w Tennessee, dorastał w Missisipi, dyplom uniwersytecki uzyskał na uczelni w Baylor. Po ukończeniu studiów podjął pracę w Waco (Teksas) w „Tribune Herald”, zaczynając od zajęcia gońca, a kończąc na stanowisku reportera kroniki policyjnej. W tym czasie współpracował dorywczo z różnymi czasopismami, drukując swoje artykuły, następnie przeniósł się do Nowego Jorku i tam rozpoczął prace w Associated Press jako reporter i redaktor odpowiedzialny. Właśnie wtedy wspólnie z kolegami reporterami Samem Maullem i Dickiem Rileyem - wpadł na pomysł, który z czasem posłużył jako temat do powieści „Czarna Niedziela”.

Rozdział 1

Noc zapadła, zanim lotniskowa taksówka z trudem zdołała pokonać dziewięciokilometrowy odcinek nadbrzeżnej drogi prowadzącej do Bejrutu. Z jej tylnego siedzenia Dahlia Iyad obserwowała, jak w ostatnich blaskach dnia biel śródziemnomorskich fal ustępuje szarości. Myślała o Amerykaninie. Będzie musiała odpowiedzieć na wiele pytań związanych z jego osobą.

Taksówka skręciła na rue Verdun i powoli zaczęła się posuwać w kierunku centrum miasta, do Sabry pełnej palestyńskich uciekinierów. Kierowca nie potrzebował wskazówek. Rzucił badawcze spojrzenie w lusterko wsteczne, wyłączył światła i wjechał na małe podwórze opodal rue Jeb el-Nakhel. Na podwórku panowały grobowe ciemności. Dahlia słyszała odległy szum ruchu ulicznego i rytmiczny odgłos stygnącego silnika. Upłynęła minuta.

Taksówka zakołysała się, gdy przednie i tylne drzwi otwarto gwałtownie z obu stron i silne światło latarki oślepiło kierowcę. Dahlia poczuła zapach oliwy z pistoletu trzymanego zaledwie o kilka centymetrów od jej oka.

Mężczyzna z latarką podszedł do tylnych drzwi samochodu, pistolet zniknął.

Djinniy powiedziała cicho Dahlia. Wysiądź i idź za mną odezwał się po arabsku z akcentem górali z Dżabal.

W cichym, bejruckim pokoju czekał na Dahlię Iyad surowy trybunał. Hatez Najecr, szef operacyjnej komórki wywiadowczej Jihaz al-Rasd (RASD), skupiającej samą śmietankę alFatah, siedział przy biurku z głową opartą o ścianę. Był to wysoki mężczyzna z małą głową. Między sobą podwładni nazywali go modliszką. Człowiekowi, na którym skupiał całą uwagę, robiło się niedobrze i czuł się porażony.

Najeer był przywódcą Czarnego Września. Nie wierzył w koncepcje wyrażane w słowach „sytuacja na Bliskim Wschodzie”. Wizja przywrócenia Palestyny Arabom nie nastrajała go optymistycznie. Wierzył w zagładę, w ogień, który oczyszcza. W to samo wierzyła Dahlia Iyad.

Podobnie dwaj pozostali mężczyźni obecni w pokoju: Abu Ali, zawiadujący oddziałami dokonującymi zamachów z ramienia Czarnego Września we Francji i Włoszech, oraz Muhammad Fasil, specjalista od zaopatrzenia i projektodawca ataku na wioskę olimpijską w Monachium. Obaj byli członkami RASD - mózgu Czarnego Września. Ich pozycja nie została nigdy zaakceptowana przez szersze kręgi ruchu bojowników palestyńskich, gdyż Czarny Wrzesień tkwi w łonie al-Fatah jak pożądanie w ciele.

Właśnie ci trzej ludzie zadecydowali, że Czarny Wrzesień uderzy teraz na terenie Stanów Zjednoczonych. Powstało chyba z pięćdziesiąt kolejno odrzucanych planów. A przez ten czas amerykańska broń bez przerwy napływała do izraelskiego portu w Hajfie.

