Tad Williams
Czas Kalibana
Przekład: Anna Lik
Data wydania oryginalnego 1994
Data wydania polskiego 1995
Dedykuję tę książkę mojej ukochanej Deborze, która wytyczyła ścieżki mojej podróży. Wcześniej nie wyobrażałem sobie nawet, jak dziwna to będzie wędrówka i jak wspaniałe, nowe i stare światy uda mi się przemierzyć.
Jakież to uniesienie,
gdy taka lądowa dusza
mijając domostwa, przylądki
w głęboką wieczność wyrusza.
Chyba tylko marynarz, zrodzony
tak jak my pośród gór, uwierzy,
że to boski rausz – taki pierwszy
kilometr od wybrzeży!
Emily Dickinson
Część pierwsza
Neapol Wieczór
OTO PRZYBYWA
Coś przemknęło wzdłuż pękatego kadłuba statku i wślizgnęło się niezauważalnie do wody. Cień unoszący się na powierzchni przestraszył stado mew. Ptaki wzleciały z piskiem, zataczając koło nad zatoką. Ostatnie promienie słońca zza gór przemieniły je na moment w przygaszone ogniki, tańczące na wieczornym niebie. Po chwili jednak powróciły na fale i podwinąwszy skrzydła, zapadły w czujny, ptasi sen. Nic go już nie mogło zakłócić. Cokolwiek znajdowało się w pobliżu, odpłynęło. W zatoce panowała cisza.
Światło z tawerny spłynęło na zabłocone bruki placu San Ferdinando, gdy trójka mężczyzn, z trudnością pokonujących próg, wytoczyła się na zewnątrz. Ostry blask pobliskich pochodni niebezpiecznie uwydatniał ich sylwetki. Z tawerny dobiegały dźwięki szanty przepojonej pijacką nadzieją.
– Kupa dziwek – rzucił niedbale jeden z nich, w typowy portowo-neapolitański sposób. – Chodźmy lepiej do Cuvo, co?
– Ta gruba była całkiem niezła – odparł drugi, przesuwając ostrożnie palec wokół brzegu musztardówki z winem. Następnie podniósł go do ust i oblizał. – Dobry rocznik.
– To kurwa. Sandro mówił mi o niej – odezwał się pierwszy, spluwając.
Zrobił kilka niepewnych kroków. Mężczyzna z musztardówką zbliżył się do niego.
– Na pewno istnieje jakiś mądrzejszy sposób na spłukanie się z forsy niż wizyta u Cuvo. Sam zobaczysz! – Odwrócił się. – Sebastiano! Co ty tam do diabła robisz?
– Szczam – wymamrotał trzeci, podpierając się jedną ręką o mur tawerny. Drzwi zatrzasnęły się znowu, połykając wydostające się na zewnątrz światło i odgłosy. – Człowiek czasami musi się wylać, nie?
Mężczyzna z musztardówką zaśmiał się.
– Wypić i wyszczać – zanucił. – Tak się oto traci forsę...
– Idziemy do Cuvo – zaproponował ponownie pierwszy. – No dalej, chodźcie!
Ruszył chwiejnym krokiem w poprzek placu, ciągnąc za sobą mężczyznę z musztardówką.
Sebastiano, wciąż oparty o ścianę, z upodobaniem przyglądał się kałuży. Po chwili oderwał się od muru, przebiegł kilka kroków, lecz zaraz zaplątał się w swoje hajdawery. Nagle obok z mroku wyłoniła się ciemna postać. Jakaś szorstka, obmierzła łapa zacisnęła palce na jego nadgarstku. Próbując się wyrwać, stracił równowagę, lecz łapa nie pozwoliła mu upaść.
Sebastiano skamlał, starając się jednocześnie po omacku dosięgnąć wolną ręką marynarskiego noża do przecinania lin, schowanego gdzieś z tyłu za pasem, ale to coś ostrzej zaatakowało, krępując drugie ramię. Stał się więźniem cienia ludzkiej postaci, której peleryna ociekała kroplami deszczu spadającymi na bruk.