Wreszcie powstał odpowiedni plan i teraz - jeśli tylko uzyska aprobatę Najeera - przeprowadzenie całej akcji znajdzie się w rękach młodej kobiety, która właśnie weszła do pokoju. Dahlia odłożyła galabije na krzesło i obrzuciła ich spojrzeniem. Dobry wieczór, towarzysze.

- Witaj, towarzyszko - odparł Najeer. Nie wstał, gdy weszła do pokoju. Nie wstali też dwaj pozostali mężczyźni. Przez rok pobytu w Stanach Dahlia zmieniła się. W spodniumie wyglądała szykownie i jakby rozbrajająco.

Amerykanin jest gotów. Z przyjemnością mogę powiedzieć, że da sobie radę. On tym żyje.

- Czy ma wystarczająco silną wolę?

Miała wrażenie, jakby Najeer czytał jej myśli.

- Jest dostatecznie silny. Zresztą ma we mnie podporę i polega na mnie.

- Domyślam się tego z twoich raportów, ale kod jest kiepski. Mamy jakieś pytania, Ali?

Abu Ali spojrzał na Dahlię uważnie. Pamiętała go z wykładów psychologii na Amerykańskim Uniwersytecie w Bejrucie.

- Czy ten Amerykanin zawsze sprawia wrażenie rozsądnego? - zapytał.

- Tak.

- Ale uważasz, że jest obłąkany?

- Zdrowie psychiczne i racjonalne zachowanie to nie to samo, towarzyszu.

- Czy jego uzależnienie od ciebie wzrasta? Czy miewa okresy, kiedy cię nienawidzi?

- Czasami bywa wrogo usposobiony, ale teraz już rzadko.

- Jest impotentem?

- Twierdzi, że od powrotu z Północnego Wietnamu do chwili naszego spotkania, dwa miesiące temu, był impotentem.

Dahlia przyglądała się Alemu. Z oszczędnych, zręcznych gestów i wilgotnych oczu przypominał jej mangustę.

- Wierzysz, że uda ci się przemóc jego impotencję?

- To nie jest kwestia wiary, towarzyszu, lecz władzy. A w tym pomaga mi moje ciało. Gdyby strzelba była skuteczniejsza, użyłabym strzelby.

Najeer skinął głową z uznaniem. Wiedział, że mówiła prawdę. Dahlia pomagała w szkoleniu trzech japońskich terrorystów, którzy dokonali zamachu na lotnisku w Lód pod Tel-Awiwem, zabijając bez wyboru kogo popadnie. Początkowo było ich czterech. W czasie szkolenia jeden się załamał i Dahlia, na oczach trzech pozostałych, roztrzaskała mu głowę ze schmeissera.

- Skąd masz pewność, że w przypływie wyrzutów sumienia nie wyda cię amerykańskim władzom? - nalegał Ali.

- Co by na tym zyskali, gdyby to zrobił? Jestem drobną płotką. Zdobyliby materiały wybuchowe, ale przecież oni i tak mają dużo plastiku, o czym my wiemy aż za dobrze. - Ostatnie słowa Dahlii skierowane były do Najeera, który obrzucił ją ostrym spojrzeniem.

Izraelscy terroryści niemal stale używali amerykańskiego plastiku C-4. Najeer przypomniał sobie, jak wynosił ciało swego brata ze zdemolowanego mieszkania w Bhandoum, a potem wrócił jeszcze, żeby odnaleźć jego nogi.

- Amerykanin zwrócił się do nas, bo potrzebne mu były materiały wybuchowe, o czym wiecie, towarzyszu - ciągnęła Dahlia. - Mnie będzie potrzebował jeszcze w innych sprawach. Nie urażamy jego przekonań politycznych, ponieważ on nie ma żadnych. Również termin „sumienie” nie może mieć tu zastosowania w normalnym tego słowa znaczeniu. On mnie nie zdradzi.

- Przyjrzyjmy mu się jeszcze raz - powiedział Najeer. - Ty, Dahlio, starałaś się go poznać od jednej strony. Pozwól, że przedstawię ci go w zupełnie innych sytuacjach. Ali, możemy zaczynać?

Abu Ali ustawił na biurku szesnastomilimetrowy projektor filmowy i zgasił światła.

- Dostaliśmy ten film, towarzyszko, całkiem niedawno z pewnego źródła w Północnym Wietnamie. Amerykańska telewizja pokazała go raz, zanim znalazłaś się w House of War. Wątpię, czy to widziałaś.

Na ścianie zamajaczył niewyraźny obraz czołówki z numerem filmu, któremu towarzyszył niezrozumiały bełkot spikera. W miarę jak taśma przesuwała się coraz szybciej, nieartykułowane dźwięki przekształciły się w hymn Wietnamskiej Republiki Demokratycznej, a na rozświetlonym kwadracie ściany pojawił się obraz pobielonej izby. Na podłodze siedziało dwudziestu czterech amerykańskich jeńców wojennych. Obrazu dopełniał pulpit z mikrofonem. Do pulpitu podszedł wolnym krokiem wysoki, wymizerowany mężczyzna. Miał na sobie workowaty jeniecki mundur, skarpetki i sandały z rzemyków. Jedną rękę chował w fałdach kurtki, druga trzymał płasko na udzie, gdy kłaniał się oficjalnym gościom siedzącym w pierwszym rzędzie. Zwrócił się do mikrofonu i zaczął wolno mówić.

- Nazywam się Michael J. Lander. Jesieni komandorem porucznikiem amerykańskiej marynarki wojennej. Dziesiątego lutego 1967 roku zostałem wzięty do niewoli w trakcie zrzucania bomb zapalających na szpital cywilny pod Ninh Binh... pod Ninh Binh. Mimo że moje zbrodnie wojenne nic budzą wątpliwości. Wietnamska Republika Demokratyczna nie ukarała mnie, lecz pokazała jedynie cierpienie i spowodowane zbrodniczymi czynami takich jak ja i inni... i inni. Żałuję tego, co zrobiłem. Przykro mi, że zabijaliśmy dzieci. Zwracam się do narodu amerykańskiego, żeby przerwał tę wojnę. Wietnamska Republika Demokratyczna nie czuje... nie czuje wrogości do narodu amerykańskiego. To sprawa podżegaczy wojennych, którzy sprawują władzę. Wstydzę się tego, co zrobiłem.

Kamera pokazuje pozostałych jeńców, siedzących jak pilni uczniowie w klasie, o twarzach starannie wypranych z jakiegokolwiek wyrazu. Na koniec rozlega się hymn.

- Dość toporne dzieło - odezwał się Ali, którego angielszczyzna była niemal płynna. - Tę rękę niechybnie przywiązali mu do boku.

Ali bacznie obserwował Dahlię w trakcie projekcji filmu. Gdy na ekranie pojawiło się zbliżenie wychudłej twarzy Landera, jej oczy rozszerzyły się na chwilę, ale wyraz jej twarzy pozostał niewzruszony.

- Zrzucał bomby zapalające na szpital - powiedział Ali w zadumie. - Ma więc niejakie doświadczenie w takich sprawach.

- Schwytano go, kiedy leciał helikopterem ratunkowym po załogę zestrzelonego Phantoma - powiedziała Dahlia. - Czytaliście mój raport.

- Czytałem to, co on ci opowiedział - odparował Najeer.

- On mówi mi prawdę. Nie kłamie. Mieszkałam z nim dwa miesiące i wiem.

- Właściwie to drobiazg - stwierdził Ali. - Jest kilka innych spraw, które nas bardziej interesują.

Przez następne pół godziny Ali zadawał jej pytania dotyczące najintymniejszych zachowań Amerykanina. Kiedy skończył, Dahlia miała wrażenie, że w pokoju pojawił się jakiś zapach. Prawdziwy, czy tylko wyimaginowany, przeniósł Dahlię w przeszłość, do obozu uchodźców palestyńskich pod Tyrem, gdy jako ośmioletnia dziewczynka zwijała wilgotne posłanie, na którym uprzednio jej matka i mężczyzna, który przyniósł im jedzenie, jęczeli w ciemnościach.