– Czego chceeesz? – zajęczał. – Ja nie mam forsy. Mój kompan... mój kompan tam... – Próbował wskazać ręką na drugą stronę placu, lecz ta ledwo drgnęła. – On ma moją sakiewkę!
Ciemna postać warknęła niewyraźnie coś, czego pijany marynarz nie był w stanie zrozumieć. Jeszcze raz próbował wyrwać się z uścisku, ale ręce miał jakby w kajdanach. Napięcie wzrastało. Sebastiano wił się z bólu.
– Czego chcesz? Aaa... Santa Maria!
Dostrzegł oczy skryte w cieniu kaptura, a jego nogi zaczęły się powoli uginać, aż w końcu padł na kolana przed ociekającą wodą postacią.
Stworzenie zapytało ponownie – tym razem prawie je zrozumiał, lecz jego serce biło tak szybko, iż wydawało mu się, że pęknie. Nie był w stanie skupić myśli. W końcu usłyszał coś, co brzmiało jak imię wypowiedziane dwa razy. Ze strachu całkiem wytrzeźwiał; bezpieczna pobliska tawerna, gdzie siedzieli jego towarzysze, wydawała się teraz beznadziejnie daleka. Sebastiano zadrżał, po czym przemógł się i powtórzył imię, które słyszał.
Miażdżący uścisk na jego rękach przybrał na sile i marynarz zaczął się obawiać o wytrzymałość swych kości. Zrozumiał, że powiedział coś nie tak. Dziecięce modlitwy, błagalne prośby o ciszę na morzu wirowały w jego głowie. Po chwili napięcie opadło. Sebastiano podniósł wzrok i dostrzegł oczy, w których odbijało się światło pochodni. Wśród mroku spowijającego resztę twarzy, lśniły nieruchome niczym wiszące nad moczarami ogniki. Mara spojrzała mu w oczy, po czym podniosła głowę w oczekiwaniu, że się odezwie.
– Tam. – Sebastiano obrócił głowę w kierunku majaczącej w oddali ciemnej bryły zwieńczonej strzelistymi basztami. – Wszyscy to wiedzą – bełkotał. – Wszyscy! Tam. W zamku.
Stwór puścił jedną rękę marynarza i podnosząc swoją, wykrzywioną i zdeformowaną, wskazał palcem na Castel Nuovo.
– Tak – dyszał Sebastiano, wciąż czując dotyk jego palców na swoim ciele – Tam! Tam! – pokiwał lekko głową.
Po chwili był już sam. Trząsł się. Nie mogąc ustać na nogach, oparł się o kamienną ścianę. Płakał.
Z chwilą, gdy otworzył wahadłowe drzwi tawerny, naraził się na drwiny ze strony towarzyszy rejsu.
– Myśleliśmy już, że poszedłeś do Cuvo z tym starym bufonem! – krzyknął jeden. – A może zgubiłeś drogę?
Sebastiano chwiejnym krokiem zbliżył się do ognia i usiadł na ławie obok. Drżąc, gapił się na sine odciski palców na swoich brązowych od słońca ramionach. Jego wystraszona, nieobecna twarz sprawiła, iż w tawernie raptem ucichło.
Oderwał wzrok od posiniaczonych rąk i zapatrzył się w blask ognia, jak gdyby był sam w całej tawernie. Łzy na jego policzkach wysychały szybko w żarze płomieni.
– Spotkałem dzisiaj diabła – powiedział chrapliwie. – Boże! Ratuj... Jego oczy były żółte... i cuchnął jak ryba.
ZAMEK
Noc zagnieździła się w szczelinach kamiennych murów bramy zamkowej. Było chłodno i wietrznie.
Wartownicy, owinięci w peleryny, rozmawiali szeptem, podpierając się o halabardy. Kiedy zziębnięci schronili się w bramie, z ciemności wyłoniło się wielkie, czarne jak aksamit widmo, które w okamgnieniu wdrapało się na zanikowy mur, w miejscu, gdzie baszta stykała się z bramą. Po chwili wspięło się jak pająk na jej łuk, pod którym w dole stali trzęsący się z zimna strażnicy.