Potem zaczął ją przesłuchiwać Fasil. Miał krótkie, zręczne dłonie technika, z odciskami na opuszkach palców. Siedział na krześle wysunięty do przodu; obok na podłodze leżała jego mała torba.

- Czy twój Amerykanin zajmował się materiałami wybuchowymi?

- Tylko opakowaniami z zaopatrzenia wojskowego. Ale opracował staranny plan z dokładnością co do minuty. I chyba rozsądny plan.

- Warn wydaje się rozsądny, towarzyszko. Może dlatego, że jesteście z nim blisko związana. Sprawdzimy, czy istotnie jest taki rozsądny.

Dahlia zapragnęła nagle, żeby Amerykanin był tu teraz, a ci mężczyźni mogli usłyszeć jego powolnie wypowiadane słowa, jak krok po kroku jego straszliwy plan układa się w ciąg jasno określonych zadań, z których każcie ma swoje rozwiązanie.

Odetchnęła głęboko i zaczęła opowiadać o technicznych trudnościach związanych z jednoczesnym uśmierceniem osiemdziesięciu tysięcy ludzi, włącznie z nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych, na oczach całego narodu.

- Zasadniczą przeszkodą jest ciężar. Musimy się ograniczyć do sześciuset kilogramów plastiku. Proszę o papierosa, pióro i kartkę papieru.

Pochylona nad biurkiem, narysowała krzywą przypominającą przekrój misy. Wewnątrz, nieco powyżej, nakreśliła drugą, mniejszą krzywą o takich samych parametrach łuku.

- Oto cel - wskazała piórem większą krzywą. Potem pióro przesunęło się na mniejszą linię. - Zasadą tak ukształtowanego pocisku...

- Wiem, wiem - warknął Fasil - jak znakomita mina Claymore’a. To proste. Przewidywana gęstość tłumu?

- Tłum siedzący ramię przy ramieniu, odsłonięty od bioder w górę. Muszę wiedzieć, czy plastik...

- Towarzysz Najeer powie ci wszystko, co trzeba odparł Fasil wyniośle.

Dahlia niewzruszenie ciągnęła dalej: Muszę wiedzieć, czy materiał wybuchowy, który otrzymam od towarzysza Najeera, to będzie paczkowany plastik przeznaczony dla obiektów żywych, ze stalowymi kulami w środku, podobnie jak w minach Claymore’a. Ze względu na ciężar, potrzebny nam będzie sam plastik. Zarówno pojemniki, jak kule tego rodzaju byłyby bezużyteczne.

- Dlaczego?

- Ze względu na ciężar, naturalnie - Dahlia była już zmęczona Fasilem.

- A co będzie, towarzyszko, jeśli nie będziecie mieli szrapnela? Jeśli zależy wam na wstrząsie, niech mi wolno będzie poinformować, że...

- Pozwólcie, że najpierw ja was poinformuję, towarzyszu. Potrzebuję waszej pomocy i nie odrzucę jej. Nie udaję, że jestem taką specjalistką jak wy. Przecież my nie rywalizujemy ze sobą, towarzyszu. W rewolucji nie ma miejsca na zazdrość.

- Odpowiedz na jej pytanie - głos Najeera brzmiał twardo. Fasil powiedział natychmiast: - Plastik jest pakowany bez szrapneli. Co zastosujecie zamiast tego?

- Zewnętrzna powierzchnia specjalnie ukształtowanego plastiku będzie pokryta kilkoma warstwami naboi kalibru sto siedemdziesiąt siedem. Amerykanin przewiduje, że pole rozrzutu zawrze się w granicach 150° w pionie i 260° w płaszczyźnie poziomej. W strefie śmierci wypadnie średnio trzy i pół pocisku na osobę.

Oczy Fasila rozszerzyły się. Widział, jak amerykańska mina Claymore’a, nie większa od szkolnego podręcznika, wycięła krwawy szlak w kolumnie zbliżających się oddziałów żołnierzy, kosząc trawę dookoła. To, co Dahlia proponuje, będzie miało moc tysiąca min Claymore’a wybuchających równocześnie.

- Detonacja?

Elektryczna głowica wybuchowa podłączona do dwunastowoltowego systemu elektrycznego sterowca. Będzie tam też identyczny system awaryjny na oddzielną baterię. No i zapalnik.

- Dość - powiedział technik. - Nie mam więcej pytań.

Dahlia spojrzała na niego. Uśmiechał się - - z zadowolenia, a może ze strachu przed Hafezem Najeerem - tego nie wiedziała. Zastanawiała się, czy Fasil wie, że ta większa krzywa przedstawia stadion w Tułano, gdzie 12 stycznia odbędzie się trwające dwadzieścia jeden minut pierwsze spotkanie Wielkich Rozgrywek Pucharowych.

Dahlia czekała godzinę w pokoju na drugim końcu korytarza. Kiedy wezwano ją ponownie do Najeera, okazało się, że przywódca Czarnego Września jest już sam. A więc teraz się dowie.

W całym pokoju panował mrok z wyjątkiem niewielkiej przestrzeni wokół lampy do czytania. Najeer, oparty o ścianę, siedział w cieniu. Jego ręce pozostały w kręgu światła i bawiły się czarnym komandoskim nożem. Odezwał się bardzo miękkim głosem:

- Zrób to, Dahlia. Zabij, ilu się da.

Pochylił się raptownie ku światłu i uśmiechnął jakby z ulgą, ukazując w ciemnej twarzy olśniewająco białe zęby. Wyglądał niemal jowialnie, kiedy otworzył torbę technika i wyjął z niej jakąś małą statuetkę. Była to figurka Madonny, taka, jakie można spotkać na wystawach sklepów z dewocjonaliami, jaskrawo pomalowana, tandetnie wykonana.

- Obejrzyj ją - rzucił Najeer.

Obracała figurkę w rękach. Ważyła jakieś pół kilograma i nie sprawiała wrażenia, iż jest z gipsu. Lekko zarysowana krawędź wskazywała, że wykonano ją techniką odcisku, a nie odlewu. Pod spodem widniał napis: „Made in Taiwan”.

- To plastik - powiedział Najeer. - Podobny do amerykańskiego C-4, ale wyprodukowany dalej, na Wschodzie. Pod pewnymi względami ma przewagę nad C-4. Po pierwsze, kosztem nieznacznego obniżenia trwałości, jest silniejszy, a po drugie - podgrzany do temperatury powyżej pięćdziesięciu stopni, staje się bardzo ciągliwy. Tysiąc dwieście takich figurek przypłynie do Nowego Jorku, od jutra za dwa tygodnie, na frachtowcu „Letycja”. W manifeście okrętowym będzie informacja, że jest to przeładunek z Tajwanu. Importer Muzi zgłosi się po nie w porcie. A potem dopilnujecie, żeby zamilkł na zawsze.

Najeer wstał i przeciągnął się.

- Dobrze się sprawiliście, towarzyszko, i jesteście po dalekiej podróży. Odpoczniecie ze mną.

Najeer miał skromnie urządzone mieszkanie na najwyższym piętrze przy rue Verdun 18, podobne do mieszkań Fasila i Alego na innych piętrach tego samego budynku.

Dahlia siedziała na brzegu łóżka Najeera z małym magnetofonem na kolanach. Polecił jej, żeby nagrała taśmę do odtworzenia w bejruckim radiu po dokonaniu zamachu w Stanach. Była naga i Najeer przyglądając się jej z kanapy spostrzegł, że się wyraźnie podnieciła, gdy zaczęła mówić do mikrofonu.