Jego szponiaste palce zacisnęły się kurczowo na milczących głowach płaskorzeźb. Tajemnicza postać zaczęła się znowu podciągać; jej mięśnie kurczyły się i napinały, palce i stopy szukały punktów zaczepienia w zagłębieniach wypukłych ornamentów, obłapiając szlachetne, kamienne twarze świętych i wojowników. W końcu dotarła na sam szczyt sklepienia i stanęła na krawędzi. Jej peleryna falowała na wietrze, mieniąc się w świetle księżyca.
Stworzenie zastygło w bezruchu i spojrzało na główną wieżę Castel Nuovo. W jego sylwetce, w kształcie jego olbrzymich i mocnych rąk, w zgarbionych ramionach, można było doszukać się cech małpy. Było coś zwierzęcego w tym, w jaki sposób się pochylało, sztywne i zdeterminowane jak drapieżna bestia tropiąca swą ofiarę.
Okna wieży, w których paliły się światła, przypominały dwoje niewidzących oczu. Nikt bowiem nie zauważył, jak cień skulonej postaci powoli zaczął opuszczać się po murze na zamkowy dziedziniec.
SCENA RODZINNA
– Giulietto! Nie chcę już o tym więcej słyszeć. Taka jest wola twojego ojca i nic na to nie mogę poradzić.
Leżała na łożu w jedwabnej koszuli nocnej; nie miała jednak zamiaru zasypiać. Na jej szczupłej, pociągłej twarzy, miejscami zapadniętej i pooranej zmarszczkami, malowały się ślady przeżytych zmartwień. Jej cienkie palce ściskały kurczowo pled.
Obok łóżka nerwowo krążyła dziewczyna, właściwie już kobieta, której pukle ciemnych włosów rozpuszczonych do snu, falowały jak grzywa dzikiego konia na wietrze.
– Jestem prawie najmłodsza z rodzeństwa, mamo – jej dziecinny, słodki głos przybrał ton pełen gniewu i żalu. – Wydałaś za mąż dwie córki, zatem Neapol będzie miał swojego dziedzica. Dlaczego więc i moje życie ma wyglądać podobnie?
– Ależ on jest zdolnym młodzieńcem i całkiem przystojnym. Dobry Boże! Głowa mi pęka! Proszę cię, Giulietto, twój ojciec dokładnie to przemyślał...
– Ojciec zastanawia się tylko nad tym, co jest wygodne dla niego, a nie dla mnie! Co mnie obchodzi młody Ursino czy ktokolwiek inny z jego rodziny!
Kobieta na łóżku ciężko westchnęła.
– Jak możesz tak mówić o swoim ojcu! – Jej głos drżał. – Świat nie zmienił się jeszcze tak bardzo... żeby córki mogły bezkarnie obrażać swoich rodziców – przerwała na chwilę i spojrzała na swoje wysmukłe, zaciśnięte na narzucie dłonie – kara oczywiście powinna pochodzić od Boga. Grzechem jest szydzić z własnego ojca, który cię kocha i troszczy się o ciebie.
– Nie do wiary! Naprawdę? Już nawet nie pamiętam, jak wygląda, tak rzadko tu bywa... – Zawahała się przez chwilę. – Dziwię się, iż jeszcze nie zapomniałaś, że masz męża.
– Giulietto! Gdybym ja powiedziała kiedyś coś takiego o moim... Wszystko jedno... takie rzeczy...!
Dziewczyna zatrzymała się. Zaciskając pięści, otworzyła ponownie usta, jak gdyby szykowała się do kolejnej butnej przemowy. Zadrżała jednak i rzuciła się gwałtownie na łoże. Wcisnęła głowę w pościel, przytuliła się do matki i wybuchnęła płaczem.
– Duszę się! Śni mi się, że grzebią mnie żywcem! Koszmar! Nie chcę wyjść za mąż za Renato Ursina! O mamo! Jestem taka nieszczęśliwa!