- Obywatele Ameryki - zaczęła - dzisiaj bojownicy o wyzwolenie Palestyny wymierzyli cios w samo serce waszego kraju. Ten koszmar sprowadzili na waszą ziemię wasi handlarze śmiercią, którzy zaopatrują izraelskich rzeźników. Wasi przywódcy byli głusi na płacz bezdomnych. Wasi przywódcy pozostawali obojętni, kiedy Żydzi siali spustoszenie w Palestynie i sami popełniali zbrodnie w południowo-wschodniej Azji. Karabiny, samoloty bojowe, setki milionów dolarów popłynęło z waszego kraju do rąk podżegaczy wojennych, podczas gdy miliony waszych ludzi głoduje. Narodu nie da się oszukać.

Słuchaj, ludu Ameryki. Chcemy być twoimi braćmi. To wy sami musicie zlikwidować plugastwo, które wami rządzi. Od tej chwili za każdego Araba, który zginie z ręki Izraelity, zginie jeden Amerykanin z ręki Araba. Każdą muzułmańską lub chrześcijańską świątynię zniszczoną przez izraelskich gangsterów, pomścimy zniszczeniem jakiejś budowli w Ameryce.

Twarz Dahlii była zaróżowiona, sutki naprężone, kiedy mówiła dalej:

- Mamy nadzieję, że takie okrucieństwo więcej się nie powtórzy. Decyzja należy do was. Mamy nadzieję, że nigdy już nie będziemy musieli zaczynać roku od rozlewu krwi i cierpienia. Salam alejkum.

Dwie mile od pokoju, w którym Dahlia i Najeer trwali w uścisku w skotłowanej pościeli, mały izraelski kuter torpedowy bezgłośnie ciął fale Morza Śródziemnego.

Kiedy znalazł się w odległości tysiąca metrów na południe od Grotteaux-Pigeons, za burtę zrzucono tratwę. Wsiadło do niej dwunastu uzbrojonych mężczyzn. Wyglądali jak biznesmeni - mieli na sobie garnitury i krawaty wyprodukowane przez Rosjan, Arabów i Francuzów. Na nogach buty na gumowych podeszwach. Żaden nie posiadał dowodu tożsamości. Ich twarze miały twardy wyraz. To nie była ich pierwsza wizyta w Libanie.

W blasku księżyca woda miała barwę siwoszarą. Ciepła, napływająca z daleka bryza lekko marszczyła powierzchnię morza. Ośmiu mężczyzn wiosłowało długimi pociągnięciami, starając się pokonać czterystumetrową odległość do piaszczystej plaży przy rue Verdim. Była godzina czwarta jedenaście dwadzieścia trzy minuty do wschodu słońca, siedemnaście minut do rozpoczęcia błękitnego brzasku dnia, który rozjaśni miasto. Cicho wyciągnęli tratwę na ląd, przykryli ją płótnem piaskowego koloru i szybko udali się plażą do rue Ramlet el-Baida, gdzie czekało na nich czterech mężczyzn i cztery samochody - ciemne kontury na tle blasku bijącego z turystycznych hoteli na północy. Znajdowali się zaledwie kilka jardów od samochodu, kiedy brązowo-biały landrover głośno zahamował o trzydzieści jardów dalej, na rue Ramlet. Jego światła skierowane były na mały konwój. Dwaj mężczyźni w brunatnych mundurach zeskoczyli z wozu z wycelowaną bronią. - Nie ruszać się! Dokumenty.

Rozległ się dźwięk podobny do dźwięku pękającego ziarna kukurydzy; z mundurów libańskich policjantów uleciał obłok pyłu, gdy - trafieni dziewięciomilimetrowymi pociskami z parabellum z tłumikiem - padali na drogę.

Trzeci członek patrolu, siedzący za kierownicą, usiłował odjechać. Pocisk strzaskał przednią szybę i czoło mężczyzny. Wóz zatoczył się i wpadł na palmę na poboczu, a policjanta zarzuciło na klakson. Dwaj ludzie podbiegli do ciężarówki, odciągnęli ciało - ale już w niektórych domach na plaży zaczęły zapalać się światła.

Ktoś otworzył okno i rozległ się gniewny krzyk po arabsku:

- Co to za cholerne hałasy? Może ktoś zadzwoni po policję!

Dowódca grupy, stojący obok ciężarówki, odkrzyknął ochrypłym, pijackim głosem po arabsku: - Gdzie jest Fatima? Jeśli zaraz nie zejdzie, odjeżdżamy!

- Zabierajcie się stąd, pijane bydlaki, bo sam wezwę policję!

- Alejkum salam, sąsiedzie. Już jadę odparł pijacki glos z ulicy. Światło w mieszkaniu zgasło.

W ciągu niespełna dwóch minut morze zamknęło się nad ciężarówką i znajdującymi się w niej ciałami.

Dwa samochody skierowały się na południc przez rue Ramlet, dwa pozostałe skręciły ku Corniche Ras Beyrouth, przejechały dwie przecznice, po czym zawróciły na północ w kierunku rue Verdun...

Dom przy rue Verdun 18 strzeżony był przez całą dobę. Jeden wartownik pilnował hallu, drugi - uzbrojony w karabin maszynowy - obserwował budynek z dachu po przeciwnej stronie ulicy. Teraz ten z dachu leżał w dziwnej pozycji za karabinem, a jego poderżnięte gardło połyskiwało wilgocią w blasku księżyca. Wartownik z holu leżał na zewnątrz, pod drzwiami, dokąd wyszedł zwabiony dźwiękami kołysanki śpiewanej przez pijaka.

Kiedy Najeer zasnął, Dahlia delikatnie wyzwoliła się z jego objęć i poszła do łazienki. Długo stała pod prysznicem, rozkoszując się ostrym strumieniem wody. Najeer nie był najlepszym kochankiem. Namydlając ciało uśmiechnęła się na myśl o Amerykaninie i nie słyszała kroków w hallu.

Najeer na wpół poderwał się z łóżka, kiedy drzwi do jego mieszkania otwarły się gwałtownie i światło latarki oślepiło go.

- Towarzyszu Najeer! - powiedział mężczyzna ponaglającym tonem.

- Aiwa. - Tak.

Błysnęła broń maszynowa i krew trysnęła z Najeera, gdy pociski wgniatały go w ścianę. Zabójca zgarnął wszystko z jego biurka do torby, kiedy silna eksplozja w innej części budynku wstrząsnęła pokojem.

Naga dziewczyna w drzwiach łazienki sprawiała wrażenie niby porażonej strachem. Zabójca skierował pistolet w stronę jej wilgotnych piersi. Jego palec zacisnął się na spuście. To był piękny biust. Lufa pistoletu maszynowego zadrżała.

Ubierz się, ty arabska dziwko - powiedział mężczyzna i wyszedł z pokoju.

Eksplozja o dwa piętra niżej, która wyrwała ścianę w mieszkaniu Abu Alego, zabiła jego samego i jego żonę na miejscu. Napastnicy, kaszląc od pyłu, zmierzali już w kierunku schodów, gdy jakiś szczupły mężczyzna w piżamie wyszedł z mieszkania na końcu korytarza, próbując nacisnąć spust pistoletu maszynowego. I dalej próbował, nawet wtedy, kiedy grad pocisków przeszył go na wylot, a strzępy piżamy przylepiły się do jego ciała, a częściowo rozprysły po ścianach całego korytarza.

Napastnicy wybiegli na ulicę, dopadli samochodów i z rykiem silników odjechali na południe, w kierunku morza; dopiero wtedy odezwały się pierwsze syreny wozów policyjnych.

Dahlia, w płaszczu kąpielowym Najeera, ściskając w ręce torebkę, w ciągu kilku sekund znalazła się na ulicy i wmieszała w tłum z sąsiednich budynków. Rozpaczliwie usiłowała zebrać myśli, kiedy poczuła silny uścisk czyjejś ręki na ramieniu. Był to Muhammad Fasil. Pocisk zostawił krwawą pręgę na jego policzku. Owinął rękę krawatem i przyłożył ją do rany.