Kobieta wyciągnęła rękę i czule dotknęła ciemnych włosów córki.
– Ale co cię tak martwi, króliczku? Proszę cię, powiedz. Mówią o nim, że ma łagodne usposobienie. A dzięki temu, że mieszka niedaleko, będziesz blisko tych, których kochasz.
– O to właśnie chodzi! Niczego jeszcze nie widziałam, niczego nie dokonałam! A teraz zamieszkam w domu Ursina wraz z jego rodziną, będę mieć dzieci... potem się zestarzeję i umrę.
Matka dziewczyny, zdziwiona, skrzywiła się w bolesnym uśmiechu.
– Ależ, kochanie! Życie oferuje o wiele więcej niż to, o czym mówisz. Wychowanie dzieci nie jest niczym strasznym. Moje życie niewiele by znaczyło, gdyby nie ty, moja droga, i reszta mojej gromadki.
– Ale ty, zanim wyszłaś za mąż, miałaś coś z życia. Ja niczego dotąd nie poznałam! Ja się tu duszę! – Słowa Giulietty, tłumione przez pościel, wyrażały cierpienie.
– To, co wiesz o moim dzieciństwie, jest wielką przesadą i wprowadza cię w błąd. Często bardzo się bałam...
Dziewczyna podniosła zapłakaną twarz, a jej oczy błysnęły radośnie.
– Tak bardzo chciałabym się czegoś bać! Dziadek zabrał cię w rejs po oceanie. Widziałaś Nowy Świat! Ja umrę tutaj, pośród tych samych twarzy, które codziennie przychodzi mi oglądać, w ponurym i plotkarskim Neapolu.
Nagłe pukanie do sypialnianych drzwi przerwało rozmowę.
Jedna z dam dworu zajrzała do środka. Zaraz jednak cofnęła się, by ustąpić miejsca starszej kobiecie, niosącej na rękach małego chłopca.
– Przepraszam, wasza wysokość. – Zatrzymała się na chwilę i spojrzała surowym, wymownym wzrokiem na Giuliettę. – Wiem, że woli pani przebywać sama wieczorem w sypialni, ale on nie może spać, ma koszmary. Wciąż o panią pyta.
– Dobrze, Francesco.
Dama oddała dziecko matce. Chłopiec zmrużył oczka. Włosy na jego jasnej główce były potargane i spocone.
– Co się stało, mój malutki Cezarze? – spytała, głaszcząc go delikatnie po rozpromienionej twarzyczce. – Dlaczego wszystkie moje kurczaczki są takie niespokojne dzisiejszej nocy?
– Pan, pan. – Cezar wymachiwał swoją tłuściutką rączką.
– Wydaje mu się, że zobaczył mężczyznę w oknie – stwierdziła czule piastunka. – Cały czas wyciąga rączki i płacze.
– Biedne małe stworzonko, coś złego musiało ci się przyśnić. – Matka całowała ślady łez na policzkach chłopca. – Cezarze, nikogo nie ma za oknem. Jesteśmy wysoko nad ziemią! – Zanuciła kołysankę i po chwili zwróciła się do Franceski: – Zdaje mi się, że usnął.
Giulietta podniosła się, ukradkiem ocierając łzy. Spojrzała złowrogo na piastunkę, a po chwili na matkę.
– Spałby dobrze, gdyby się tak nie objadał słodyczami.
– Tak – przytaknęła z uśmiechem matka, nie zwracając uwagi na nieprzyjemny ton Giulietty. – W istocie jest trochę rozpieszczony. Biedne małe stworzonko.
– Proszę spojrzeć, wasza wysokość, zasnął. Jak wiele znaczy ciepło matki – stwierdziła piastunka z dumą alchemika, któremu udało się właśnie dowieść jakiejś uniwersalnej prawdy. – Ciepło matki...
Pani domu już miała zlecić piastunce dalszą opiekę nad śpiącym maleństwem, gdy niespodziewanie zwróciła się do córki:
– Właściwie to ty mogłabyś go zanieść do sypialni, kochanie. On cię tak bardzo lubi. Poza tym, powinnaś sama się już położyć, króliczku.
Giulietta spojrzała z niezadowoleniem na matkę, ale wzięła dziecko.
– Chcesz raczej powiedzieć, że to ty się musisz położyć – burknęła. – Zaledwie godzinę temu zaszło słońce.
Matka nie zaprzeczyła.
– Już wtedy byłam zmęczona. Zabierz go, Giulietto. Pomóż Francesce ułożyć go w łóżeczku. To naprawdę wdzięczne zajęcie.
Dziewczyna skrzywiła się, lecz trzymając z należytą troską dziecko lekko pochrapujące z otwartymi usteczkami, podążyła za piastunką. Przy drzwiach odwróciła się.
– Nie pójdę spać tylko dlatego, że mi każesz – szepnęła dość głośno. – I nie poślubię Ursina!
Matka pomachała jej na pożegnanie.
– Proszę, przekaż Amelii, że kładę się spać. Kiedy zamknęły się drzwi i komnata opustoszała, matka Giulietty, wzdychając ciężko, opadła na poduszki. Po chwili obróciła się i zdmuchnęła płomienie świec w kandelabrze stojącym na stole obok. Cienkie smugi dymu uniosły się do góry. Blady księżyc zaglądał przez okno tak, jak gdyby ktoś namalował go na szybie.
ŁOTR
Dzwony kościelne wybiły właśnie jedenastą i echo ostatniego uderzenia powoli słabło, gdy drzwi do komnaty sypialnej otworzyły się cicho. Tajemnicza istota wtargnęła do środka, po czym gwałtownie pchnęła żelazne wrota, aby je zamknąć. Wszystko dookoła lśniło czerwonym blaskiem żarzących się w kominku węgli.
Postać zbliżyła, się do łoża i przez długi czas, w bezruchu, obserwowała śpiącą kobietę. W końcu jej silne spojrzenie wyrwało ze snu kobietę, która rozchyliła powieki, rozglądając się przez moment nieprzytomnie. Nagle przerażona otworzyła szeroko oczy.
– Co...? – wykrztusiła. – Kto...?
Ciemna łapa wynurzyła się z fałd peleryny i zakryła jej usta. Próbowała ją oderwać, ale nawet siłą obydwu rąk nie była w stanie uwolnić się od zaciśniętych na jej twarzy palców.
Zjawa pochyliła się. Oczy kobiety stały się jeszcze bardziej okrągłe, a obronne ruchy, które wykonywała, przybrały na sile.
– Puszczę cię – odezwał się przybysz dziwnie niskim głosem z mediolańskim akcentem. Żadne kobiece gardło nie zrodziłoby tak głębokiego charkotu. – Puszczę cię – powtórzył głośno, jak gdyby nie bał się, że ktoś go usłyszy. – I możesz sobie krzyczeć tak głośno, jak tylko potrafisz. Ale jeżeli kogoś zbudzisz, choć wątpię, by ktoś w pobliżu mógł ci pomóc, wydasz na siebie wyrok. – Szybkim ruchem schował pod pelerynę czarną, włochatą łapę.
Kobieta skuliła się i wcisnęła w poduszki, aby tylko znaleźć się jak najdalej od nieznajomego.
– Jesteś z... Mediolanu? – wykrztusiła z trudem, gdyż brakowało jej powietrza.
Zaśmiał się, lecz śmiech ten był pełen bólu.
– Co, rozpoznajesz swą rodzinną mowę, ale mnie sobie nie przypominasz, Mirando? Myślę, że nie powinienem być tym zaskoczony.
Zsunął kaptur, ukazując skołtunione włosy na wysuniętej nienaturalnie głowie, osadzonej nisko na krótkiej, mocnej szyi i karykaturalnie umięśnionych ramionach. Jego skóra była zrogowaciała i spalona od sło...
MAXXDATA