- Najeer? - zapytał.

- Nie żyje.

- Myślę, że Ali też. Okno w jego mieszkaniu wyleciało w powietrze w chwili, gdy wyszedłem zza rogu. Strzelałem do nich z samochodu, ale... Słuchaj, co ci powiem. Najeer wydał rozkaz. Twoja misja musi być wykonana. To, co się tu stało, nie może mieć wpływu na nasze plany; materiały wybuchowe przypłyną zgodnie z umową. Broń automatyczna również; twój schmeisser i AK-47 zapakowane są oddzielnie, razem z częściami rowerowymi.

Dahlia spojrzała na niego zaczerwienionymi od dymu oczyma.

- Zapłacą za to - powiedziała. - Zapłacą tysiąckrotnie.

Fasil zabrał ją do bezpiecznego domu w dzielnicy Sabra, żeby przeczekała tam do wieczora. Gdy zapadł zmrok, zawiózł ją swoim rozklekotanym citroenem na lotnisko. Dahlia miała na sobie pożyczoną suknię, o dwa numery za dużą, ale była zbyt zmęczona, żeby się tym przejmować.

O dziesiątej trzydzieści wieczorem Boeing 707 PanAm wystartował z łoskotem nad Morze Śródziemne i nim jeszcze pod prawym skrzydłem zniknęły arabskie światła, Dahlia zapadła w wyczerpujący sen.

Rozdział 2

W tym samym czasie Michael Lander robił jedyną rzecz, którą naprawdę lubił. Pilotował sterowiec kompanii Aldrich, unosząc się na wysokości ośmiuset stóp nad stadionem Orange Bowl w Miami i zapewniając stabilną platformę do pracy ekipie telewizyjnej w tylnej części gondoli. Poniżej, na zapełnionym po brzegi stadionie, mistrz świata - drużyna „Delfinów” z Miami - dawała łupnia drużynie „Stali” z Pittsburgha.

Wrzask tłumu niemal zagłuszał trzaski dochodzące z radia nad głową Landera. W czasie upałów zdawało mu się, że czuje zapach tłumu na stadionie, i że silny strumień woni rozgrzanych ciał i bezmyślnego wrzasku z dołu podtrzymuje sterowiec. Lander czuł obrzydzenie do tego strumienia. Wolał loty między miastami. Sterowiec leciał wtedy spokojnie i pozostawał czysty.

Jedynie od czasu do czasu zerkał w dół, na boisko. Obserwował skraj stadionu i punkt orientacyjny, który sobie wyznaczył między masztem a linią horyzontu, by utrzymać wysokość dokładnie ośmiuset stóp.

Lander był doskonałym pilotem w ciężkich warunkach lotu. Sterówce w ogóle trudne są do prowadzenia. Ich niemal samoistna zdolność do utrzymywania się w powietrzu oraz duża powierzchnia sprawiają, że wydane są na łaskę wiatru; jedynie zręczny pilot potrafi nimi sterować. Lander wyczuwał wiatr instynktem marynarza, a ponadto posiadał dar, spotykany jedynie u najlepszych pilotów sterowców dar przewidywania. Ruchy sterowca są cykliczne i Lander wykonał dwa ruchy naprzód, utrzymując wielki, szary wielorybi kształt pod wiatr, jak rybę płynącą pod prąd. Nieznacznie przesunięty gwałtownym podmuchem, dziób sterowca uniósł się i znieruchomiał, rzucając cień na część stadionu. Podczas przerw w grze na boisku wielu widzów spoglądało ku niemu w górę, a niektórzy machali ręką. Tak wielkie i długie cielsko, zawieszone w klarownym powietrzu, fascynowało ich.

Lander miał automatycznego pilota w głowie. Dyktował mu drobne poprawki kursu, pozwalające utrzymać sterowiec w niezmiennym położeniu, podczas gdy on sam rozmyślał o Dahlii. O meszku na jej plecach i w talii i o tym, co czuł, gdy dotykał go ręką. O ostrości jej zębów. O smaku miodu i soli.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin